Koło rozerwane - subiektywnie o Bioshock Infinite
Ostatnia recenzja autorstwa Pitera* to wymowny dowód na jego bezgraniczny zachwyt domniemanym magnum
opus Kena Levine'a. Lawina superlatyw, które zalały oczy czytelników, zamierza nam dobitnie udowodnić, że
mamy do czynienia z dziełem wybitnym, którego skazy są ledwie zauważalnymi pęknięciami na niemalże
nieskazitelnym odbiciu czegoś wielkiego. Po małej dyskusji z kolegą redaktorem zdecydowałem się na napisanie
tekstu, który położy moje poglądy na szali przeciwnej do pochwał. Bioshock Infinite to faktycznie jedno z
największych dokonań fabularnych w historii gier wideo – gdyby jednak porównać go szklanej bańki, byłby
ogromną stertą przeźroczystego miału.
Trzecia część serii od Irrational Games przeniosła nas z podwodnych otchłani utopijnego Rapture do pełnego
światła, słonecznego miasta, Columbii. To tutaj, przez ok.98 procent gry, przyjdzie nam spędzić czas, a także,
co boli okrutnie, zapoznać się z pierwszym mankamentem przygotowanej dla nas rozrywki: brakiem wolności i
negacją eksploracji na szeroką skalę. Cieszymy oczy cudownie wyglądającym level designem, przechadzamy się
po wyznaczonych przez twórców ścieżkach, ale swoim własnym podnieceniem na widok tych wszystkich
wspaniałości sami gotujemy sobie więzienne wręcz męki. Problemem jest, że gra w kwestii stopniowego
poznawania swojego uniwersum oferuje jedynie zamknięte przestrzenie, hamując przez to w pełni zrozumiałe
prześwity myślowe o swobodnym przemieszczaniu się po ślicznym mieście. Do puli dorzućmy jeszcze
napędzający wszystko niesamowity soundtrack, utrzymaną w duchu art deco i steampunka estetykę budowli, a
także świetnie wypadający, odpowiednio zmodyfikowany silnik graficzny Unreal Engine 3, aby zrozumieć, jak
mocno zmarnowano potencjał Columbii.
Jest jeden zabieg, który uratowałby sytuację – nie robić FPSa, a solidnie skonstruowane RPG. Wzorować się na
falloutowej wolności podróżniczej, a nie zamykać bohatera w klaustrofobicznych, zakodowanych korytarzach,
które służą tylko jako bezczelna iluzja otwartego świata. Po wyeliminowaniu bolączek shooterowej formy,
Bioshock Infinite stałby się pełnią tego, czym jest między wersami: absolutnym arcydziełem, doskonałym
obrazem znaczenia teorii fizycznych w funkcjonowaniu wszechświata, opowieścią o poznawaniu sensu istnienia
sacrum, w końcu: przejmującą historią gwałtownych przemian w relacjach międzyludzkich. Tymczasem sprawia
on wrażenie wypranego z emocji, dopieszczonego, lecz lekkostrawnego FPSa na kilkadziesiąt godzin
niezobowiązującej rozrywki.
„Will the Circle be Unbroken?” [„Czy koło pozostanie nierozerwalne?”]- zdanie to pojawia się w tekście i tytule
jednego z utworów użytych na potrzeby gry. To, niestety, także pytanie retoryczne – koło bowiem zostało
rozerwane. Perfekcjonizm pocięty nożycami nieprzemyślanej produkcji wciąż przebłyskuje w smutnych oczach
okładkowego Bookera DeWitta.
* - W oparciu o recenzję opublikowaną na fanpage'u https://www.facebook.com/recenzjena7dni.
________