Tomassowa Kronika Biegowa #22

BLOG
296V
Tomassowa Kronika Biegowa #22
Tomasso_34 | 24.10.2018, 07:14
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

Trenerzy rozwoju personalnego twierdzą, że aby osiągnąć sukces należy wyjść ze swojej strefy komfortu. I skubani mają rację! A udowodnię to na swoim przykładzie. Gdybym pewnej niedzieli nie zrezygnował ze smacznego spania i nie wstał o 5.30 rano, aby pojechać na zawody do Zbąszynia, to nie wróciłbym do domu z nowym rekordem życiowym, który nastawił mnie tak walecznie do życia, że Mel Gibson w „Braveheart” to przy mnie tania chińska podróbka! 

Czasami o wiele ważniejsze od tego czego chcemy jest to, czego naprawdę potrzebujemy. Chcemy zazwyczaj tego, co jest łatwe i w zasięgu ręku. Chcemy tego, co przychodzi nam bez trudu i wysiłku. To, co trudne do osiągnięcia jest przez nas odrzucane, bo wymaga poświęceń, na które nie mamy ochoty. Paradoksalnie jednak to, co odrzucamy na początku bez walki jest tym, czego potrzebujemy. To, co dostajemy podane na srebrnej tacy nie wnosi nic do naszego życia. Tylko rzeczy osiągnięte naszym trudem i ciężką pracą sprawiają, że stajemy się lepsi, silniejsi i mądrzejsi. Nasz wysiłek procentuje na przyszłość nie tylko dlatego, że stajemy się lepsi, ale także dlatego, że nie boimy się podejmować wyzwań, a wizja ewentualnej porażki nas nie przeraża, nie plącze nam nóg tylko motywuje do pracy. 

Człowiek zazwyczaj wie czego chce, ale za to nie ma zazwyczaj zielonego pojęcia czego potrzebuje. Ja chcę być zwyczajnie szczęśliwy. A czego potrzebuję? Na pewno wiary w siebie i stanowczości. Potrzebny był mi osobisty sukces sportowy w postaci nowego rekordu życiowego na dystansie półmaratonu. Opłacało mi się wstać wcześnie rano w wolną niedzielę i mimo deszczowej i chłodnej pogody udać się pociągiem do Zbąszynia z przesiadką w Poznaniu. Nowa życiówka dała mi siły do dalszych treningów i zawodów oraz nastawiła bardzo optymistycznie do życia. Opis tego fantastycznego dnia znajdziecie poniżej. 

Gdy budzik zadzwonił o 5.30 to nie wiedziałem gdzie jestem. Dawno nie wstawałem tak wcześnie rano. Mimo tego, że dzień wcześniej uciąłem sobie sporą drzemkę, to i tak byłem zmęczony. Było to pewnie związane z faktem, że długo nie mogłem zasnąć, gdyż cały czas myślałem o biegu. Lubię biegać półmaratony. Takie biegi są fajną okazją do wielu przemyśleń o różnych sprawach. Nadają się idealnie do odstresowania po ciężkim tygodniu, gdyż trwają długo, a im dłużej się biegnie, tym mniej myśli się o problemach. Półmaraton zawsze mnie jednak trochę stresuje. Ciągle odczuwam delikatne obawy przed dystansem 21,1 km, bo na tak długiej trasie wiele się może zdarzyć. Mam wielki szacunek do „połówek”, bo to najdłuższe biegi jakie jestem na razie w stanie pokonywać. Wiem, ile wysiłku muszę włożyć w zaliczenie kolejnego biegu. Dla mnie to nie jest zwykły spacerek. To walka ze swoimi słabościami, która w miarę kolejnego biegu wychodzi mi co raz lepiej. 

Na dworzec PKP w Środzie zawiózł mnie ojciec Tadeusz, którego gdy byłem nastolatkiem zwałem „moim starym”. Dziś to po prostu tata lub ojciec. Dzięki niemu i starej gnijącej Corsie koloru czerwonego, która dzięki swojemu kształtowi i kolorowi dorobiła się pieszczotliwej ksywy „biedronka”, mimo szalejącej ulewy suchy dotarłem na dworzec. Pociąg o dziwo przyjechał punktualnie. Zgodnie z rozkładem dotarłem do Poznania, gdzie miałem całe 17 minut na przesiadkę. Wyrobiłem się w niecałe 5. To był dobry prognostyk na bieg. Byłem szybki i skoncentrowany na celu. Gdzieś tam w swoim cudnym grzebiecie zacząłem czuć, że to będzie moja niedziela. 

Podróż przebiegała bardzo miło. W pociągu tłumów nie było. Ze spokojem mogłem wypić kawę, zjeść batona i oddać się lekturze powieści Grahama Mastertona „Podpalacze ludzi”. Okładka książki jest dość makabryczna, gdyż przedstawia grafikę z płonącym człowiekiem. Ludzie patrzyli się na mnie jak na początkującego mordercę – psychopatę, który szkoli się właśnie w sztuce palenia ludzi. Miałem ze sobą termos z kawą, ale tylko ja wiedziałem, że jest w nim kawa, a nie benzyna. Kusiło mnie, aby zapytać się współpasażerów czy nie mają pożyczyć zapalniczki. Bałem się jednak, że wywołam jakiś malutki atak paniki. Śpieszyłem się na bieg, dlatego takie ekscesy musiałem sobie darować.

Zbąszyń przywitał mnie brzydkim widokiem starego i zrujnowanego dworca, ale im dalej zapędzałem się w miasto, tym było lepiej. Do biura zawodów miałem do pokonania dystans 2,2 km. Znajdowało się w hali sportowej Zbąszynianka. Droga do biura była bardzo dobrze oznaczona dużymi tablicami umieszczonymi na ulicach miasta. Wprost nie szło się zgubić. Nawet mi udało się dotrzeć bez pomylenia drogi. Kto podróżował ze mną ten wie, że asem nawigacji i topografii nie jestem. Jeśli mam do wyboru dwie drogi to zazwyczaj wybiorę tę niewłaściwą. Dla swojego usprawiedliwienia dodam, że ostatecznie zawsze docieram do celu. Następuję to jednak z reguły trochę później, bo obrana przeze mnie droga zazwyczaj nie należy do najkrótszych. Ma to swoje plusy, gdyż czasami wybierając dłuższą drogę można liczyć na piękniejsze widoki. Taka sytuacja miała miejsce podczas tegorocznych wakacji w Szklarskiej Porębie, gdzie pomyliłem szlaki. Zamiast łatwego wybrałem trochę trudniejszy. Podróż na szczyt zajęła nam prawie 2 godziny więcej, ale za to mogliśmy oczy nacieszyć pięknymi krajobrazami. Na szlaku było mało ludzi, bo większość wybrała łatwiejszy szlak. Mieliśmy dzięki temu ciszę i spokój.

W biurze zawodów byłem przed 9.00. Miałem ponad 3 godziny do startu, który nastąpić miał w samo południe. Nie było kolejek, więc bez problemu odebrałem sobie pakiet startowy w skład którego wchodziły: koszulka, numer startowy, ciasteczko, złote agrafki elegancko spakowane w woreczek strunowy, notes, smycz, długopis, mały ręcznik i izotonik, którego zapomniałem uwiecznić na zdjęciu. Pakiet kosztował mnie 50 zł. Stosunek zawartości pakietu do jego ceny był wyśmienity.

31. Bieg Zbąskich 12. Półmaraton to impreza z ogromną tradycją. Przytoczę w tym miejscu informację ze strony internetowej organizatora, która w skrótowy sposób wyjaśnia historię bieg

Kiedyś były to kameralne zawody dla niewielu (jak to wtedy bywało) biegaczy–amatorów z pasją, dziś nowoczesny bieg spełniający wysokie standardy imprez masowych. Zaczęło się zupełnie niepozornie – 18 śmiałków trzydzieści lat temu zdecydowało się po prostu pobiec dookoła Jeziora Błędno. Przez wiele lat była to impreza, na którą przyjeżdżali znajomi biegacze. Znajomi byli zresztą właśnie dlatego, że do Zbąszynia przyjeżdżali. I podobnie jest do dziś. Nie była to jeszcze wtedy trasa półmaratonu (bieg na dystansie 21 km i 97,5 metra), ale prawie, ponieważ zgodnie z panującą wtedy tendencją, biegało się na zawodach trasy 20-kilometrowe. W roku 2006, gdy bieganie zaczynało być modną formą spędzania wolnego czasu, organizatorzy postarali się o atest trasy PZLA i tym sposobem teraz w Zbąszyniu rozgrywany jest półmaraton. Jedna pętla wokół malowniczego jeziora, jednego z największych w Wielkopolsce, trasa przez miasto z 800-letnią tradycją, okoliczne wioski, lasy i pola, z dwoma próbami charakteru na podbiegach dla wielu biegaczy jest niezwykle atrakcyjna i dlatego wciąż tutaj wracają. Poza tym gościnność zbąszyniaków, która przekłada się na klimat imprezy, wypływa z przekonania, że jedna z największych imprez sportowych w mieście najlepiej reklamuje ich Małą Ojczyznę „Miasta na Jeziorem”.

Zbąszyń od momentu swojego powstania był własnością książęcą i królewską. Władysław Jagiełło w czasie swojego panowania podarował miasto Janowi Głowaczowi, który wraz ze swoją rodziną przyjął nazwisko Zbąskich. I tym sposobem udało mi się wyjaśnić trochę skomplikowaną nazwę biegu. Jako ciekawostkę dodam, że ze Zbąszynia pochodzi lider zespołu De Mono Andrzej Krzywy. Może odpoczywając sobie nad jeziorem Błędno lub pływając po rzece Obrze, która przecina miasto, napisał jeden ze swoich wielkich przebojów, które swojego czasu śpiewała cała Polska. 

Sporą ilość wolnego czasu, jaka pozostała mi do startu, wykorzystałem na zrobienie sobie pamiątkowych zdjęć. W międzyczasie dojechał do mnie kolega z sekcji biegowej Kamil. Razem wyglądaliśmy niczym Flip i Flap. On drobnej budowy ciała atleta, a ja potężny i muskularny biegacz (oraz skromny). Nikt raczej nie sporządza tego typu statystyk, ale organoleptycznie można stwierdzić, że Kamil jest najmniejszym biegaczem Polonii Środa, a ja największym. Po zrobieniu wspólnego zdjęcia mieliśmy czas na rozmowy i relaks przed biegiem, którego start zbliżał się wielkimi krokami.

Przebraliśmy się i byliśmy gotowi do rozgrzewki. Hala „Zbąszynianka” oferowała dobre zaplecze sanitarne. Jedynym minusem była mała ilość toalet. Na szczęście przed halą była ustawiona spora liczba przenośnych toalet. W biegu na starcie ustawiło się 742 biegaczy, co byłem rekordem frekwencji biegu. Cieszyłem się, że mogłem dołożyć swoją cegiełkę do tego wyniku, gdyż organizacja biegu, jak do tej pory, była perfekcyjna. Jak się potem przekonałem na trasie oraz na mecie organizacja była równie perfekcyjna. Zaskoczyło mnie to bardzo. Nie miałem wygórowanych oczekiwań co do biegu w małej miejscowości, a tymczasem okazało się, że nawet małe miasto może zorganizować w sposób perfekcyjny bieg. Potrzeba tylko chęci i ciężkiej pracy. Wiele miast może uczyć się od Zbąszynia.

Start odbył się punktualnie o 12.00. Organizator nie zapewnił peacemakerów, ale postarał się o wyznaczenie stref czasowych na starcie. Ustawiłem się w strefie biegaczy, którzy zamierzali ukończyć bieg w czasie poniżej 2 godzin. Nie wiedziałem czy dam radę, bo przed zawodami borykałem się z bólem w udzie lewej nogi. Przed biegiem udałem się do fizjoterapeutki Joanny, która nie raz już stawiała mnie na nogi. Zapewniła mnie, że mój problem z udem to jedynie mikro uraz, a nie nic poważnego. Zrobiła mi porządny masaż, który bolał jak jasna… (w miejsce kropek wstawić nazwę choroby zakaźnej na „ch”). Po masażu pozostał spory siniak, ale ból i dyskomfort towarzyszący bieganiu wyparował jak za dotknięciem różdżki Hermiony Granger.

Od samego początku biegło mi się lekko. Skakałem z nóżki na nóżkę z gracją i swobodą kozicy górskiej. Była to też pewnie zasługa wspaniałej atmosfery, którą swoim dopingiem stworzyli mieszkańcy oraz lokalne cheerleaderki. Na początku trasy było trochę ciasno, ale dało się biec szybko. Nawet nie spostrzegłem się jak minęły mi dwa kilometry trasy. Potem trasa przebiegała już dwoma pasami jezdni, co przyczyniło się do znacznego zwiększenia komfortu biegania. Było szeroko. Każdy zawodnik miał dla siebie wystarczającą ilość miejsca.

Trasa biegu przebiegała wokół jeziora Błędno. Biegła przez miasto Zbąszyń oraz okoliczne lasy i wioski. Była w całości asfaltowa, nawet te długie fragmenty, które biegły przez las. Organizator zastosował cudowny trik marketingowy podkreślając na każdym kroku, że trasa przebiega wokół malowniczego jeziora. Szkoda, że podczas biegu ani razu nie widziałem tego jeziora. Nie mam mu tego jednak za złe, bo każdy chce jakoś zachęcić ludzi do udziału w swoim biegu. Trasa była ładna, zróżnicowana krajobrazowo. Brak widoku jeziora nie przeszkadzał. 

Wypada mi parę słów napisać o profilu trasy. Nie była trudna, ale nie była też super łatwa. Było kilka małych podbiegów i jeden nieco większy, którego pokonanie kosztowało mnie trochę sił. Najlepsze jednak było to, że po każdym wzniesieniu pojawiał się fragment trasy biegnący z górki. To, co traciło się na podbiegu, szło łatwo odzyskać na zbiegu. Końcowy fragment trasy przebiegał głównie z górki lub był płaski. Sprzyjało to szybkiemu finiszowi.

Trasa była cudownie oznaczona. Wyraźnie widać było na którym kilometrze trasy się znajdujemy. Była także dobrze zmierzona. Pomiar z zegarka zgadzał się idealnie z oznaczeniami organizatora. Biegaczy, o wszelkich zakrętach i zmianach kierunku biegu, informowały duże i bardzo czytelne tablice informacyjne. Nawet biegnąc w nocy samemu nie szłoby pomylić trasy i gdzieś zabłądzić. Ponadto na trasie zostały umieszczone tablice informacyjne, które wskazywały dystans do najbliższego punktu nawodnienia. Organizacja punktów z wodą, podobnie jak oznaczenie trasy, również była wzorcowa. Wolontariusze w sprawny sposób podawali biegaczom wodę. Genialnym pomysłem organizatora było podawanie wody i napojów izotonicznych w kubkach o różnych kolorach. Woda serwowana była w białych kubkach, a izotonik w czerwonych. Dzięki temu genialnemu w swojej prostocie pomysłowi żaden uczestnik zawodów, który chciał się schłodzić, nie wylał na siebie słodkiego napoju zamiast wody. Nie było gorąco, ale woda wylana na ciało zawsze pobudza do szybszego biegu.

Biegłem od początku w tempie ok. 11 km/h i nie miałem problemu z oddechem. Powietrza w płucach starczało do biegu. Momentami nawet miałem siły, aby wstrzymać oddech, gdy biegł obok mnie biegacz, który tak śmierdział potem, jakby już przebiegł półmaraton w upalny dzień i to jakiś czas temu, a nie mógł się wykąpać, bo mu wodę odcięli w domu. Jego zapach, a raczej odór nie był najgorszy. Nie przeszkadzało mi jego głośne sapanie, które przypominało odgłosy z niemieckich filmów przyrodniczych. Ale jego cykliczne pozbywanie się wydzieliny z nosa z dużym impetem na trasę biegu było tak obrzydliwe, że zbierało mi się na wymioty. Osoby biegnące obok niego również były zniesmaczone jego świńskim zachowaniem. Widziałem to po ich twarzach. Zdecydowałem się wyprzedzić niewychowanego i pozbawionego jakichkolwiek manier jegomościa. Na szczęście udało mi się to bardzo szybko, bo jeszcze kilka minut w jego towarzystwie mogłoby się skończyć rozstrojem żołądka.

Podczas całego biegu byłem zadziwiająco spokojny, dzięki temu z pewnością zrobiłem dobry wynik. Po ukończeniu 7 kilometrów w czasie poniżej 38 minut uświadomiłem sobie, że 1/3 trasy już za mną. Wiedziałem, że muszę utrzymać swoje tempo na pozostałych 14 kilometrach, aby ukończyć bieg poniżej 2 godzin. Gdzieś tam w myślach nieśmiało zaczęła się pojawiać wizja nowego rekordu życiowego, ale była to cały czas wizja zamglona i odległa. Mój aktualny rekord pochodził z marca z Poznania i wynosił 1:58:46. Myśl o tym, że idę na nowy rekord dodała mi mocy i woli walki.

Lubię rozglądać się po okolicy jak biegnę, aby wyłapać piękne widoki lub jakąś ciekawą architekturę. Przebiegając przez pewną wieś rzuciła mi się w oczy przydrożna figura przedstawiająca Św. Józefa. Wiecie, że Józef nie wypowiada w całej ewangelii ani jednego słowa. Świadczy to podobno o tym, że był wiernie oddanym mężem Maryi i słuchał każdego jej słowa. Mnie ta interpretacja nie przekonuje. W mojej ocenie był on osobą bez własnego zdania lub osobą nie obdarzoną niezbyt dużym intelektem, gdyż żaden ewangelista nie zechciał wspomnieć jego słów, gdyż pewnie nie były nic warte. Nie jednak miejsce i czas na tego typu rozważania. Wrócę do tematu głównego, a więc biegu. Uznałem, że dostrzeżenie figury Św. Józefa to dla mnie znak od niebios, abym nie odzywał się podczas biegu i nie tracił sił tylko biegł ile sił w nogach po nowy rekord. Mały grzesznik ze mnie, ale niebiosa litują się nade mną, bo chyba liczą, że zbłąkana owieczka wróci do swego stada i pasterza. Ja tam jednak na razie wolę się błąkać. Dobrze mi z tym moim błąkaniem. 

Drugie siedem kilometrów zaliczyłem w wolniejszym czasie niż pierwszą „siódemkę”, ale nadal był to czas poniżej 40 minut. Rekord wisiał w powietrzu. Miałem pewien kryzys na początku 16 km, ale pewna sytuacja rozbawiła mnie i dodała sił do walki. Pot z czoła spłynął mi do oczu. Moje gałki oczne delikatnie pokryły się łzami, które sprawiły, że miałem utrudnione postrzeganie, a biorąc pod uwagę, że nie miałem na sobie okularów, to chwilowo byłem ślepy jak uroczy krecik z czeskiej bajki. Nagle przede mną w oddali ukazała się tablica z nazwą miejscowości. Zmrużyłem oczy i próbowałem dostrzec gdzie jestem. Rozmazane literki po chwili zaczęły mi się układać w wyraźny napis „Narnia”. Zwątpiłem na chwilę. Nie pamiętałem, abym wchodził do jakiejś szafy, a to jedyny sposób, aby dostać się do fantastycznej krainy stworzonej przez pisarza C. S. Lewisa. Wszystko się może zdarzyć podczas biegu, ale przypadkowe znalezienie właściwej szafy skrywającej drogę do Narni raczej nie wchodzi w rachubę. Takie rzeczy mogą się zdarzyć jedynie po alkoholu. Taka okoliczność nie mogła mieć miejsca, bo nie piłem już od całych dwóch dni, czyli od imprezy z okazji Dnia Samorządowca. Gdy dotarłem bliżej znaku literki stały się wyraźniejsze i udało mi się dojrzeć właściwą nazwę miejscowości. Książkowa „Narnia” okazała się „Nądnią” w powiecie nowotomyskim w gminie Zbąszyń. Uspokoiła mnie ta informacja, bo miałem ochotę na nową życiówkę. Jakbym zabłądził w Narni to o dobry wynik byłoby ciężko.

Niby na dworze nie było gorąco, ale jak się biegnie to w papie potrafi zaschnąć. Przekonała się o tym pewna kobieta, która biegła ze mną parę kilometrów. W pewnym momencie zapytała się czy nie wiem kiedy będzie punkt z wodą, bo ona już nie może wytrzymać i musi się napić. Zrobiłem dobry uczynek i podzieliłem się z nią moją wodą, którą zabieram na każdą trasę półmaratonu w bidonach mocowanych na wygodnym pasie. Podziękowała mi bardzo mówiąc, że uratowałem jej życie. W zamian za pomoc poprosiłem ją o pomoc w walce o nową życiówkę. Chciałem, aby nie zwalniała i biegła razem ze mną do mety. Do końca biegu mieliśmy mniej niż 5 km. Po krótkiej rozmowie dowiedziałem się, że jest z Poznania i wie gdzie leży Środa Wielkopolska, bo ma babcię w położonej blisko Środy Słupi Wielkiej. Świat jest jednak bardzo mały. Był to już jej któryś półmaratonów, ale nigdy jeszcze nie ukończyła biegu w czasie poniżej 2 godzin. Przystała na moją propozycję współpracy, bo też walczyła o nową życiówkę. Biegliśmy razem przez ładnych parę minut. Niestety 2 kilometry przed metą opuściły ją siły i musiałem samotnie finiszować. Jestem jej jednak wdzięczny za pomoc, bo dzięki niej udało mi się utrzymać odpowiednie tempo biegu. Jak widać na tym przykładzie dobro faktycznie powraca. Jeśli pomagamy innym, to sami otrzymamy pomoc, gdy będziemy jej potrzebować. To takie proste, a wielu ludzi nie jest w stanie tego pojąć.

21  kilometr to już była walka na całego. Biegłem ile sił w nogach, ile powietrza w płucach. Ostatnie metry dłużyły mi się najbardziej. Wiedziałem, że mam już rekord tylko muszę się dokulać do mety. Chciałem już cieszyć się nim na mecie. Walczyłem jednak do końca o urwanie każdej sekundy. Ostatecznie na metę dotarłem w czasie 1:56:31 poprawiając poprzedni rekord o 2 min. 15 s. Dawno nie byłem tak dumny z ukończonego biegu. Poczułem olbrzymią radość. Dostałem wiatr w żagle, który da mi siłę do kolejnych treningów i startów. Kamilowi również udało się poprawić swój najlepszy wynik. Uplasował się na 14 pozycji w klasyfikacji open. Skubany jest mega dobry.

Gdy już trochę ochłonąłem i posiliłem się makaronem z sosem wegańskim oraz kawą i plackiem drożdżowym nadeszła pora wyruszyć do domu. Rozpadał się dość mocno deszcz. Dobrze, że podczas biegu nie padało. Po raz kolejny udało mi się uniknąć deszczu podczas zawodów. Jestem chyba biegaczem wybranym przez niebiosa, bo inaczej tej sytuacji nie jestem w stanie wytłumaczyć.

Oceń bloga:
13

Komentarze (11)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper