Powrót króla – recenzja Mass Effect: Legendary Edition

BLOG
1925V
user-2104271 main blog image
Gonzi0807 | 14.07.2023, 18:06
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

Istnieją filmy, książki czy seriale, do których chce się co jakiś czas wracać. I bezwzględnie są także gry godne powtórnego przejścia. Tytuły śmiało mogące uchodzić za przełomowe, będące kamieniem milowym branży, z czasem stające się klasyką.

 

Edycja Legendarna to pakiet trzech zremasterowanych pod kątem graficznym odsłon sagi ME, wzbogaconych dodatkowo o wszystkie dodatki DLC. Każdy z epizodów składających się na trylogię różni się nieco od siebie. W trakcie brawurowego pościgu za Sarenem (nomen omen jednym z bardziej niejednoznacznych growych szwarccharakterów) w części pierwszej chyba najmocniej możemy poczuć się odkrywcą; mimo powtarzalności lokacji eksploracja galaktyki dostarcza sporo pionierskiej ekscytacji, a genialny motyw muzyczny z głównego menu, Vigil, niezwykle trafnie wyraża najważniejsze związane z kosmosem odczucia: magię, nadzieje, respekt, piękno i przede wszystkim – jego bezkres. Sequel to jedynka na sterydach, gdzie akcja wyraźnie przyspiesza, a wiszące nad nami od początku widmo misji samobójczej nieuchronnie pcha w kierunku złowieszczego przekaźnika Omega 4. I na koniec Mass Effect 3. Najbardziej widowiskowy, najdojrzalszy, najlepszy. Kości zostały rzucone, pionki i figury rozstawiane, wszelkie sufity tego, co potocznie rozumiemy pod słowem „epickość” – przebite.

 

Jako najistotniejsze walory ME wymienić należy fantastyczny klimat space opery, wyważone i zaserwowane w idealnych proporcjach lore świata (ilość informacji składających się na fabularne tło jest niemała, ale też nie przytłacza, można ją bez problemu ogarnąć, by z czasem poczuć się w tym uniwersum jak w ryba w wodzie), fenomenalny i broniący się samodzielnie soundtrack (dla mnie prywatnie top 3 w temacie growych ścieżek) oraz element prawdopodobnie kluczowy dla odniesionego przez markę sukcesu – szalenie motywujące postacie towarzyszy. Mało jest gier, w których tak jak tu chcielibyśmy za kogoś walczyć, z pełnym przekonaniem o słuszności celu. Jeszcze mniej jest takich, które niosą ze sobą tak potężny ładunek wiary w ludzkość. Wreszcie niewiele jest branżowych produkcji tak bardzo proszących się o przeniesie na ekran, jednocześnie pozostających niezwykle udanymi w sensie zarówno growego, jak i kinowego doświadczenia, czyli będących i świetną grą, i filmem interaktywnym. Dajcie mi długopis, opasły zeszyt i 500 mln $ budżetu, a łącząc przebojowość The Expanse z dramaturgią i powagą Battlestar Galactica, stworzę taką adaptację ME, na jaką ta seria zasługuje. Bo choć na pierwszy rzut oka prosta i zero-jedynkowa, w rzeczywistości ma ona wyraźnie wyczuwalne drugie dno, będąc podszytą naleciałościami tych ambitniejszych i mądrzejszych historii, w których zwycięstwo – o ile w ogóle możliwe – musi zostać okupione stratami, a motywacje postaci czy problemy do rozwiązania nie są wcale aż tak jaskrawo czarno-białe.

 

Erpegowi puryści narzekali i wciąż będą narzekać na zbytnie uproszczenia w warstwie mechanicznej, jak i decyzyjnej, na więcej action niż role-playing, ale to wciąż jedna z najbardziej wciągających, najciekawszych przygód, jakie zna elektroniczne medium. Prawdziwy posąg, inspiracja i wzór dla innych twórców, jak stworzyć opowieść, która porwie masy swoją przystępnością i hollywoodzkim rozmachem, a na tym absolutnie najważniejszym polu oddziaływania – w sferze emocji – jest niesamowicie skuteczna i aktywna. Ci, co do tej pory nie grali, niech chłoną fabułę, która dzięki importowi save’ów między poszczególnymi częściami zyskuje na tle innych gier niewątpliwy atut, jakim jest personalizacja historii. Natomiast osoby z trylogią zaznajomione niech raz jeszcze ruszą w sentymentalną podróż i cieszą się gameplayem, który na wyższym (lub najwyższym) poziomie trudności potrafi dać sporo satysfakcji nawet dziś, czyniąc ME trochę mniej zręcznościówką, a trochę bardziej strzelanką z elementami taktycznymi, gdzie upgrade broni i korzystanie z umiejętności drużyny nie jest opcjonalnym dodatkiem, a koniecznością w walce o powodzenie misji.

 

Minusy? Owszem, są. Głównie techniczne. Jak na remaster niemłodych już gier zaskakuje liczba gliczy. Nie pamiętam, by tego rodzaju problemy występowały w oryginale, choć może to kwestia upływu czasu. Jak by nie było, nastawcie się na pokaźną dawkę graficznych niesamowitości, wcięć i zwisów prowadzonej postaci oraz ździebełko crashy. Ale nie ma też z tym jakiejś tragedii, ME:LE i tak jest lepiej dopracowane niż większość dzisiejszych superpremier. Mający alergię na typowo amerykański patos niech przygotują się na gwałtowne reakcje zwrotne, bo tutaj jest go sporo (mimo że grę robili przecież Kanadyjczycy). Ale mój najpoważniejszy zarzut dotyczy czegoś innego, choć zaznaczam, iż będzie to bardzo kontrowersyjna opinia. Mianowicie mam pewne zastrzeżenie co do zakończenia. Otóż jak wielu pewnie pamięta, lata temu po debiucie ME3 wybuchła internetowa afera o rozmiarach Żniwiarza. Gracze z całego świata domagali się zmiany finałowej sekwencji gry, która była według nich pozbawiona sensu. Nie była implikacją poprzednio podjętych wyborów (to akurat fakt). Studio się ugięło, wydając jakiś czas później tzw. Extended Cut, które jest też zaimplementowane do niniejszej edycji. Ale zdaniem garstki nielicznych (w tym moim) tamto pierwotne zakończenie – owszem, może ciut wybrakowane i miejscami nielogiczne – miało jednak pierwiastek wieloznaczności, pozostawiało przynajmniej szerokie pole do interpretacji (kłania się na przykład fanowska teoria o indoktrynacji). Było po prostu lepsze. Brak wpływu wcześniejszych decyzji? Bolesna i jakże pożyteczna nauka o tym, że nie nad wszystkim ma się kontrolę i choćbyśmy stawali na głowie, nie każdego da się uratować. Natomiast ten niby poprawiony finał praktycznie odziera wymowę gry z jakichkolwiek niedopowiedzeń, jego dosłowność zabija jej duszę. Ale powtarzam: jest to zdanie reprezentanta zdecydowanej mniejszości, do której czucie i wiara przemawia silniej niż mędrca szkiełko i oko.

 

Gdy ukazał się ME3, trylogia z miejsca stała się moją uwielbianą ponad wszystkie inne produkcją i jakoś nie mogłem sobie wtedy wyobrazić, by cokolwiek mogło ją przebić. To właśnie ta seria zmieniła moje podejście do gier, spowodowała, że zacząłem traktować je z szacunkiem i na poważnie, uczyniła ze mnie świadomego odbiorcę medium, ale też nauczyła wymagać od niego więcej. To wtedy, w 2012 roku, po raz pierwszy poczułem coś, co weszło do mojego słownika pod nazwą „syndrom pomassefektowy” (termin określający stan po przejściu gry wybitnej, na zawsze zapisującej się złotymi zgłoskami na szczycie prywatnego ich rankingu), a co od tamtej pory powtórzyło się dosłownie kilka razy, dzięki takim duetom, jak Joel i Ellie, Booker i Elizabeth, Max i Chloe, 2B i 9S oraz Arthur Morgan i John Marston. Cóż, pozostaje zrobić jedno, coś, na co czekam od dawna: złożyć podziękowania. A więc dzięki ci, dawny BioWare, za stworzenie tego dzieła. I dzięki ci (choć za te słowa być może przez wielu zostanę wyklęty), EA, za wydanie go na Steam, dzięki czemu mogłem stworzyć ten spóźniony o dekadę pochwalny pean i opublikować go w marcu 2022 roku, w dziesiątą rocznicę ukazania się Mass Effect 3. Jeśliby potraktować pisaną naszymi rękami, dzierżącymi pady lub myszki, legendę komandora Sheparda (opowiadającą przecież o ludzkości zjednoczonej oraz stojącej ramię w ramię wraz z innymi rasami przeciwko wspólnemu wrogowi) jako coś więcej niż naiwny mit, to niechaj będzie ona dla nas wyznacznikiem w dniu, w którym ludzie naprawdę sięgną gwiazd.

 

Plusy:

+ Liara, Tali, Garrus, Mordin, Wrex i inni.

+ Bardzo ciekawe, klimatyczne uniwersum.

+ Kapitalna fabuła.

+ Import save’ów.

+ Mnóstwo epickich, kultowych scen.

+ Rewelacyjny soundtrack.

 

Minusy:

- Extended Cut było niepotrzebne. BioWare powinno zostawić finał sagi nienaruszony. I nie bijcie, mam prawo do takiego zdania.

- Glicze, których tak dużo w oryginale nie było.

 

Data publikacji recenzji na Steam: 29.03.2022

Jeśli kogoś zastanawia półroczna przerwa między powstaniem recenzji TloU2 (wrzesień 2021) a tej powyższej (marzec 2022), to śpieszę z wyjaśnieniami. Po skończeniu Part II z miesiąc w nic nie grałem (czyli leczyłem kaca po tej grze). W październiku wróciłem do (zaczętego jeszcze w lipcu) Assassin’s Creed: Origins, by dokończyć go w listopadzie (recenzji AC:O na moim blogu nie będzie. Za to będzie inny Asasyn). ME:LE kupiłem na świątecznej wyprzedaży Valve i natychmiast się za ten tytuł zabrałem. Od początku cały mój przebiegły plan polegał na założeniu, by zdążyć z jego ukończeniem i napisaniem recenzji do 8 marca, po to by wrzucić niniejszy tekst na Steam w okrągłą rocznicę (dokładna data polskiej premiery oryginalnego ME3 to 8.03.2012. A ja trzecią część trylogii kupiłem w preorderze). Niestety nie przewidziałem tego, co wybuchło 24.02.2022, a co w pierwszych tygodniach swojego trwania skutecznie odebrało mi ochotę na grę i nie pozwalało czerpać mi z niej radości. W konsekwencji spóźniłem się z publikacją powyższej recenzji całe trzy tygodnie.

Trylogia ME to dla mnie jedna z najwspanialszych i najważniejszych przygód życia. W wersji Legendary Edition stanowi bardzo ważny element mojej biblioteki gier na Steam. Natomiast jej oryginalne wydanie jest fundamentalną częścią tej drugiej kolekcji, znajdującej się w moim pokoju i przypominającej mi o dawnych czasach, które na pecetach bezpowrotnie minęły.

Oceń bloga:
18

Komentarze (29)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper