Kapitan Marvel - lądowanie bez telemarku, ale i tak nieźle

BLOG
417V
Kapitan Marvel - lądowanie bez telemarku, ale i tak nieźle
Darek | 27.03.2019, 14:37
Pani Kapitan Marvel / Carol Danvers / Vers / Brie Larson gości w kinach już prawie trzy tygodnie, więc postanowiłem nie bawić się w owijanie w bawełnę, tylko napisać wprost co mi w tym filmie pasuje, a co nie. Spoilerów będzie całe mrowisko, więc jak ktoś nie oglądał, a nie chce wiedzieć co i jak, to odradzam lekturę.

Nie wiedziałem jak zacząć ten tekst, więc pomyślałem, że skorzystam z patentu twórców Kapitan Marvel i po prostu wrzucę wszystkie pomysły do jednego wora. A więc:

1. Kapitan Marvel dzieje się w latach 90-ych. Nie wiedziałeś? Spokojnie - film będzie Ci o tym przypominał średnio co pięć minut, z subtelnością godną Wayne'a Knighta w Kosmicznym Meczu. Ciekawe czy jak za dziesięć, czy dwadzieścia lat zaczniemy kręcić filmy osadzone w pierwszej dekadzie 21 wieku, to będą w nich teksty pokroju "Nie mogę, oglądam Big Brothera, a później będzie Bar", w tle słychać będzie Linkin Park, bohaterowie będą zachwycać się szybkością stałego łącza 2mb/s, a gdzieś w tle majaczyć będą pozamykane Blockbuster Videos i inne relikty przeszłości. Jak mówię - bardzo subtelnie. Oto Kapitan Marvel!

2. Założę się, że duet reżyserski Anna Boden i Ryan Fleck stwierdzili, że mają do czynienia z oskarową aktorką, więc nie trzeba jej specjalnie reżyserować, toteż powiedzieli Brie Larson jedynie, że jej postać to taki trochę Neo z Matrixa i dali jej pracować. Niestety, filmowa Carol Danvers wzięła sobie tylko wszystkie najgorsze cechy trylogii Wachiwskich - drętwą recytację, mimikę kończącą się na dwóch minach i niezwyciężonego superbohatera, któremu nie da się nawet za bardzo zrobić krzywdy. Oto Kapitan Marvel.

3. Skłamałbym mówiąc, że nie przeszły mnie trochę ciary, kiedy pod koniec filmu załączył się na chwilę główny motyw Avengers. Szkoda, że, tak jak mówię, dopiero pod koniec. Oto Kapitan Marvel. 

Tak naprawdę to mógłbym ograniczyć się do tych trzech wstępów, a i tak miałbyś nienajgorszy ogląd najnowszego filmu Marvela. Ale nie byłoby to do końca uczciwe. Jasne, Kapitan Marvel ma problemy, dużo problemów, o których wspomnę jeszcze niżej, ale ma też i kilka plusów - większych i mniejszych, które sprawiły, że dwugodzinny seans w kinie zleciał mi raczej szybko i bezboleśnie.

Pierwszym takim plusem jest humor. Całkiem spory procent całego filmu opiera się na żartach, którymi główni bohaterowie, poboczni bohaterowie, a nawet antagoniści sypią jak z rękawa. Nie wszystkie trafiają, od niektórych bolą wręcz uszy, ale nie można zaprzeczyć, że śmiałem się pod nosem regularnie przez cały czas projekcji. 
Niestety, największy plus filmu jest również jednym z jego minusów - zupełnie jak w przypadku Thor Ragnarok. Lubię się pośmiać, jasna sprawa, ale nie kosztem spójności filmu, czy, jak w przypadku Marvela, całej filmowej serii. Już tłumaczę. Partnerem pani kapitan przez większość filmu jest fenomenalnie odmłodzony Nick Fury (facet ma 70 lat przecież!). Ten sam, którego zimne wyrachowanie znamy z poprzednich filmów, ten sam, który w Zimowym Żołnierzu powiedział, że ostatnim razem, kiedy komuś zaufał, stracił oko. Ale właściwie to nie ten sam, bo ten tutaj jest jeszcze całkiem młody i znacznie bardziej towarzyski, skąd bierze się lwia część najlepszych żartów całego filmu. I, niestety, również tych najgorszych. Zimowy Żołnierz był mocnym thrillerem sensacyjnym, w którym po prostu byli również i superbohaterowie. Miałem dreszcze, kiedy Fury zdjął przepaskę, odsłaniając swoje ślepe, zniszczone oko. Te dreszcze już nigdy więcej się w tym momencie nie pojawią, bo wiem już, że Nick Fury, jeden z najlepszych tajnych agentów świata, stracił lewe oko trzymając kota z kosmosu za blisko twarzy. I to ten kot z kosmosu zdradził jego zaufanie. Najwyraźniej jego pazury są toksyczne, czy coś. Brawo scenarzyści. Retroaktywnie zepsuliście mi odbiór całej postaci.

Kolejna sprawa, to konstrukcja scenariusza. Z pozoru wszystko jest okej - mamy bohatera, drogę którą musi przebyć, aby stać się tym, kim stać się musi, antagonistę, który na tej drodze stoi. Wszystko jest. Więc w czym problem? Cóż, jest ich kilka.
Pierwsza sprawa to postać głównej bohaterki. Absolutnie nie mam nic do gry aktorskiej Brie Larson (jeśli już to do ludzi odpowiedzialnych za dialogi, ale to przecież nie jej wina, że musi rzucać tekstami jak z akcyjniaków lat 90-ych... I to tych słabszych), boli mnie natomiast jej doskonałość. Przez cały film wszystko czego Carol Danvers się dotknie, zamienia się w złoto. Może z wyjątkiem dosłownie pierwszej sceny. Po niej już nawet raz nie obawiałem się, że coś się może naszej heroinie nie udać. Napięcie w tego typu filmach buduje się wrzucając bohatera w niebezpieczne sytuacje, które mogą pójść nie po jego myśli. Tymczasem Kapitan Marvel jest bezkonkurencyjnie najpotężniejszą istotą w całym filmie i najpierw samodzielnie kładzie dobrych dwudziestu Skrulli na raz (mając ograniczniki na rękach), później cały oddział Kree, a na koniec w pojedynkę zmusza flotę Ronana Oskarżyciela do odwrotu. Jeśli nie jest to jeszcze jasne, to powiem wprost: Główna bohaterka jest zwyczajnie nudna.

Można by jeszcze dodać, że scenariusz jest raczej przewidywalny i Jude Law ze swoimi szalonymi oczyma aż krzyczy z ekranu, że będzie zły, ale już tego, że zielone ufoki zostaną ostatecznie przedstawione w raczej pozytywnym świetle się nie spodziewałem, więc czymś mnie jednak zaskoczyli. Nie mogę natomiast powiedzieć żeby mi się ten zwrot akcji podobał, bo jak niby zrobić teraz secret invasion skoro Skrulle są po naszej stronie? Dla przypomnienia - w komiksach zmiennokształtni Skrulle przypuścili inwazję na ziemię, podszywając się pod ludzi (również tych znanych i lubianych). Sprawa była dosyć poważna, bo nie wiadomo było kto z naszych przyjaciół nie strzeli nam zaraz w plecy. Robiąc z zielonych ufoków postaci tragiczne, Marvel skutecznie zablokował sobie możliwość zaadaptowania tej historii w najbliższej przyszłości.
Ale żeby nie było, że tylko marudzę, to trzeba przyznać, że tematycznie zwrot przewracający do góry nogami wszystko co do tej pory wiedzieliśmy o konflikcie Kree i Skrulli jest bardzo ciekawy i podkreśla ważny morał - historię piszą zwycięzcy i jest to tylko wersja prawdziwych wydarzeń, nie koniecznie oddająca je w całej okazałości. 

Ostatnim mocno nierównym elementem filmu na który warto zwrócić uwagę jest montaż. Nie wiem czy to dlatego, że za robotę wzięło się dwóch różnych reżyserów i każdy miał inną wizję, czy o co chodzi, ale to aż absurdalne jak różne są poszczególne sceny akcji. Czasami możemy podziwiać dopracowaną choreografię na szerokich planach, ciesząc oczy kunsztem aktorów i kaskaderów, a czasami operator wjeżdża w bohaterów jakby chciał pokazać plamę na spodniach, czy dziurę w kurtce i całość staje się tak nieczytelna, jak w najgorszych scenach akcji z nolanowych Batmanów. Wielka szkoda, bo widać, że choreografia została zaplanowana i, choć nie wyróżnia się niczym spektakularnym, spełniała swoje zadanie jak należy. 
Drugi przykład - walka o tesserakt z końca filmu. Kapitan Marvel okładka wszystkich bez najmniejszego problemu, dostając nawet w jednym momencie kulkę, która nie zostawiła choćby śladu na jej kombinezonie. Ciach i już jesteśmy w innym miejscu, gdzie Jude Law grozi Skrullom i Fury'emu, mimo, że jeszcze przed chwilą walczył z Carol. Tymczasem ona dalej jest tam gdzie była i nie widzi co się dzieje. Ale spoko, bo ciach i Jude zaraz znowu wraca na miejsce. Kilka cięć później walka przenosi się w przestworza, ale ciężko powiedzieć jak do tego doszło. W jednej chwili wszyscy są razem, później Brie ucieka, a Jude został gdzieś z tyłu, później jest tuż za nią - no cyrk.
Jeszcze bardziej dziwią mnie dziwne skoki między zbliżeniami na bohaterów. W scenie walki między spętaną Carol i Skrullami ta pierwsza rzuca drętwym pytaniem l, niemalże natychmiast sama udziela odpowiedzi i równie prędko zaczyna znowu wszystkich bić. Dalej, po tym jak Fury mówi, że z jego okiem raczej wszystko w porządku, dostajemy dosłownie pół sekundy kręcącego głową Talosa. To miał być żart? Potwierdzenie? Nie wiem - całość przeleciała tak szybko, że ciężko powiedzieć. Kto to kroił? 

Mimo, że cały czas nic nie robię tylko narzekam, nie mogę powiedzieć żebym źle się bawił na Kapitan Marvel. Jako samodzielny film jest to całkiem zabawny buddy cop action comedy z trzymającą się kupy historią i niezłą puentą. Nic wyjątkowego, ot, kolejny produkt lat 90-ych. Tyle, że nakręcony blisko dwadzieścia lat po nich. Całkiem nieźle jak na takiego starocia. 

Oceń bloga:
12

Komentarze (9)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper