Born To Be Wild – recenzja Days Gone (PC)

BLOG
1212V
user-2104271 main blog image
Gonzi0807 | 18.07.2023, 06:05
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

Konkurencja z punktu widzenia konsumenta to rzecz niezwykle korzystna. Gdy koncern Microsoft swego czasu zdecydował się na poszerzenie swojej flagowej usługi Xbox Game Pass o komputery osobiste, jego bezpośredni konkurent – Sony – musiał w jakiś sposób na ten ruch odpowiedzieć. Walka o coraz większe wpływy i dochody z gamingowego rynku doprowadziła do sytuacji jeszcze kilka lat temu nie do pomyślenia. Oto japońska korporacja, znana od zawsze ze swojej żelaznej polityki wydawania wyprodukowanych przez siebie gier tylko na własnej platformie, stopniowo zaczęła się łamać. I tak w rezultacie, dzięki konkurencji dwóch – o ironio – konsolowych gigantów, mamy na pecetach kolejny po Horizon Zero Dawn hit od PlayStation Studios.

 

Pierwsze chwile spędzone z DG to w zasadzie miłość od pierwszego wejrzenia. A to z powodu… motoru. Bo tutaj naszym środkiem transportu jest właśnie jednoślad. I może komuś się wydać dziwne, że od tego zaczynam, ale gdy tylko ruszycie w swoją pierwszą szaleńczą motorową szarżę po świecie DG, załapiecie, jak bardzo satysfakcjonująca jest to mechanika. Zaryzykuję stwierdzenie, że nie było gry fabularnej (w stylu GTA, Mafii czy L.A. Noire, typowych ścigałek nie liczę), w której prowadzenie pojazdu byłoby tak przyjemne. Jazda dwukołowcem dostarcza wprost niesamowitej radochy i obdarza cudownym uczuciem wolności, warto dać szansę grze tylko ze względu na ten element. Sterowanie jest niezmiernie intuicyjne i komfortowe, choć zastrzegam, że korzystałem z kontrolera od Xboxa. Jak sprawdza się tradycyjna komputerowa konfiguracja K+M, sprawdzić mi się nie chciało, obsługa padem była bowiem zbyt wygodna (a ja zanadto leniwy).

 

Kierowanie motorem jest tak łatwe, że w zasadzie ciężko o jakąś poważniejszą kraksę. Mnie przez 80 godzin udało się spowodować tylko dwa spektakularne wypadki. Pierwsze zdarzenie nie nosiło znamion wyjątkowości, prędzej czy później stanie się udziałem każdego kierowcy, który rażąco przekracza prędkość. By jednak zbytnio nie trywializować owego przykrego incydentu i niewątpliwie pożytecznej nauki, jaka z niego płynie, pozwolę sobie na nieco zawoalowany opis: jeśli chcecie dowiedzieć się, w co uderzyłem, wpiszcie w YouTube pierwsze słowa polskiej przeróbki kultowego numeru grupy Black Sabbath pod tytułem Paranoid, w swojskiej wersji wykonanej przez zespół Piersi (w czasach gdy Paweł Kukiz jeszcze grał rocka), brzmiące „Jadę jadę na motorze wiater mi owiewa twarz” (i właśnie tę frazę wpiszcie w wyszukiwarkę YT).

 

Natomiast druga kraksa to było Coś. Jedna z najzabawniejszych sytuacji, jaką dały mi gry, a przy tym ani nie zaplanowana przez twórców, ani nie wynikająca z buga. Otóż jadąc nocą na jedną z misji, postanowiłem skrócić sobie trochę drogę, dodałem więc gazu, by pokonać majaczący przede mną pagórek, po jego przekroczeniu wyskoczyłem w niebo, szybko rozważając w myślach wstąpienie do Hells Angels, i… wylądowałem na mocno rozjuszonym niedźwiedziu, co poskutkowało jeszcze większym jego rozeźleniem. Tak więc uważajcie, obierając trasę na przełaj, bo nigdy nie wiadomo, co czai się za wertepem. I dbajcie o swoją maszynę, na bieżąco ją naprawiajcie, ulepszajcie i tankujcie. Bo motor jest najważniejszy. On nie umiera nigdy. Jest wieczny.

 

Skoro tyle miejsca poświęciłem pojazdowi, to pasuje słów kilka rzec o postaci, w którą się tu wcielamy. A jest nią dość narwany weteran wojenny, nazywający się niezwykle oryginalnie, tj. Deacon St. John, były członek klubu motocyklowego, wytatuowany nie gorzej niż Michael Scofield i wulgarny jak Talar. Gracze statystycznie robią się coraz starsi, bezmózgowi herosi bez tła psychologicznego w głównych rolach byli do przełknięcia w grach z lat 90., dziś raczej nie mają racji bytu w produkcji z segmentu AAA. I Deacon wpisuje się nieźle w ten nowoczesny standard. Na pierwszy rzut oka jego główny rys charakterologiczny można by określić „choć mnie boli, to i tak będę twardzielem”, on sam zaś sprawia wrażenie kogoś, komu zależy jedynie na jałowym trwaniu. Ale byśmy jako odbiorcy polubili daną postać, sama wola jednostkowego przetrwania to za mało – przeżycie to jeszcze nie życie – potrzeba czegoś więcej, tj. odpowiedniego umotywowania. Istnienia dla kogoś bądź dla czegoś. I tak jak protagonista RDR2 miał swoje Odkupienie, bohater pierwszego TLoU dostał od losu czternastoletnią Drugą Szansę, tak i zrezygnowany włóczęga-motocyklista z DG odnajdzie własny Cel. Tego, czy go osiągnie, oczywiście nie zdradzę, przekonajcie się sami. I chociaż w sumie historia tu przedstawiona to żadne wybitne arcydzieło, nic, co mogłoby przyprawić Was o egzystencjalny ból głowy i nie pozwolić zasnąć przez tydzień, to i tak w kwestii jakości fabuły i stopnia zaangażowania w nią gracza jest lepiej niż poprawnie. Są tutaj 2–3 naprawdę mocne sceny, a jeden z wątków kończy się niezmiernie intrygująco. Teraz rozumiem rozgoryczenie tych, którzy domagali się kontynuacji, oraz razem z nimi dziwię się ignorancji i arogancji Sony, które ją anulowało. Szkoda.

 

Świat w grze to rzeczywistość postapokaliptyczna: resztki ludzkości podzielone są na obozy, do głosu dochodzą jednostki autorytarne, fanatyczne i socjopatyczne, panoszą się bandy oprychów oraz powstają niepokojące sekciarskie kulty. I są też świrusy. Nasz główny przeciwnik. Niby kolejna odmiana zombie, ale niech Was to nie zmyli: od żywych trupów różni je bowiem nielicha ruchliwość. Na mapie spotkać można ich całe armie zwane hordami, których zniszczenie jest często niemałym wyzwaniem i stanowi jeden z opcjonalnych questów. Pierwsze podchody do tych rojów charakteryzowały się z mojej strony sporą dozą nieśmiałości i respektu, często kończąc się wzięciem nóg za pas lub odjechaniem w siną dal z rykiem silnika. Ale wraz z nabywaniem nowych umiejętności i rozbudową arsenału kierowany przeze mnie Deacon poczynał sobie na tym polu coraz pewniej, zaczął wpadać do ich siedzib na pełnej, niemal z beztroskim okrzykiem „hordo ty moja!” na powitanie, by fundować zaraz potem cuchnącym niemilcom najprawdziwszy świrmageddon. Ostatecznie udało mi się pokonać je wszystkie. Jam to, nie chwaląc się, sprawił, na pohybel świrusom i ku pokrzepieniu serc.

 

Wersja PC to w zasadzie port idealny, przykład tego, że my pecetowcy przy okazji konsolowej konwersji nie musimy być wiecznie traktowani przez dużych wydawców jako klienci gorszego sortu (casus Square Enix). Optymalizacja jest świetna, grafika ładniutka, animacja piekielnie płynna. Generalnie wszystko śmiga na kilkuletnim sprzęcie niczym motor Deacona po wszelkich upgradach. Jak na sandbox pojawiło się też bardzo niewiele gliczy i zero crashy (!). Z błędów utknął mi szczególnie w pamięci trochę creepy bug: w końcowych etapach z głównym bohaterem kontaktowała się przez radio osoba, która… już nie żyła. W niektórych przerywnikach filmowych nie wyświetlały się napisy. Ale najbardziej wnerwiającymi problemami są kuriozalne w grze z otwartym światem liniowość i korytarzowość: w trakcie wykonywania zadań głównych wystarczy czasem zboczyć o kilka metrów, by pojawił się komunikat o opuszczaniu obszaru misji. Nie myślcie jednak, iż którykolwiek z tych mankamentów powinien Was odwieść od zakupu tego tytułu. Wprost przeciwnie. Dzięki klimatowi, świetnemu motocyklowi, interesującemu bohaterowi i przyzwoitej historii jest to pozycja obowiązkowa dla fanów gier TPP.

 

Więc odpalcie silnik motocykla / udajcie się na autostradę / szukając przygody / i wszystkiego co możecie znaleźć po drodze / Kochajcie dym i światła / metalowy grzmot / wyścig z wiatrem / i uczucie adrenaliny / Jak prawdziwe dzieci natury jesteśmy urodzeni / urodzeni aby być dzikimi.

 

 

Data powstania i opublikowania recenzji na Steam: maj 2022 roku.

Gdybym miał podsumować DG jednym zdaniem, to powiedziałbym, że to dzika jazda bez trzymanki (a przy okazji, obok A Plague Tale: Requiem, najbardziej niedoceniana gra, z jaką miałem styczność). I tą ową „dzikość”, ten drapieżny, zadziorny charakter, brawurowe wykonanie oraz – w pozytywnym tych słów znaczeniu – pewną bezkompromisowość, bezczelność i junacką fantazję, starałem się w moim tekście oddać.

 

 

Plusy:

+ Motor!

+ Rewelacyjny klimat.

+ Lubię bohaterów takich jak Deacon – szorstkich na zewnątrz, emocjonalnych w środku.

+ Hordy oraz walki z nimi (ucieczki w sumie też).

+ Doskonały stan techniczny wersji pecetowej (tym bardziej że grałem w to jeszcze na moim starym kompie. I było naprawdę dobrze).

+ Wspaniale było usłyszeć – po tylu latach przerwy – głos Courtnee Draper.

+ Piosenka Jacka Savoretti’ego Soldier’s Eyes.

 

Minusy:

- Korytarzowość w misjach głównych.

- Nie wszystkie wątki zostają rozwiązane, a kontynuacji nie będzie. Jest to oczywiście bardziej przytyk w stronę wydawcy, nie samej gry. Tak oto Days Gone stało się ofiarą tego – politowania godnego – trendu w branży, w którym kluczowe znaczenie mają cyferki pod recenzjami i średnia ocen na Metacritic. Za przekreślenie tej marki Sony powinno się wstydzić. I proszę mi tu nie pisać o plotkach na temat części drugiej. Mnie plotki nie interesują. Mnie interesują konkrety. Nie uwierzę, dopóki nie zobaczę oficjalnych zapowiedzi. Rzekłem.

Oceń bloga:
32

Komentarze (77)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper