Wożę się po mieście. Raz lepiej, raz gorzej – impresje z GTA V

BLOG
379V
user-2104271 main blog image
Gonzi0807 | 12.01, 22:40
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

Jeśli kogoś zastanawia, jaki jest sens recenzowania gry wydanej dekadę temu i o której w dodatku napisano już chyba wszystko, to przyznam, że sam większego nie widzę. Toteż tekst ten nie jest żadną recenzją, a raczej zbiorem luźnych przemyśleń, odczuć i wspominek, prowadzących do wyciągnięcia dość smutnego dla mnie wniosku. Czuję mimo wszystko potrzebę odnotowania tej produkcji na swoim blogu, skoro ją w końcu zaliczyłem. GTA V to przecież prawdziwy fenomen i gigantyczny sukces komercyjny, i to nie tylko w skali branży gamingowej, ale i całego przemysłu rozrywkowego. Na początek muszę jednak zdobyć się na pewne wyznanie.

Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy, przestać zaprzeczać czy wypierać ten fakt. Najwyższa pora stanąć twardo na nogach i oznajmić to szczerze. Niemożliwością jest ciągłe milczenie i zakłamanie. Nadszedł więc dla mnie moment dokonania publicznego coming outu. Otóż…

...nie jestem fanem serii Grand Theft Auto. Nieprzypadkowo nie śpieszyłem się z ograniem jej ostatniej odsłony, nie podejmowałem się tego długo i konsekwentnie. Odmówiłem nawet wtedy, gdy kilka lat temu Tim Sweeney w ramach rozdawnictwa EGS wyciągnął zdecydowanie najcięższe działo w prowadzonej przez siebie wojnie przeciwko Steamowi i podarował grę pecetowcom za darmo. Teraz wreszcie się na to zdecydowałem, prawdopodobnie na skutek zapowiedzi GTA VI i internetowego szumu wokół niego, mając chyba cichą nadzieję, że wbrew własnym oczekiwaniom i przypuszczeniom połknę ten haczyk hajpu, dam się ponieść fali ekscytacji i popłynę wraz z nią, a „piątka” obudzi we mnie znowu dawnego gracza. Tak się niestety nie stało, GTA V mnie nie porwało. Lecz to nie dlatego, iż jest złą grą. Pod wieloma względami jest świetna. Chodzi po prostu o to, że nie jest grą dla mnie. Już nie.

Zanim wyjaśnię, czemu tak jest, napiszę trochę o tym, co z produkcji Rockstara zapamiętam. Na pewno trójkę głównych bohaterów, między którymi można się dowolnie przełączać (z wyjątkiem misji głównych). Franklina „Co jest ziom?” Clintona. Michaela „De Santa” Townleya i jego rodzinne, trudne sprawy. No i Trevora (w jego przypadku wystarczy samo imię). Tak, Trevor. W pewnym momencie bałem się go wybierać w obawie, w jakiej sytuacji go zastanę. Gdybym miał przeprowadzić konkurs na największego psychola i socjopatę spośród protagonistów z gier, laureata raczej już mam. Ciekawe jest to, że tak naprawdę żadnego z nich trzech nie polubiłem. Fajnych fur do zajumania na mieście nie brakuje, lecz moim ulubionym środkiem lokomocji i tak stał się motor. Raz, że ze względu na mniejsze od samochodów gabaryty, olbrzymią szybkość i zwrotność umożliwiał najsprawniejsze przemieszczanie się. Dwa: prywatnie nie mam prawa jazdy kategorii A. Trzy: jazda jednośladem silnie przypominała mi o Days Gone, którego klimat uwielbiam. Bolesne zderzenia z ziemią, czyli nieudolne próby lądowania samolotem w pierwszej lotniczej misji, skutecznie wybiły mi z głowy marzenia o zostaniu asem przestworzy (i zakup Microsoft Flight Simulator przy okazji). W ogóle było sporo efektownych kraks, tych lądowych, udowadniających prawdziwość twierdzenia drogowych piratów, że to wcale nie nadmierna prędkość zabija, a nagła jej utrata. Trafiło się też kilka zabawnych questów. Jeden miał na tyle fikuśny przebieg i otoczkę, że aż go w skrócie opiszę.

To było kolejne zadanie dla dwojga stukniętych Brytyjczyków, totalnie zafiksowanych na punkcie kolekcjonowania przedmiotów należących do celebrytów. Następny cel – kij golfowy będący własnością wzorowanego na Marku Zuckerbergu miliardera. Gdy dotarłem do znacznika na minimapie, okazało się, że rzeczony jegomość akurat gra w golfa w obstawie kilku karków. Zdając sobie sprawę iż mam do czynienia z grubą rybą, postanowiłem całą akcję zdobycia kija przeprowadzić z odpowiednimi dla medialnych gwiazd pompą, hukiem i rozmachem: użyłem wyrzutni rakiet. Mając za sobą kilka nieudanych podejść (podczas których wyleciał w powietrze zarówno kij, jak i jego właściciel), w końcu wystrzeliłem pocisk w idealnej trajektorii. W wyniku eksplozji padła ochrona, a zniszczeniu uległy dwa z trzech wózków golfowych. Szybko dopadłem ostatniego pojazdu i wystartowałem w pogoń za rejterującym bogaczem, ruszającym się – przyznaję – całkiem chyżo. A że rezultatem wybuchu był także pożar nawierzchni, w kierowanym przeze mnie meleksie płonęły koła. Tak oto, gnając przez golfowe pole, poczułem się chwilowo jak woźnica piekielnego rydwanu albo inny Ghost Rider. Moment chwały szybko minął, bowiem opony całkowicie spłonęły, a ja utraciłem sterowność pojazdem (przy czym zjarały się same gumy, nie wózek. Ach, ten Rockstar i jego dbałość o detale). Nie pozostało mi nic innego, jak posłać w plecy znikającego za pagórkiem (wraz z kijem) VIP-a kulkę z karabinu snajperskiego. Mało to wyrafinowane, ale cóż było robić. Pompa pompą, gwiazdorzenie gwiazdorzeniem, lecz finalnie liczy się przecież skuteczność.

Z grami wideo zetknąłem się po raz pierwszy w połowie lat 90., za sprawą pożyczonego na krótko Pegasusa. Poważnie zacząłem się nimi interesować na przełomie mileniów, gdy rodzice kupili urządzenie, które budziło mój respekt i niezdrową fascynację jednocześnie – komputer stacjonarny. Wtedy każda odpalana na nim produkcja była na swój sposób wyjątkowa i oryginalna, a wciąż dla mnie nowe medium dostarczało masy satysfakcji. Jednym z moich ulubionych tytułów tamtego, początkującego okresu grania było GTA III (przeszedłem je chyba z dziesięć razy). Sianie niemym Claude’em rozpierduchy po Libery City stanowiło w mym nastoletnim umyśle najlepszy dowód wyższości tej formy rozrywki nad innymi. „Trójka” przez lata pozostała jedyną dla mnie odsłoną serii, z którą miałem styczność: ominąłem Vice City, San Andreas i „czwórkę”. Dostrzegam różnicę i postęp, zdaję sobie sprawę, że „piątka” to wieloaspektowa satyra, ukazująca w krzywym zwierciadle popkulturę i współczesne amerykańskie społeczeństwo (a może nawet szerzej: całą zachodnią cywilizację). Wiem, że to ogromny sandbox, w którym można utknąć na setki godzin, oddając się rozmaitym aktywnościom (albo zanurzyć się w trybie online). Dlaczego więc tak trudno przychodzi mi wyrazić zachwyt nad tym tytułem? Ponieważ w ciągu tych (ponad) dwudziestu lat, jakie upłynęły od bezrefleksyjnego katowania GTA III do trochę beznamiętnego męczenia GTA V, coś się stało. Otóż – zniszczono mi gry.

Zrobił mi to K. Levine i obie jego antyutopie, ta podwodna i ta podniebna. Uczynił to komandor Pasterz… to znaczy komandor Shepard, wraz z trzódką towarzyszy na fregacie SSV Normandia. Odpowiedzialni za to są ludzie z Naughty Dog i rozegrany w dwóch aktach, poświęcony ostatnim z nas dramat ich autorstwa. Ba, przyczynił się do tego sam Rockstar, projektując chyba najbardziej jak dotąd kompletną i wiarygodną wirtualną rzeczywistość – Dziki Zachód 1899 roku. Te gry (i jeszcze kilka innych) okazały się tak znakomite, odcisnęły takie piętno, że w porównaniu z nimi zdecydowana większość tytułów okazuje się dla mnie nijaka i nic niewnosząca. Coraz trudniej jest mi dane znaleźć produkcję, która by mnie totalnie wciągnęła i zauroczyła. I choć jestem niebywale wdzięczny za możliwość poznania wymienionych wyżej, przełomowych i arcyważnych dla mnie tytułów, to jednak w pewien sposób trochę… żałuję. Tamtej młodzieńczej pasji, bezkrytycznego luzu i szalonego entuzjazmu, gdy gry po prostu cieszyły i nie pozwalały się wyłączyć, a tu dochodzi druga w nocy, rano zaś trzeba wstać do szkoły/pracy. Tego zwykłego czerpania frajdy z gameplayu, w tym radochy z osiągnięcia sześciogwiazdkowego poziomu policyjnego pościgu. I tego, że ukończywszy GTA V w siedemdziesięciu procentach (w tym cały główny wątek), mając w Los Santos jeszcze od groma rzeczy do zrobienia, naprawdę nie chce mi się ich wykonywać. Dopadł mnie growy kryzys wieku średniego? Być może. A może to moja własna, osobista wina. Bo przecież nikt mi gier nie zniszczył, co najwyżej sam to robię, oczekując od nich, że mnie pozamiatają oraz wpędzą w wir zadumy i refleksji. I czyniąc tak, niestety nie wsiądę do samolotu należącego do linii Rockstara, a nazywającego się GTA VI, by zabrał mnie ze sobą w siną dal. Poczekam na następny kurs.

 

Na ten z napisem Red Dead Redemption III.

 

 

Fragmenty tekstu trafiły także na Steam. Użyte w nim screenshoty są mojego autorstwa. Do następnego.

Oceń bloga:
23

Komentarze (43)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper