Bleach - recenzja filmu. Miało być wielkie bankai, ale Netflix troszkę umie z Shinigami

Bleach - recenzja filmu. Miało być wielkie bankai, ale Netflix troszkę umie z Shinigami

Senix | 14.10.2018, 11:00

Netflix atakuje kolejną adaptacją kultowego anime. Jak im to wyszło? Czy dali radę i powód, aby przeznaczyć na ten film Wasz czas? Postaram się odpowiedzieć na te pytania w tej recenzji. Ale czy mi się uda, to już Wy ocenicie.

W życiu każdego z nas są takie chwile, że masz ochotę coś pojechać i skrytykować, a tym bardziej, jak widzisz trailer prezentujący filmową adaptację jednego z Twoich ulubionych anime. Podobnie było ze mną. Obejrzałem pierwsze zajawki Bleacha, za którego odpowiada Netflix (który nie popisał się przy adaptacji innego anime — Death Note). Pełen obaw i nadziei, że wyżyję się na kolejnej adaptacji od nich, postanowiłem zgłosić chęć napisania recenzji do Rogera. Jako, że naczelny wie o tym, że jestem do cna spaczony japońszczyzną i nie zostawię suchej nitki na tym dziele, wyraził zgodę. I cholera, to nie było aż tak straszne, jak się spodziewałem. Netflix jednak trochę umie względem shinigami, ale słowo trochę jest tutaj kluczowe, bo mam po części duży problem z tym filmem. Ale po kolei.

Dalsza część tekstu pod wideo

Bleach to jedno z najbardziej popularnych anime w Japonii oparte na mandze autorstwa Kubo Tite. Opowiada ona historię piętnastoletniego chłopaka, który zwie się Ichigo Kurosaki. Zwykły nastolatek, tak można stwierdzić gdyby nie to, że widzi on zmarłe osoby i może z nimi rozmawiać. Pewnego dnia Ichigo spotyka tajemniczą dziewczynę, którą okazuje się Rukia Kuchiki — shinigami wysłana ze Społeczności Dusz do świata ludzi, aby walczyć z Hollowami (Pustymi). Są to dusze ludzi, którzy pozostali na ziemi po swojej śmierci. Jeden z takich osobników atakuje rodzinę Kurosakich. W ich obronie staje Rukia, która w wyniku pewnych zdarzeń zostaje ranna i musi przekazać swoje moce Ichigo.

Fani anime i mangi względem fabuły w tej adaptacji powinni być zadowoleni, bo twórcy odrobili dobrze lekcję, której nie zrobili ich koledzy od Death Note. Nie starali się oni zmieścić jak najwięcej wydarzeń w około dwugodzinnym filmie, a skupili się na konkretnych szczegółach. Akcja jest „prawie” oparta na wszystkich 17 odcinkach pierwszej serii anime, która nosiła tytuł ''Agent Shinigami''. Mamy początek historii, w którym widzimy śmierć matki Ichigo, następnie jego spotkanie z Rukią, przemianę w shinigami i trening, aby stać się silniejszym. Finałem jest starcie z Grand Fisherem, w której pomaga Ishida oraz potyczka z Renji Abaraiem i Byakuyą Kuchikim. Teoretycznie wszystko się zgadza. Oprócz wspomnianych postaci przez seans przewiną się nam takie osoby jak: Orihime Inoue, Kisuke Urahara, Yasutora Sado, siostry Ichigo – Yuzu i Karin oraz ich ojciec, są też koledzy ze szkoły. Teoretycznie i tutaj też wszystko się zgadza. Do tego dochodzą smaczki w postaci wypowiedzi bohaterów, które znamy z anime — fani od razu je wyłapią. Są też artystyczne rysunki Rukii, którymi obrazowała i wyjaśniała różne rzeczy. Czyli jest bardzo dobrze — prawda?

Jednak dlaczego mam duży dylemat z tym filmem? Po pierwsze, wykonanie tego filmu jest dla mnie tragiczne. Nie chce mi się wierzyć, że Netflix nie mógł wydać trochę więcej kasy na efekty specjalne. Walki stoją na dość dobrym poziomie, ale brakuje im błysku — tej chęci zobaczenia więcej — tak jak było w anime, gdy kończył się odcinek, a Ty na dokończenie danej walki musiałeś czekać tydzień, albo nawet i dwa. Brakuje tej ciekawości i zniecierpliwienia — chęci na więcej przy oglądaniu. Po drugie, nie podoba mi się dobór aktorów do danych ról. Osoba lub osoby, które odpowiadały za casting, powinny przeprosić fanów za taki wybór. Z minuty na minutę zastanawiałem się nad tym, co nimi kierowało przy obsadzaniu danych ról. Zaczęło się od sióstr Ichigo. Gdyby nie to, że mówił do nich po imieniu, to nie wiedziałbym, która jest która. Ojciec dawał radę. Potem przyszła kolej na Rukię, która ogólnie jest okej, ale Hana Sugisaki w niektórych scenach przypominała mi bardziej postać z jakieś Klątwy czy innego azjatyckiego horroru, a nie przesympatyczną panią shinigami. Skoro już jesteśmy w temacie shinigami to kolejnymi wcieleniami, które mi nie do końca pasują są Renji i Byakuya. Ten pierwszy z minuty na minutę wyglądał, jakby puchła mu twarz. Było to szczególnie widoczne podczas spięć z Ichigo. Tak jakby miał zaraz wybuchnąć, bo ciśnienie mu rośnie w zawrotnym tempie. Prezentowało się to w mojej opinii komicznie. Natomiast pierwsze skojarzenie z Byakuyą było takie, że wygląda jak jakaś gwiazda japońskiego popu, a nie spokojny i opanowany kapitan, któremu nikt nie podskoczy. Później okazało się, że Miyavi jest japońską gwiazdą j-rocka. I wszystko jasne. Oczywiście charakteryzację i strój zaliczam na plus. Podobnie jak w wyglądzie Renjiego, ale trzeba też wczuć się w postać i dobrać aktorów, którzy jednak pasują do danej roli. Tego mi brakowało w ich wykonaniu. Jednak najbardziej dziwi mnie postać Kisuke Urahary, którego było mało w tym filmie. Pojawił się i tak naprawdę nie odegrał żadnej kluczowej roli. Chociaż najbardziej boli mnie to, że prezentował się jak nie on. Nie rozumiem też decyzji, aby jego wersja była zdecydowanie starsza od tej, którą znamy. Przypominał bardziej jakiegoś senseia, który uczył stylu pijanego mistrza aka Jackie Chan, a nie sklepikarza, który skrywa bardzo ważna tajemnicę względem siebie i wiedzy, jaką posiada. Na koniec zostawiłem sobie Quincyego. Jak dobrze pamiętamy, w anime był on skryty i tajemniczy. Fajnie się odkrywał z odcinka na odcinek, a tutaj miałem wrażenie, że Ryo Yoshizawa boi się nawiązać kontakt z innymi.

Dobra, ponarzekałem na obsadę, ale są i plusy. Yu Koyanagi odegrał swoja rolę jak należy. Powiedział, co miał powiedzieć i napiął mięśnie kiedy trzeba, dodatkowo od początku pasuje do roli Sado. Tak samo Erina Mano, która gra Orohime. Prześliczna aktorka, która była tak słodka, a zarazem tak głupiutka jak oryginalna postać. Oczywiście znajdą się fani, którzy stwierdzą, że Mano  to nie te same miseczki co mangowa Orohime, ale nie można mieć wszystkiego ;) Gdybym miał się jej czepiać, to raczej twórców o kolor włosów, który był nietrafiony. Ale podobnie było na początku filmu, gdzie młody Ichigo, a dokładniej chłopczyk, który go grał miał czarne włosy, a dorosła wersja już pomarańczowe. Taka dygresja do twórców z mojej strony, którym może się przysnęło przy pierwszy odcinkach anime — Ichigo od urodzenia miał pomarańczowe włosy. Co do samego głównego bohatera, to Soto Fukushi pozytywnie odegrał swoja rolę. Chociaż przy scenach, kiedy miał wrzasnąć jak w anime, prezentował się dla mnie jak chłopczyk, który ma się zaraz popłakać. Ale może to po prostu ja jestem zbyt krytyczny w tym momencie.

A czego mi zabrakło najbardziej w tej adaptacji? Na pewno postaci Kona, który dałby trochę komizmu oraz kluczowej kwestii, o której wspomina nawet sam Byakuya w rozmowie z Renjim. (w której ostrzegał go przed tym, że Ichigo posiada duże podkłady mocy, dzięki którymi pokonał Menosa Grande). Właśnie tego epizodu z anime mi brakuje, bo to po części kluczowy element fabuły, a tutaj go nie mamy.

Reasumując. Bleach nie jest złą adaptacją. Jest zdecydowanie lepszy niż Death Note, ale wykonanie filmu i dobór aktorów popsuł dla mnie odbiór tego filmu. Netflix spokojnie mógł wydłużyć film o 30 minut, lepiej zainwestować w efekty specjalne i w choreografię walk, a przede wszystkim lepiej dobrać aktorów do swoich ról. Liczę, że druga część poprawi parę aspektów i będę mógł wreszcie wystawić Netflixowi odpowiednią ocenę, a tak jest to film na 5/10. Warty obejrzenia i tyle.

 

Korekta recenzji: Aleksandra Borkowska.

Zdjęcia w recenzji pochodzą z strony IMDb

Źródło: własne

Atuty

  • Charakteryzacja i wygląd kostiumów
  • Fabuła, która skupia się na sadze ''Agent Shinigami''
  • Smaczki dla fanów anime i mangi

Wady

  • Brak Kona i walki z Menos Grande
  • Zbyt krótkie
  • Słabe wykonanie scen walki
  • Niektórzy aktorzy nie pasują do danej postaci

Miało być wielkie Bankai! Jednak Netflix umie tylko troszkę z shinigami

5,0
cropper