Poczekalnia: Borderlands 2!

Gry
1347V
Poczekalnia: Borderlands 2!
Roger Żochowski | 08.09.2012, 14:32

Z jednej strony, do premiery Borderlands 2 nie zostało już wiele czasu, co cieszy. Jednak z drugiej chyba wszyscy zgodzimy się z tym, że najgorszy jest ostatni etap oczekiwania. Umilmy go więc sobie czymś fajnym do poczytania i pooglądania! Zgodnie z duchem i nazwą Borderlands, prym w dzisiejszej Poczekalni wieść będą dalekie, obce i dziwne światy.

Z jednej strony, do premiery Borderlands 2 nie zostało już wiele czasu, co cieszy. Jednak z drugiej chyba wszyscy zgodzimy się z tym, że najgorszy jest ostatni etap oczekiwania. Umilmy go więc sobie czymś fajnym do poczytania i pooglądania! Zgodnie z duchem i nazwą Borderlands, prym w dzisiejszej Poczekalni wieść będą dalekie, obce i dziwne światy.

Dalsza część tekstu pod wideo
xxxxx

DO POCZYTANIA

 

1: opowiadanie „Martwy Siuks i pianista Joe” autorstwa Krzysztofa Kochańskiego, „Nowa Fantastyka” 9/2011

 

Oto tekst, który w głosowaniu czytelników „NF” na najlepsze polskie opowiadanie ’11 r. zajął drugie miejsce. Co ciekawe, ukazał się w tym samym numerze, co polecane przeze mnie ostatnim razem „Dzieci to nasza przyszłość” (kapitalne opko o świecie po zombiaczej katastrofie), więc jeśli zdecydujecie się zakupić egzemplarz archiwalny, zrobicie świetny interes. Wracając jednak do meritum: podobnie jak w Borderlands, akcja „Martwego…” ma miejsce na dalekiej, zapyziałej planecie, która de facto, mimo dostępu do technologii, znajduje się na poziomie rozwoju Dzikiego Zachodu. W odróżnieniu od Gearbox, autor omawianego utworu zdecydował się na kameralne podejście – lwia część opowiadania rozgrywa się w saloonie, a my poprzez soczyste dialogi i smakowite opisy nawet nie tyle śledzimy, co próbujemy rozwikłać kwestię, co łączy martwego Siuksa, pianistę Joego oraz nieuwzględnionych w tytule tajemniczych rewolwerowców odwiedzających saloon i jego bywalców. Niewątpliwą zaletą tej opowieści jest klimat tajemniczego zadupia położonego na rubieżach kosmosu. Niestety, podobnie jak w Borderlands, dobrej fabuły tu nie uświadczymy. Co prawda nie można powiedzieć, że puenta jakoś szczególnie zawodzi, ale po rozwiązaniu zagadki tak naprawdę zachodzimy w głowę „co poeta miał na myśli” (w sumie to chyba nic…). W tym kontekście rozczarowanie pogłębia też trochę fakt, że opowiadanie jest ciut za długie – przy takiej objętości chcielibyśmy dostać na zakończenie cios w szczenę, nie zaś standardowy „the end”. Jest to jednak czepialstwo z mojej strony, bo jak już nadmieniłem na początku, tekst został w głosowaniu bardzo wysoko sklasyfikowany. Jak najbardziej warto przeczytać.

 

2: powieść „Kamienna Ćma”, autor – Paweł Matuszek, Wydawnictwo MAG, 2011 r.

 

 

Na temat tej powieści można by pisać obszerne opracowania, trudno więc mi zdecydować, od czego zacząć. Może od… okładki? Tak, nic się Wam nie przywidziało – każda reguła ma swój wyjątek i w przypadku „Kamiennej Ćmy” książkę po okładce jak najbardziej można oceniać. Albowiem autor stworzył powieść w wymyślonej przez siebie koncepcji Lopterus Press, zakładającej iż książka stanowi pewien artefakt, a więc powinna od „a” do „zet” stanowić pewną całość, przy czym chodzi tu nie tylko o treść, ale i wygląd. Ja się to prezentuje w praktyce? Tak jak wspomniałem, uwagę zwraca już ładna, twarda oprawa. A to dopiero preludium tego, co nas czeka w środku. Oprócz pięknej szaty graficznej (znajdującej się nie tylko przed i po tekście, ale i… w jego środku, o czym za chwilę), sporym zaskoczeniem jest także fakt, iż ważne postacie mówią tutaj… własną czcionką. I absolutnie nie jest to mniej lub bardziej zbędny bajer. Mało tego, dzięki takiemu rozwiązaniu stopień immersji został niesłychanie pogłębiony – pewne rzeczy jesteśmy w stanie wizualizować sobie na właściwie niespotykaną wcześniej skalę; widząc styl i formę (czcionkę) wypowiedzi Tyfona, mechanicznego pomocnika głównego bohatera, asocjacyjnie widzimy przed oczami pociesznego robota z wbudowanym weń ekranem, na którym wyświetlane są jego wypowiedzi. Jednak największym zaskoczeniem jest… książka w książce. Gdzieś w połowie bohater znajduje tajemniczą powieść rysunkową dla dzieci (bajkę). Autor zamiast ją opisywać, pozwala nam ją po prostu obejrzeć, co nie tylko zwiększa immersję (wchodzimy w skórę czytającego ją bohatera), ale i dostarcza nam artystycznych przeżyć, jako że ilustracje są po prostu śliczne i intrygujące (warto zaznaczyć, że odpowiada za nie Irek Konior). Idea Lopterus Press jak najbardziej się sprawdziła. Co jednak z fabułą? Tu jest jeszcze lepiej. Centralną postacią jest niejaki Beddeos, człowiek mieszkający w wieży na pustkowiu, zaś jego jedynym towarzyszem jest robot Tyfon. Kim jest Beddeos i w jakim celu znalazł się w tak niegościnnym miejscu? Tego nie wie nawet on sam. Punktem wyjściowym opowieści jest więc pytanie o tożsamość bohatera. Jak się potem okaże, nie tylko jego…

 

Akcja ma miejsce na planecie Usima i cichym bohaterem powieści Matuszka jest właśnie ten dziwny, niegościnny dla ludzi świat. Pełno tu niezwykłych ras, jakich ze świecą szukać w innych książkach czy filmach/grach, tajemniczych artefaktów i urządzeń o potężnej i zaskakującej mocy oraz, co chyba najważniejsze, ciekawych tychże ras i artefaktów (sic!) przedstawicieli. Tak naprawdę bliżej niż do Borderlands jest „Kamiennej Ćmie” do ICO oraz Shadow of the Colossus (zresztą w wywiadzie, o którym jeszcze wspomnę na zakończenie tej Poczekalni, autor otwarcie mówi o fascynacji dziełami Fumito Uedy). Totalnie subiektywnie poszedłbym jednak w jeszcze innym kierunku: dla mnie powieść Pawła Matuszka to newweirdowa „Incepcja” i „Matrix”. Nie będę oczywiście wchodził w szczegóły, aby nie zaspoilować czegoś osobom, które jeszcze tych filmów nie oglądały (są w ogóle tacy?). Należy jednak pamiętać, że „Kamienna Ćma” to przede wszystkim świetna powieść sama w sobie, która broni się nawet bez porównań z tuzami kina czy literatury. Ba, tak naprawdę takich porównań nie powinno się w ogóle robić, gdyż – jak powiedział autor w wideo wywiadzie dla Wirtualnej Polski – takiej książki jeszcze nie czytaliście. Świetna, intelektualna uczta, bardzo dobra przeciwwaga (czy raczej uzupełnienie) dla rozrywkowego strzelania serwowanego w Borderlands. Wartość powieści potwierdziła nominacja do nagrody im. Janusza A. Zajdla – najważniejszego odznaczenia w polskiej fantastyce. Zaś abstrahując od wartości intelektualno-artystycznych, „Kamienną Ćmę” warto kupić choćby w celach kolekcjonerskich – zgodnie z zamysłem autora, ta książka jak najbardziej jest artefaktem i świetnie prezentuje się na półce i nie tylko.

 

DO OBEJRZENIA:

 

1. serial „Firefly”

 

Jeden z najbardziej niedocenionych seriali w historii, z którym zresztą wiąże się dość kuriozalna historia, o czym więcej powiem w punkcie drugim. Tytułowe „Firefly” to klasa statku kosmicznego, którego przedstawicielem jest okręcik przemytniczy „Serenity” (ta nazwa również powróci w punkcie drugim), dowodzony przez weterana przegranej strony w gwiezdnej wojnie domowej, Malcolma Raynoldsa. W głównego bohatera wcielił się dobrze znany graczom Nathan Fillion – tak, to właśnie tego pana opinia publiczna chciała wsadzić w skórę jego imiennika w ekranizacji Uncharted (BTW: aktor ten stworzył jeszcze jedną wybitną kreację, mianowicie w świetnym serialu „Castle”, gdzie brawurowo zagrał tytułowego pisarza pomagającego policji). Właściwie cała obsada jest znana telewizyjnym wyjadaczom, gdyż występują tu m.in. Adam Baldwin, Alan Tudyk czy Summer Glau. Zaowocowało to postaciami z krwi i kości, choć oczywiście wiarygodni bohaterowie najwięcej zawdzięczają swemu ojcu, twórcy, scenarzyście i reżyserowi serialu, będącemu teraz za sprawą „Avengers” na ustach wszystkich, Jossowi Whedonowi. Jak widać, człowiek ten (twórca m.in. ciekawego „Dollhouse”) już dekadę temu był gwarantem najwyższej jakości, ale nawet w Hollywood wybicie się może troszkę zająć.

 

Wracając jednak do sedna: akcja ma miejsce w odległej przyszłości, wiele lat po tym, jak nastąpił masowy exodus z niemogącej pomieścić ludzi Ziemi. Koloniści znaleźli układ zawierający dziesiątki planet i setki księżyców nadających się do terraformowania. Z biegiem czasu centralne planety utworzyły Sojusz, co nie spodobało się mieszkańcom dalej położonych ciał niebieskich (gdzie rozwój zatrzymał się na poziomie Dzikiego Zachodu), chcących zachować niepodległość. Doszło do wojny domowej zakończonej zwycięstwem Sojuszu. Serial rozpoczyna się krótką sceną wojenną przedstawiającą ostatnie minuty jednej z ostatnich bitew, potem następuje skok o kilka lat. Okazuje się, że Malcolm Raynolds, bohater wojenny po stronie pokonanych, został przemytnikiem i robi wszystko, aby jak najdalej trzymać się od Sojuszu, a pomaga mu w tym ekscentryczna załoga. Jednak podczas rutynowej misji polegającej na przewozie pasażerów dochodzi do wydarzeń, które w przyszłości popchną Mala do wielokrotnej konfrontacji z niedawnymi adwersarzami… Oczywiście intryga nie kręci się tylko wokół osobistego konfliktu bohatera z Sojuszem. Fabuła opiera się na kilku filarach, m. in. perypetiach rodzeństwa Tam, specyficznych układach między załogantami oraz samym kapitanem, który co rusz pakuje się w kłopoty. Nie brakuje osobisto-wojennych rozliczeń z przeszłością, konfliktów z innymi przemytnikami czy też gangsterami, a także zmagań z bezdusznym kosmosem. Oraz jego największą tajemnicą – przerażającym, kanibalistycznym plemieniem Reaversów, którym dać radę mogą jedynie wojenne okręty Sojuszu. A wszystko to zawarte zostało w zaledwie czternastu odcinkach. Zaraz – czternastu? Ano niestety, „Firefly” zdjęto z anteny już po jedenastu (to nie pomyłka) odcinkach z powodu „niskiej oglądalności” (średnia wynosiła „nędzne” 5 milionów… A jeszcze niedawno próbowano ratować seriale, które nie dobijały nawet do 2 mln; jak widać, przed kryzysem telewizyjni decydenci, kolokwialnie mówiąc, za dużo mieli w dupie). Jak się jednak okazało, o czym już za chwilkę, to były złe miłego początki dla space westernu wykreowanego przez Jossa Whedona…

 

PS. „Firefly” nigdy nie było emitowane w Polsce (chyba że, w co wątpię, w jakiejś niszowej stacji, której 99% z nas i tak nie ma w pakiecie, co na jedno wychodzi). Na allegro można jednak kupić serial za około sto złotych (już z kosztami wysyłki), co jest dobrym interesem, bo do „Firefly” często się wraca. Jedyną niedogodnością dla co niektórych może być brak polskich napisów (tylko angielskie).

 

2. film „Serenity” – kinowy sequel serialu „Firefly”

 

 

Ta-dam! Oto powrót z zaświatów jakiego nikt się nie spodziewał i chyba jedyna taka sytuacja w całej historii kinematografii. Sytuacja kuriozalna, trochę w stylu „Blade Runnera”, który w kinach (sic!) poniósł porażkę i „wybił się” dopiero w późniejszej sprzedaży na kasetach. Podobnie, a jednocześnie odwrotnie stało się z „Firefly” – po porażce w telewizji, bardzo dobra sprzedaż serialu na DVD (w której to edycji zawarto wszystkie 14 odcinków plus materiały dodatkowe) zaowocowała powstaniem filmowego bezpośredniego sequela i to nie telewizyjnego, lecz kinowego. Obraz odniósł spory sukces, do dziś uznawany jest za jeden z najlepszych filmów „kosmicznych” i prawdopodobnie na dobre ugruntował pozycję Jossa Whedona jako wybitnego twórcy fantastycznego kina rozrywkowego, co zaowocował kilka lat później powierzeniem mu „Avengersów” (najwyraźniej napisanie scenariusza do „Obcego 4” i stworzenie kilku seriali, w tym znanej chyba wszystkim „Buffy”, to dla Hollywoodlandu było za mało przed sukcesem „Serenity”). Akcja filmu dzieje się jakiś czas (niedługi) po wydarzeniach z „Firefly”. I właściwie na tym stwierdzeniu powinienem poprzestać, jeśli chodzi o opis fabuły. Nie zdradziłbym zbyt wiele opisując pierwszych kilka scen, ale byłyby to smaczki przeznaczone dla fanów serialu, więc jeśli ktoś nie oglądał… W ogóle trzeba postawić sprawę jasno: o ile film jak najbardziej jest ucztą dla osób nieznających serialu (już w pierwszych 5-10 minutach dostajemy wszelkie potrzebne informacje), o tyle IMHO oglądanie go bez wcześniejszego zaliczenia „Firefly” nie ma sensu, choćby z tego względu, że „Serenity” wyjaśnia zagadki serialu. Na allegro wersję DVD można dorwać za grosze, ale trzeba przygotować się na angielskie napisy. Jeśli komuś to przeszkadza – w Polsce prawa do filmu mają TVN i TVN7 (nie tak dawno temu była nawet emisja na obydwu tych kanałach), więc można sobie poczekać, aż obraz prędzej czy później znajdzie się w repertuarze. Jednak, tak jak pisałem, oglądanie tego bez znajomości serialu to trochę strzał w stopę.

 

DO POGRANIA

 

1. RAGE, FALLOUT: NEW VEGAS

 

 

Jeżeli chodzi o Rage, to chyba większość graczy zgodzi się, że w samej warstwie strzelankowej dzieło id software spełniło pokładane weń nadzieje; kontrowersje dotyczą raczej pozostałych aspektów gry, na czele z sensem zamieszczania niemałej ilości elementów, kolokwialnie mówiąc, samochodowo-wyścigowych. Dużo ciekawszym przypadkiem wydaje się drugi z wymienionych tytułów, czyli Fallout: New Vegas. Zacznijmy może od najbardziej krzywdzącego stereotypu, a więc tego dotyczącego rzekomej dużej ilości bugów. W rzeczywistości F: NV był w dniu premiery znacznie mniej zarobaczony niż taki np. Skyrim, a na dzień dzisiejszy nie ma już praktycznie żadnych problemów. Innych, totalnie wziętych z kapelusza „zarzutów” w ogóle nie ma sensu omawiać (roztrząsanie kwestii oprawy graficznej/engine’u w kontekście sandboksa, w dodatku erpegowego?! No kaman…). New Vegas to prawdopodobnie najlepszy erpeg sensu stricte na konsolach obecnej generacji, bogactwem fabularnym i możliwościami kształtowania otaczającego świata (oraz swojej postaci) wprost miażdżący inne tytuły. Pozostałe elementy również stoją na bardzo wysokim poziomie (nawet kwestia sensownego DLC, dostępnego w taniej już edycji Ultimate), ale to już temat na osobny artykuł.

 

BONUS

 

Często narzekamy, że gry nie zajmują większej części przestrzeni publicznej, że nie stanowią obiektu poważnej debaty jak to ma czasem miejsce w przypadku literatury czy filmu, że jeśli gry czasem pojawią się na przysłowiowych salonach, to jedynie w kontekście promujących je celebrytów, potrafiących zresztą pozować z konsolką trzymaną „do-góry-nogami”. A moim zdaniem po prostu szukamy nie tam, gdzie trzeba. Fanami gier jest wielu pisarzy i intelektualistów i to właśnie oni, oddolnie i z własnej woli, zostają często ambasadorami cyfrowej sztuki. Jeżeli interesuje Was, co takie osoby mają do powiedzenia na temat gier i dlaczego zajmują się ich promowaniem, to zapraszam do ciekawego mam nadzieję wywiadu, jaki udało mi się przeprowadzić w II kwartale 2011 r. z Pawłem Matuszkiem (jeżeli zapaliła się Wam ostrzegawcza lampka to pamiętajcie, iż powieść tego autora została nominowana do Zajdla, co jest ogromnym wyróżnieniem, więc polecanie jej nie jest tylko moim widzimisię). Tekst jest długi (taki mini wywiad-rzeka), więc zaparzcie sobie kakao albo jeszcze lepiej ziółka, jako że padają tam z obydwu stron różne stwierdzenia, z którymi jako gracze czy w ogóle ludzie możecie mieć problem. Wywiad ukazał się w magazynie Esensja.

 

Opracował: Kamil Trzeciakiewicz

Źródło: własne

Komentarze (15)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper