Tomassowa Kronika Biegowa #20

BLOG
319V
Tomassowa Kronika Biegowa #20
Tomasso_34 | 02.10.2018, 07:00
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

Zwykłemu zjadaczowi chleba, bułek i ukochanych przeze mnie rogali maślanych Jarocin kojarzy się z festiwalem muzyki rockowej. Gdy słyszę kiedy ktoś wymawia nazwę tego miasta, to na myśl przychodzą mi trzy zupełnie inne od siebie oraz od muzyki rockowej rzeczy, gdyż miasto Jarocin kojarzy mi się z cebulą, kupą i centralizacją podatku VAT na szczeblu gmin. Trochę mnie już znacie i wiecie, że potrafię mieć różne dziwne skojarzenia. 

Czym prędzej pragnę Wam je wyjaśnić. Mój niedoszły teść zwykł nazywać mieszkańców Jarocina i jego okolic „cebulorzami". Nie wiem, skąd wzięła się ta obelga, bo raczej nie był to wyszukany komplement. Nie mam również ochoty poznać jej historii, ale podoba mi się to określenie i jakoś je sobie zakodowałem. Pierwszy raz odwiedziłem miasto Jarocin przy okazji wizyty w tamtejszym sanepidzie, gdzie moja ex musiała oddać kupę do analizy w związku z rozpoczęciem pracy w średzkim szpitalu. Stąd skojarzenie z kałem. Niezbyt miłe, ale mieszkańcy Jarocina muszą mi to wybaczyć. Ostatnim moim skojarzeniem z Jarocinem są podatki, którymi się zawodowo zajmuję. Byłem tam kiedyś na szkoleniu w urzędzie skarbowym. Było nudne, źle zorganizowane, nie było ciastek i brakowało kawy. Nic dziwnego, że dobrze zapamiętałem ten koszmar. 

Pora kończyć te małe dygresje, które w gruncie rzeczy nie wnoszą nic i przejść do meritum, a więc do opisu zdarzeń minionych z ostatnich zawodów o nazwie Rock Run Jarocin, gdzie wraz z Sylwkiem i Anetą startowaliśmy na dystansie półmaratonu. Był też bieg na 10 km, ale nam ciągle brakuje biegania i kilometrów w dupie, stąd decyzja o starcie na trasie liczącej 21,1 km. W podróżny do stolicy polskiego rocka towarzyszyła nam mała Amelia – córka Sylwestra, która pojechała, aby wystartować w biegu dziecięcym na dystansie 200 metrów.

Droga minęła szybko i przebiegła w miłej atmosferze. Na miejsce dojechaliśmy prawie 3 h przed startem, który rozpoczął się o 12.30. Musieliśmy być jednak wcześniej, gdyż biuro zawodów zamykano o godzinie 11.00. Gdybyśmy się spóźnili, to nie odebralibyśmy naszych pakietów startowych, które były całkiem fajne jak za cenę ok. 50 zł. W ładnym worku z logo biegu znajdował się oczywiście numer startowy z chipem oraz woda, izotonik i egzemplarz Gazety Jarocińskiej. Była także koszulka, za którą trzeba było dodatkowo zapłacić, czego ja nie zrobiłem i potem żałowałem, bo była całkiem gustowna. 

Biuro zawodów znajdowało się w miejskim aquaparku, który mieści się w sąsiedztwie stadionu drużyny piłkarskiej Jarota Jarocin, która rywalizuje ze średzką Polonią w tej samej klasie rozgrywek. Biuro było sprawnie zorganizowane, ale nie mogło być inaczej, gdyż frekwencja biegu była mała. Na dwóch dystansach biegło łącznie ok. 300 biegaczy. Było to pewnie spowodowane tym, że w ten sam dzień odbywał się również półmaraton w podpoznańskim Swarzędzu, a tam pula nagród zawsze jest wysoka i to właśnie ten bieg ściąga w owym czasie największą liczbę biegaczy.

Do startu mieliśmy sporo czasu, który spędziliśmy na ławce w pobliskim parku, aby skryć się w cieniu przed słońcem, które zaczynało coraz mocniej świecić. Podczas tego biegu zamierzałem po raz pierwszy wystartować w czapce z daszkiem i okularach, aby uchronić oczy i głowę przed słońcem. W nowym „imidżu” byłem prawie nie do poznania. Ostatnimi czasy zapuściłem dłuższą brodę, która w połączeniu z przyciemnionymi okularami i czapką maskowała moją śliczną buzię. Był to świadomy zabieg, aby ukryć się przed moją psychofanką Perpetuą (opublikowałem jej list w Tomaszowej Kronice Biegowej nr 17). I chyba mi się to udało, bo nawet Sylwek i Aneta mieli problem, żeby mnie rozpoznać. Gdy założyłem ciemne okulary i czapkę momentalnie przypomniała mi się zabawna postać z brytyjskiego serialu „Allo, allo.” Chodzi mi mianowicie o starszego pana z francuskiego ruchu oporu, który na akcje dywersyjne zawsze przyodziewał jakieś przebranie. Robił to jednak w tak nieudolny sposób, że każdy bez najmniejszego wysiłku mógł odgadnąć jego tożsamość. On jednak myślał, że jest geniuszem kamuflażu i nikt go nie pozna. Dlatego, gdy podchodził do znajomych sobie osób opuszczał okulary na dół i spoglądał spod nich ukradkiem na swojego rozmówcę szeptem ujawniając kim jest za pomocą charakterystycznego zdania: ”Pss. To ja! Le Clerc!” 

Przed samym startem udało nam się parę słów zamienić z Ernestem Iwańczukiem, który przez 8 lat był zastępcą burmistrza w Gminie Środa, a który zamierza obecnie starać się w zbliżających wyborach o stanowisko Starosty. Jest on dobrym przykładem, że na bieganie nigdy nie jest za późno. Swoją przygodę z bieganiem zaczął po ukończeniu 50 roku życia. A miało to miejsce parę miesięcy temu. Widać, że bieganie stało się jego pasją. Życzę mu zdrowia i wielu sukcesów sportowych.

Podczas ustawiania się na linii startu moim ślicznym i uroczym niebieskim oczom ukazał się tylko delikatnie mniej śliczny i uroczy medal pamiątkowy z biegu w kształcie starego mikrofonu. Widziałem kiedyś, że Krzychu Krawczyk śpiewał do podobnego. A, że Krzycha lubię, bo ma facet szyk i styl, a za młodu był cudnym amantem, to nie mogłem przez cały bieg pozbyć się jego utworów z głowy. Przez całą trasę nuciłem jego szlagiery. Zacząłem od melancholijnego utworu, którego fragment tekstu brzmi: ”Chciałem być... marynarzem. Chciałem mieć... tatuaże”. Potem, gdy nogi zaczęły mocniej podawać, nuciłem sobie „Parostatek” - „Parostatkiem w piękny rejs, statkiem na parę w piękny rejs” oraz utwór „Mój przyjacielu”. 

Zacząłem moje zmagania powoli. Nie chciałem szarżować, bo nie wiedziałem na co mnie stać. Miałem urlop i mało biegałem, ale po kilku kilometrach przekonałem się, że odpoczynek dobrze mi zrobił, bo podczas biegu czułem się wybornie. Biegłem nawet paręnaście metrów z Sylwkiem i Anetą. Dobrze, że głowa mnie nie poniosła i nie starałem się biec w ich tempie, bo pewnie bym po paru kilometrach wylądował w przydrożnym rowie.

Trasa na papierze nie wydawała się ciekawa ponieważ miała biec głównie po okolicznych wioskach. Początek trasy był interesujący, gdyż wprost ze stadionu Jaroty biegło się na Stary Rynek, gdzie obiegało się ratusz dookoła i dopiero potem biegło się po okolicznych wioskach w sąsiedztwie lasów sosnowych, które pięknie pachniały. Trasa była asfaltowa, a asfalt nowy. Brak dziur i kolein ułatwiał przebieranie nogami. 

Pierwsze 5 km upłynęło  w towarzystwie faceta, który biegł z dużym bukłakiem wody na plecach. Woda bulgotała niemiłosiernie. Aż dziw brał, że nie chciało mu się siku od tego szumu wody, bo mi po 10 minutach biegu już się chciało, dlatego gdy tylko nadarzyła się okazja, to uciekłem mu, bo z każdą kolejną minutą czułem coraz mocniejsze ciśnienie w pęcherzu. Niby miałem sporo ustronnego miejsca na jego opróżnienie, ale nie chciałem wybić się z rytmu biegu, który miałem całkiem spoko. Ciekaw jestem czy posiadacz owego bukłaka w końcu skapitulował i poszedł w krzaki odcedzić kartofelki. 

W okolicach 10 kilometra wyprzedziło mnie kilku biegaczy, a za sobą zobaczyłem karetkę, która zamykała stawkę biegaczy. Doszła do mnie myśl, że biegnę ostatni. Kuźwa! Niby to żadna ujma dobiec na końcu, ale mój charakter nie pozwala mi poddać się bez walki, dlatego przyśpieszyłem. Widmo dotarcia na metę na samiuśkim końcu dodało mi tyle energii, że momentalnie wyprzedziłem kilka osób. Ale i tak ciągle było mi mało. Parłem szybko do przodu, aby zdobyć przewagę nad ostatnim biegaczem. Jak się potem okazało na nawrotce w pewnej urokliwej wsi wcale nie biegłem ostatni! Za karetką była jeszcze grupa ok. 20 biegaczy. Nie żałowałem jednak decyzji o zwiększeniu tempa. Dzięki temu pojawiła się cząstka nadziei na nowy rekord życiowy. Martwił mnie jednak fakt, że zegarek na każdym kilometrze kontrolnym, począwszy od 8, wskazywał mi mniejszy przebyty przeze mnie dystans niż informacja umieszczona na trasie biegu, ale o tym jeszcze będzie pora napisać.

Mieszkańcy okolicznych wsi takich, jak: Wilkowyja i Annopol witali wszystkich biegaczy uśmiechem, szczerym dopingiem oraz wodą do picia w kubeczkach i wodą do schłodzenia, która płynęła prosto z węża. Dzięki ich pomocy każdy biegacz miał zapewnioną dostateczną ilość wody, aby ukończyć bieg. Również straż pożarna spisała się na złoty medal rozstawiając na trasie kilka kurtyn wodnych, które dają siły do biegu, bo choć nie było wielkiego upału, to i tak słońce mogło dać sporo w kość.

Najlepsze zdarzenie miało miejsce ok. 16 km, gdzie na punkcie z wodą zorganizowanym przez mieszkańców pewnej wioski, której nazwy nie jestem w stanie zapamiętać, małe dzieci podawały wodę spragnionym uczestnikom biegu. Podbiegł do mnie chłopiec, może lat 5, i zapytuje się mnie grzecznie, ale z uśmiechem na twarzy, czy może mnie polać wodą. Bez wahania zgodziłem się, bo taki zimny prysznic daje dodatkową energię podczas biegu. Nie chciałem także zrobić maluchowi przykrości, gdyż widziałem, że ma wielką ochotę, by kogoś polać wodą. Nie dziwię mu się. Lany poniedziałek już dawno za nami, a do następnego trzeba czekać cały rok. Gdy zobaczył, że się zgadzam, wziął spory zamach. Widać było, że z całym sił pragnie wylać wodę wprost na moją twarz. Przeliczył się jednak w swoich obliczeniach. Za bardzo chciał, a jak to zwykle ma miejsce w takich sytuacjach, wtedy nasze plany spalają na panewce. Woda zamiast skropić moją twarz wylądowała wprost na moich klejnotach rodowych. Efekt schłodzenia został osiągnięty, ja pobiegłem dalej. Chłopiec był zawiedziony, że nie udało mu się polać mnie wodą tam, gdzie chciał. Ale najlepsze były miny okolicznych gapiów. W końcu to niecodzienny widok, że małe dziecko publicznie polewa kroczę dorosłego faceta. Zrobiło się trochę niesmacznie. Pora uciąć temat.

Na ostatnich kilometrach przed metą, która miała miejsce na stadionie Jaroty Jarocin, mocno dopingował mnie klubowy kolega Jacek, który biega w barwach Polonii, ale pochodzi z Jarocina. Startował on na dystansie 10 km i był najlepszy w swojej kategorii wiekowej. Dzięki jego wsparciu dotarłem na metę z czasem 1h56m46s, czyli z nowym rekordem życiowym na tym dystansie poprawionym aż o 2 minuty. Zegarek wskazał mi jednak, że trasa była o prawie 700 metrów krótsza. Inni biegacze mieli podobne pomiary. Trasa nie posiadała atestu Polskiego Związku Lekkoatletyki. Organizator sam zmierzył trasę i albo się pomylił, albo pomyliły się pomiary zegarków GPS biegaczy. Na trasie było kilka ostrych zakrętów i nawrotek, ale nie chce mi się wierzyć, że aż o tyle metrów pomyliłyby się zegarki tak wielu biegaczy. Wynik cieszy, ale nie mogę uznać go za oficjalny czas. Nie mogę oszukiwać sam siebie. Wiem, że trasa była źle zmierzona i stąd taki dobry czas. Ale nawet, gdybym musiał przebiec te dodatkowe 700 m, to i tak miałbym swój drugi najlepszy wynik w karierze i drugi półmaraton ukończony w czasie poniżej 2 godzin. Sama trasa nie należała do najłatwiejszych. Ostatni podbieg, ciągnący się przez prawie 2 km, dał mocno wszystkim w kość.

Po biegu czekało na wszystkich biegaczy sporo dobra. Strefa finishera mieściła się na terenie pływalni miejskiej, gdzie znajdował się odkryty basen. Był on idealny, aby dać ochłodę i wytchnienie zmęczonym po biegu nogom. Długo się nie zastanawialiśmy przed wejściem do niego. Zrobiliśmy to po odebraniu, przysługującego każdemu biegaczowi, posiłku i piwa z miejscowego browaru. Do wyboru było spaghetti (wersja mięsna i wegańska) oraz jakaś zupka. Muszę przyznać, że porcja była akuratna, a i w smaku mięsna wersja makaronu bardzo trafiła w moje gusta kulinarne. Nowością dla mnie była możliwość kupna w strefie finiszera piwa za realną gotówkę, a nie za kupony z pakietu startowego. To dobra praktyka, gdyż znajomi biegacza mają także okazję napić się złocistego trunku, a nie tylko patrzeć jak on się nim raczy. Biegacze mają sposobność wypicia większej ilości piwa niż tylko jedna sztuka. W upalne dni ma to kolosalne znaczenie.

Ten emocjonujący event biegowy zakończyliśmy z grubej rury, wielką pompą, czyli lotem balonem. Był on darmowy tylko trzeba było pobrać specjalny bilet. Zrobić to trzeba było bardzo szybko, bo bilety rozchodziły się jak ciepłe bułeczki. Nie był to właściwie lot balonem, a jedynie wzniesienie się na wysokość ok. 15 m, ale i tak wiązało się to z dawką adrenaliny. Kosz balonu był bardzo mały, a palnik, który ogrzewał powietrze w czasze balonu, głośny i gorący. Trochę się bałem, bo delikatny lęk wysokości nie jest mi rzeczą obcą. W zniwelowaniu strachu nie pomagał fakt, że osoba pilotująca balon na każde moje pytanie odpowiadała zawsze tak samo: "Nie poniemaju". Dopiero będąc w powietrzu uświadomiłem sobie, że powierzyłem swoje życie w ręce sąsiada ze wschodu, podobnie jak Polska powierzyła swoją gospodarkę i cały rynek pracy. Mi udało się wyjść cało z lotu balonem sterowanym przez Sergieja Nieponiemaju, ale ciekaw jestem, jak poradzi sobie nasz kraj.

Aby być dokładnym i skrupulatnym kronikarzem muszę napisać o sukcesach mojej koleżanki i kolegi z sekcji biegowej. Anecie udało się zająć drugie miejsce w kategorii open kobiet, a Jacek wygrał rywalizację w kategorii M40. Ja z Sylwkiem musiałem obejść się jedynie smakiem zwycięstwa. Nie było nam jednak jakoś przesadnie smutno, bo takie przystojniaki jak my nigdy nie płaczą po porażce. Wygraliśmy już dawno temu na loterii genetycznej przystojne aparycje, a jest to sukces dany niewielu osobom.

Oceń bloga:
13

Komentarze (21)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper