Rollercoaster z piekła rodem - witajcie w pokręconym świecie Roba Zombie

Rollercoaster z piekła rodem - witajcie w pokręconym świecie Roba Zombie

Dawid Ilnicki | 08.05.2020, 22:00

Horror, jak chyba żaden inny gatunek filmowy, może się pochwalić tak wielką grupą twórców, którzy znają od podszewki nie tylko klasyki, ale też mniej znane, a przede wszystkim nieudane twory, mogąc z pamięci cytować konkretne kwestie, czy też przywoływać dane sceny. Jednym z takich artystów jest z pewnością Rob Zombie, którego pewnie nie można nazwać reżyserem oryginalnym, ale z pewnością jest kimś kto odcisnął wyraźne piętno na kinie grozy.

Robert Bartleh Cummings, bo tak oryginalnie nazywa się bohater tego artykułu, to w środowisku muzyczno-filmowym prawdziwa instytucja. Muzyk, wokalista, lider kapeli White Zombie, która zadebiutowała w 1987 roku albumem “Soul-Crusher” i choć nigdy nie osiągnęła statusu wielkiego zespołu, ma sporo fanów. Z drugiej strony jest również scenarzystą, autorem komiksów, a przede wszystkim cenionym reżyserem, nawet jeśli z krytykami miewał on często na pieńku. W tej ostatniej roli Zombie zadebiutował w 2003 roku niepokojącym obrazem “Dom 1000 trupów”, będącej hołdem dla legendarnej „Teksańskiej masakry piła mechaniczną”, który ujawnił jego głęboką fascynację kinem grozy, zmysł do tworzenia niepokojącej atmosfery i naprawdę chorą wyobraźnię. Dużą popularnością wśród fanów cieszył się także remake tego obrazu - “Bękarty Diabła”. Pokraczny świat wykreowany przez twórcę z pewnością nie jest oryginalny, ale jednocześnie trudno odmówić mu kreatywności. Jego źródeł należy zaś szukać w pierwszej i największej fascynacji tego artysty.

Dalsza część tekstu pod wideo

Metal, horror, dwa bratanki

Rollercoaster z piekła rodem - witajcie w pokręconym świecie Roba Zombie

Nikogo kto ma choćby minimalne pojęcie o muzyce ekstremalnej nie trzeba przekonywać, że świat horroru zawsze przenikał się z najróżniejszymi odmianami metalu. Począwszy od wyśmiewanych w środowisku twórców symfonicznego black-metalu, takich jak Cradle of Filth, którzy otwarcie korzystają ze sztafażu znanego z wiktoriańskiego horroru, poprzez zafascynowanych pokręconą psychiką seryjnych morderców death-metalowców, a skończywszy na upiornych wizjach mających już mocne artystyczne pretensje z albumów takich jak “Monotheist” Celtic Frost, wszyscy ci muzycy otwarcie przyznają się do inspiracji kinem grozy.

Podobnie jest w przypadku Roba Zombie, choć tu wypada powiedzieć jeszcze o czymś innym. Z uwagi na chore filmowe wizje reżyser często w wywiadach dostaje pytania o to dlaczego w zasadzie zainteresował się tak mroczną tematyką. Mający już dziś grubo ponad 50 lat nestor tej sceny wyznaje obecnie, że w dzieciństwie zawsze był osobą raczej stroniącą od szkolnego towarzystwa, które uznawało go za dziwaka, a odkrycie punk-rocka pozwoliło mu dostrzec, że na świecie jest dużo więcej takich samych odludków jak on. Już kolejne pokolenie, mających ten sam problem dzieciaków, w podobny sposób poznało metal co, paradoksalnie, większości z nich, pozwoliło na integrację ze społeczeństwem.

Początki bywają jednak trudne. Wszyscy znają opowieści o tym jak rodzice, zaniepokojeni dziwnymi zainteresowaniami ich pociech, starają się jak najmocniej obrzydzić im nowe pasje i sprawić by w końcu zaczęli zachowywać się “normalnie”. Muzyka metalowa i horrory są tu dwoma największymi wrogami, szczególnie zorientowanych purytańsko amerykańskich rodziców bojących się, że ich dziecko “źle skończy”. Zazwyczaj te obawy są przesadzone i nie chodzi tu tylko o przyswojenie znanej prawdy mówiącej po prostu: “Kiedyś z tego wyrośnie”.

Znaczenie subkultur metalowych dla życia dużej części społeczeństwa w piękny sposób pokazał wyświetlany na zeszłorocznym festiwalu Docs Against Gravity film dokumentalny “Hail Satan?”. Obserwujemy w nim działalność… Świątyni Szatana, ruchu quasi-religijnego, który z jednej strony w inteligentny sposób walczy z religijną bigoterią, a z drugiej organizuje wiele społecznie użytecznych akcji. Przemoc? Mowa nienawiści? Owszem, był przypadek w Detroit gdy jedna z wysoko postawionych w hierarchii członkiń ruchu zaczęła nawoływać do zabicia ważnych polityków. Została szybko wyrzucona ze Świątyni, przy okazji dostarczając ulubionego cytatu z filmu: “Nigdy nie sądziłam, że wyrzucą mnie ze Świątyni Szatana za zbytni radykalizm!”.

Rodzina na swoim

Rollercoaster z piekła rodem - witajcie w pokręconym świecie Roba Zombie

Wszystko o czym wspomnieliśmy nie przekreśla jednak ogromnego ładunku brutalności, obrzydlistwa, a momentami wręcz nihilistycznej przyjemności pławienia się w czystej makabrze, z którymi mamy do czynienia zarówno w debiucie Zombiego: “Domu 1000 trupów” jak i w sequelu “Bękarty diabła”. Z tymi naturalnie ogromny problem mieli nie tylko krytycy, którzy w zasadzie z góry na dół zjechali, zwłaszcza pierwszy film, ale także postronni, nie przywykli do takiego ekstremum, widzowie sugerujący reżyserowi po seansie jakąś poważną terapię.

O co chodzi? Otóż w pierwszym z tych filmów obserwujemy grupkę nastolatków, którzy trafiają do nawiedzonego przybytku prowadzonego przez Kapitana Spauldinga, którego gra niezrównany, zmarły w zeszłym roku, Sid Haig. Tenże jegomość oprowadza ich po swoim muzeum osobliwości, pełnym pamiątek po seryjnych mordercach, zwyrodnialcach, a także ich ofiarach, które zniknęły w tajemniczy sposób. Spaulding za sprawą swej znakomitej charakteryzacji przypomina nam o dwoistej naturze klauna, który z jednej strony ma nas zabawiać, a tak naprawdę przecież strach się go bać.

Po wyjściu z upiornego przybytku nasza czwórka trafia w jeszcze bardziej przerażające miejsce. Przewodniczką jest Baby Firefly, grana przez Sheri Moon Zombie, prywatnie żona Roba i aktorka pojawiająca się we wszystkich jego produkcjach. Trafiamy na przedziwną posiadłość należącą do rodziny, której członkowie wyglądają jak postacie z najdziwniejszych horrorów. Choć seans “Domu…” dziś ma pewien potencjał humorystyczny, choćby dlatego, że Otis B. Driftwood wygląda trochę jak wiedźmin Geralt na cracku, im dalej w film tym bardziej uśmiech więdnie na ustach. Choć bowiem pobyt na specyficznej farmie zaczyna się podobnie jak wizyta w muzeum Spauldinga, później zamienia się w makabryczny koncert na noże, szpikulce, tasaki przy akompaniamencie krzyków biednej czwórki i głośnego śmiechu członków rodziny Firefly.

To właśnie z pokazem, wydawać by się mogło, bezsensownej, a wręcz nihilistycznej przemocy najwięcej problemu mieli krytycy i niewtajemniczeni widzowie. Mało tego, w drugiej części: “Bękartach Diabła” twórcy niejako sugerują widzowi, że powinni się utożsamiać ze ściganymi przez zaciekłego szeryfa członkami feralnej rodzinki. W obu tych filmach widać ogromną ilość nawiązań, zarówno do horrorów, jak i innych gatunków. Pierwsza część to typowe kino grozy, które zaczyna się kadrem z jednego z klasycznych filmów, “dwójka” przyjmuje już konwencję kina drogi, a niektórzy twierdzą, że nawet anty-westernu. Z uwagi na żonglowanie różnymi, dobrze znanymi, kliszami zebrała ona dużo lepsze oceny.

Warto jednak zwrócić uwagę jeszcze na coś innego. Krytycy zarzucający Zombiemu pławienie się w makabrze i brak jakiegokolwiek pozytywnego przesłania mają rację o tyle, że w obu filmach próżno szukać, nawet najbardziej kuriozalnego, usprawiedliwienia oglądanych przez widza morderstw. Jednocześnie jednak należy zauważyć, że twórca opowiada raczej o amerykańskiej paranoi, która powstaje ze zderzenia ze sobą purytańskiego wychowania, wszelkich ceremoniałów mających oswoić grozę, jak choćby święta Halloween, z bombardującymi widza, co kilka minut, doniesieniami o kolejnym porwaniu czy morderstwie, oglądanymi w telewizji, która skwapliwie wykorzystuje tego typu wiadomości do swoich, komercyjnych celów. 

Zombie bierze się za bary z legendą

Rollercoaster z piekła rodem - witajcie w pokręconym świecie Roba Zombie

Choć trudno powiedzieć by po premierze dwóch pierwszych filmów Rob Zombie stał się z miejsca nowym klasykiem gatunku, to jednak powierzono mu rolę reżysera remake’u klasycznej pozycji, słynnego slashera “Halloween” Johna Carpentera, który w 1978 roku kompletnie zrewolucjonizował ten podgatunek kina grozy. Mimo tego, że większość jego miłośników uważa, że ta odmiana horroru właściwie zakończyła się w 1996 roku, wraz z premierą “Krzyku” (tak twierdzi choćby autor cenionej wśród miłośników tych filmów książki “Going to pieces” Adam Rockoff), twórcy “Domu 1000 trupów” udało się w nią tchnąć nowego ducha.

Z wywiadów z Robem Zombie, które można wysłuchać tu i ówdzie, wyłania się postać twórcy twardo stąpającego po ziemi i mającego swoją wizję, a przede wszystkim raczej nie interesującego się zbytnio tym co mają do powiedzenia krytycy. Wszak zarówno po premierze pierwszej płyty macierzystej kapeli muzyka, jak i po wyświetleniu “Domu…”, pojawiały się opinie, że jest to najgorsza muzyka/film w historii. Tymczasem jego obie produkcje z serii “Halloween” sugerowałyby, że artysta jednak wczytał się w głosy negatywne i wyciągnął z nich wnioski.

“Halloween” pozwala nam bowiem prześledzić motywacje młodego, dojrzewającego Michaela Myersa. W odróżnieniu od swoich dwóch pierwszych dzieł tym razem Zombie pozwala zrozumieć późniejsze wybryki dorosłego mordercy. Jest tak przede wszystkim dzięki niezwykle sugestywnemu przedstawieniu losów przedziwnej rodziny legendarnego anty-bohatera, w której właściwie tylko matka, Deborah Myers, grana znów przez Sheri Zombie, jest postacią pozytywną.

Oczywiście Michael Myers w żadnym wypadku nie jest człowiekiem z krwi i kości, którego działania przeciętny widz może usprawiedliwić. Miłośnik slashera widzi zaś w nim wyłącznie mordercze monstrum, ale mimo wszystko ilość wątków psychologicznych, które pojawiają się zarówno w pierwszej, jak i w drugiej części, pozwalają serii zyskać oddech. Przy czym nie miejmy złudzeń: nadal jest to niezwykle makabryczny pokaz najróżniejszych zabójstw, jednak tu i ówdzie Zombie puszcza oczko do widza, a także pokazuje zmysł do inscenizacji całkiem zabawnej scenki rodzinnej. Kto by pomyślał?

Anty-bohaterowie są zmęczeni

Trzy lata po sequelu “Halloween” Zombie zrobił jeszcze “The Lords of Salem”, a w 2016 roku wypuścił “31”. Wszyscy czekali jednak na domknięcie trylogii o szalonej rodzince Firefly i w 2019 roku premierę miał film “3 from Hell”. Spotkał się on z chłodnym przyjęciem, także wśród fanów, którzy komentowali, że w obrazie tym nie było niczego nowego, a podejrzenia o jechanie na zwykłym sentymentalizmie też pojawiały się często. Docenił go wyłącznie najtwardszy elektorat lidera White Zombie. Produkcja okazała się również ostatnią, w której zagrał Sig Heig. Choć gdzieniegdzie pojawiają się doniesienia o tym, że Rob Zombie miałby zostać reżyserem rebootu “Piątku trzynastego” skądinąd płyną pogłoski, że sam zainteresowany ma dość horrorów. Jego pozycja wśród fanów gatunku jest niepodważalna, a w dodatku jest dziś kimś w rodzaju żyjącej encyklopedii kina grozy, upiornym, ale przy tym szeroko uśmiechniętym kustoszem oprowadzającym fanów po gabinecie osobliwości.

W wywiadach sprawia wrażenie sympatycznego, mocno ekscentrycznego fana, z którym godzinami można by siedzieć przy piwie i rozmawiać o ulubionych scenach filmowych. Po kilku kuflach za dużo zaproponowałby zapewne byś wpadł do jego posiadłości. Główną atrakcją po przyjeździe byłby pokój, w których trzyma różnego rodzaju maski Michaela Myersa, przechodząc po przeraźliwie skrzypiących deskach weszlibyście do pokoju, w którym gromadzi najróżniejsze modele laleczki Chucky przechodząc dalej, w trzecim pomieszczeniu trzymał…Ejjj! Co jest?! Kto wyłączył świat...

Źródło: własne
Dawid Ilnicki Strona autora
Z uwagi na zainteresowanie kinem i jego historią nie ma wiele czasu na grę, a mimo to szuka okazji, by kolejny raz przejść trylogię Mass Effect czy też kilka kolejnych tur w Disciples II. Filmowo-serialowo fan produkcji HBO, science fiction, thrillerów i horrorów.
cropper