Memorka 4

Resident Evil Revelations
Staram się wrócić na właściwe tory z serią Resident Evil. Po części piątej pograłem trochę w szóstkę, odrobinę w siódemkę, zasmakowałem remastera dwójki, ale nie miałem okazji na dłużej skupić się na historii podgniłych mieszkańców Raccoon City. Podobnie było z Revelations. Ukończyłem kiedyś pierwszy (albo drugi?) epizod — chyba na PS4 — i na tym się skończyło.
Tak, epizod, bo gra podzielona jest na części niczym serial telewizyjny. Trochę dziwny zabieg, ale da się do tego przyzwyczaić. Tym razem moim celem jest ukończenie całej przygody Jill oraz Chrisa. Grę ogrywam na Wii U.
Jill wyrusza na poszukiwania Chrisa, z którym kontakt urwał się, gdy ten rzekomo przebywał na pokładzie statku „Queen Zenobia”. Podążając jego śladem, szybko okazuje się, że odnalezienie go nie będzie tak proste, jak mogło się wydawać. Nasze poczynania śledzimy z dwóch perspektyw — Jill i Chrisa. Każde z nich ma swojego partnera, który wspomaga ich w działaniach… chociaż „wspomaga” to może zbyt duże słowo. Przydają się głównie w wyreżyserowanych cutscenkach.
Przyznam, że raz próbowałem zaoszczędzić trochę amunicji i zasłaniałem się towarzyszem Jill, licząc na to, że sam poradzi sobie z pojedynczym przeciwnikiem strzelając ze swojego pistoletu. Po dwóch minutach uciekania dałem sobie spokój i sam załatwiłem delikwenta. No cóż, przynajmniej mają sens w scenkach dialogowych. Chris rozbawił mnie podczas przeprawy przez śnieżne góry w Europie — jego partnerka, Jessica, narzekała na mróz, a on z kamienną twarzą odpowiedział, że „mogła spakować ogrzewane majtki”.
Do naszej dyspozycji oddano skaner, który pozwala zbierać próbki z pokonanych przeciwników. Na papierze brzmi to ciekawie, ale w praktyce… meh. Po zebraniu 100% otrzymujemy przedmiot leczący i zaczynamy od zera. Skaner pozwala także wykrywać ukryte przedmioty, których bez zeskanowania nie bylibyśmy w stanie „zmaterializować”. Pomysł interesujący, ale trochę to irytujące na dłuższą metę. Zobaczymy, jak będzie dalej.
The 3rd Birthday
Wielu posiadaczy „Szaraka” zapewne kojarzy gry z serii Parasite Eve, a sama Aya Brea to jedna z ikon tego systemu.
Swoją mitochondrialną przygodę zaczynałem od drugiej części, w której wstawki filmowe wyglądały cudownie. Gra miała w sobie ten egzotyczny klimat czegoś, co dotychczas było niedostępne w Europie. Może tak to odbierałem, bo grałem w japońską wersję i kompletnie nic nie rozumiałem z fabuły — skupiałem się na wszystkim innym, byleby zbudować jakąś nić zrozumienia. Wiedziałem tylko, że kieruję mega fajną agentką z paranormalnymi mocami.
Po mozolnym przebrnięciu przez sequel udało mi się zdobyć pierwszą część, która ma swój specyficzny klimat. Grało się całkiem przyjemnie, a tym razem nawet wiedziałem, kto jest kim i dlaczego, bo gra była po angielsku. Niewiele już pamiętam z fabuły, poza bardzo sentymentalną kompozycją Yoko Shimomury – „Somnia Memorias”:
">
The 3rd Birthday miało swoją premierę już jakiś czas temu i, jeśli mnie pamięć nie myli, zebrało tęgie baty od fanów poprzednich odsłon. Po pierwszych dwóch godzinach gry chyba wiem, dlaczego.
Twórcy poszli w stronę bardziej strzelankowego TPP, porzucając RPG-owe zacięcie, które oferowały wcześniejsze części. Same wydarzenia sprawiają wrażenie miszmaszu różnych wątków – Aya potrafi przenosić się w czasie i przejmować kontrolę nad innymi osobami. To właśnie ten motyw stanowi fundament całej rozgrywki, bo skaczemy po „ciałach” praktycznie w każdej walce.
Pierwsze wrażenia? Mieszane uczucia. Zobaczymy, co będzie dalej, gdy trochę bardziej wsiąknę w klimat tej odsłony.
Doom VFR
Za każdym razem, gdy zasiadam do gier VR, zastanawiam się, jak mój organizm zareaguje na to doświadczenie. Zazwyczaj jest w porządku, ale czytając o tym, jak niektórzy dostają mdłości, do każdej nowej gry podchodzę z ostrożnością. Niezależnie od tego, nie przepadam za grami VR, w których poruszanie się odbywa w sposób klatkowy, przeskokowy. Wolę bardziej płynne sterowanie — nawet jeśli miałoby to wywołać lekki dyskomfort.
Doom w wirtualnej rzeczywistości zapowiadał się na smakowity kąsek. Po odpaleniu witani jesteśmy bardzo klarownym samouczkiem. Sterowanie odbywa się za pomocą pada. Jako że nie ma tu możliwości skakania, możemy korzystać z teleportu. Dzięki temu jesteśmy w stanie eksplorować lokacje, które na pierwszy rzut oka wydają się niedostępne. Teleport przydaje się też, gdy wokół zaczyna robić się zbyt gorąco — można szybko dać dyla.
Nie orientuję się zbyt dobrze w uniwersum Dooma, dlatego wątek fabularny potraktuję nieco po macoszemu. Budzimy się w jakimś laboratorium, patrząc na... własne zwłoki. A raczej ich część. Po chwili rekonesansu okazuje się, że demony teleportują się do naszego wymiaru. Czas je powstrzymać.
Do naszej dyspozycji oddano kilka pukawek — niektóre całkiem fajne, ale w ferworze walki często strzelam ze wszystkiego, co mam pod ręką. Niektórzy przeciwnicy budzą respekt i robi się nieprzyjemnie, gdy stają nam dosłownie przed nosem. Miejscami dzieje się naprawdę sporo i aż trudno mi uwierzyć, że taka jatka ma miejsce w VR.
No właśnie — VR. Po kilku solidniejszych starciach zacząłem czuć się trochę dziwnie. Zimny pot, a potem pierwsze oznaki mdłości. Warto robić sobie przerwy albo — jak ja — po większej zadymie wziąć kilka głębszych oddechów i nie pędzić od razu do kolejnego kill-roomu, tylko na spokojnie rozejrzeć się i poszukać jakichś znajdziek. Podobno większość etapów skrywa sekrety.
To wręcz nie do przyjęcia że Apple Music nie ma scieżki dźwiękowej z VFR! Musiałem się zadowolić tym "> (wahałem się pomiędzy BfG Division a Rip & Tear.
Zobaczymy jak moja przygoda na Marsie potoczy się dalej!