The Forgiven (2021)

The Forgiven (2021) - recenzja, opinia o filmie [SkyShowtime]. Zderzenie kultur, ale co dalej?

Piotrek Kamiński | 10.05.2023, 21:00

Dekadencka impreza organizowana przez dwóch gejów, marokańska pustynia, dzieciaki które próbują sobie dorobić na niewiernych bogaczach – cóż złego mogłoby się wydarzyć?

John Michael McDonagh tworzy filmy niestandardowe, wymykające się szablonowym podziałom. Jego "Gliniarz" i "Kalwaria" – oba z Brendanem Gleesonem –są unikatami w swoich kategoriach, filmami które natychmiast zdobyły serca publiczności. Późniejsze "Gniewne psy" nie zdobyły już takie popularności, skutkując dłuższą przerwą reżysera od pracy twórczej. W 2021 roku powrócił jednak z dzisiejszym filmem, pod tytułem "The Forgiven". Czy możemy jednak mówić o powrocie do formy sprzed lat, czy jest to kontynuacja ostatniego trendu?

Dalsza część tekstu pod wideo

The Forgiven (2021) - recenzja filmu [SkyShowtime]. Siedlisko rozpusty 

Gospodarze imprezy

Głównym bohaterem filmu jest David (Ralph Fiennes), zamożny arystokrata, który został zaproszony wraz z żoną, Jo (Jessica Chastain) na dekadencką zabawę, przez zaprzyjaźnioną parę gejów, Richarda (Matt Smith) i Dally'ego (Caleb Landry Jones). Chłopaki mieszkają w ekskluzywnej willi znajdującej się gdzieś na marokańskiej pustyni, zapewniającej gościom prywatność, obserwowanej jedynie przez tubylczych służących. Prócz nich w rezydencji znajdują się również inni, wysoko postawieni goście, wspólnie oddając się beztroskim uciechom ciała. David większość czasu spędza na wlewaniu w siebie kolejnych litrów alkoholu, co posłuży za katalizator dalszych wydarzeń.

Odbywając z żoną nocną przejażdżkę, nietrzeźwy David nieomal staje się ofiarą napadu – tak przynajmniej mogłoby się z początku zdawać. Dwóch lokalnych chłopców próbuje zatrzymać jego samochód, lecz wstawiony główny bohater nie jest w stanie odpowiednio szybko zareagować...

The Forgiven (2021) - recenzja filmu [SkyShowtime]. Ruminacje, z których nic nie wynika 

Idziemy na zabawę

Wszystkie późniejsze wydarzenia aż do końca filmu obserwujemy z dwóch perspektyw – z jednej strony mamy podróż Dawida i jednego z tubylców, która ma służyć oczyszczeniu ducha obu mężczyzn, natomiast z drugiej dalszy ciąg orki dziejącej się w rezydencji Richarda i Dally'ego. Dysonans jest aż nazbyt widoczny, jasno pokazując widzowi różnice kulturowe między zepsutym zachodem, a tradycyjnym, religijnym wschodem. Powiedziałbym wręcz, że twórcy przesadzają odrobinę z tą różnicą, pokazując Europejczyków jako ludzi kompletnie zepsutych, za nic mających ludzkie życie, relacje i właściwie wszystko, co znajduje się dalej niż czubek ich nosa (albo penisa). Widz natychmiast zaczyna zastanawiać się, do czego to wszystko zmierza, układając sobie w głowie zderzenie tych dwóch kultur, odkupienie win i wewnętrzną przemianę Davida, być może na koniec nawet zasłużoną retrybucję ze strony pokrzywdzonych. Ostatecznie jednak dostajemy tylko połowiczne rozwiązanie konfliktu – częściowo faktycznie jest tak jak piszę, ale kiedy ekran zrobił się czarny, towarzyszyło mi przede wszystkim uczucie pustki i bezcelowości. Na pewno przynajmniej do jakiegoś stopnia taki był właśnie zamiar pana reżysera, ale nie zmienia to faktu, że jako widz poczułem irytację - po co ja to właściwie obejrzałem? 

Intrygujący jest na pewno sam finał opowieści (którego tutaj naturalnie nie zdradzę). Reżyser przez cały film zdaje się sugerować pewną narrację, szykować widza na spuszczenie ostatecznej bomby, na catharsis, które finalnie... Nie nadchodzi. Przynajmniej nie w takiej formie, w jakiej wyobraża to sobie (zakładam) większość widowni. Oczywiście to nie tak, że zakończenie wyjeżdża kompletnie znikąd, jak najbardziej można zauważyć zasądzone przez autorów ziarenka, które powoli kiełkują, nieubłaganie rosnąć w stronę finału. Nie mogę powiedzieć, że film został źle zrealizowany tylko dlatego, że osobiście spodziewałem się czegoś innego. Zakończenie filmu jest dojmująco, brutalnie prawdziwe, doskonale obrazując zepsucie świata, w którym przyszło nam żyć.

Aktorsko mamy do czynienia z samymi gwiazdami i raczej ciężko się do czegokolwiek przyczepić. Możemy nie lubić głównych bohaterów - powiedziałbym wręcz, że powinniśmy ich nie lubić - ale o samym kunszcie aktorów nie można powiedzieć złego słowa. Matt Smith ewidentnie robił sobie tutaj wprawkę przed zagraniem księcia Daemona Targaryena; Caleb Landry Jones jest równie śliski jak zawsze (on chyba ma po prostu taką twarz); Jessica Chastain jest jednocześnie kompletnie zblazowana, uwodzicielska, płomienna i chłodno rzeczowa. Królem natomiast jest oczywiście Ralph Fiennes, którego wewnętrzna przemiana na przestrzeni całego filmu jest głównym czynnikiem, dla którego nie wyłączamy filmu. Bez niego nie dałoby się tego oglądać.

Fabuła idzie do przodu w iście lodowcowym tempie, zmienia się tyle co nic, do tego senna, oniryczna ścieżka dźwiękowa potęguje tylko uczucie zmęczenia. Nie żałuję, że dotrwałem do końca, ale gdyby nie obowiązek, pewnie odpuściłbym maksymalnie po pierwszej godzinie... Następnym razem niech pan reżyser zatrudni Gleesona - ewidentnie przynosi mu on szczęście.

Atuty

  • Doskonały Fiennes;
  • Senny, spirytualistyczny wręcz klimat;
  • Mocna obsada;
  • Irytujące, ale mocne tematycznie zakończenie.

Wady

  • Skandalicznie wolne tempo;
  • Sceny w rezydencji to niby dobra kontra dla tych pustynnych, ale ostatecznie i tak są fabularną watą;
  • Mało tu treści.

"The Forgiven" to film który zmusza do myślenia i ostatecznie robi wrażenie, ale dobrnięcie do końca, aby się o tym przekonać, może stanowić pewien problem. Dla koneserów gotowania sous-vide.

6,0
Piotrek Kamiński Strona autora
Z wykształcenia filolog, z zamiłowania gracz i kinoman pochłaniający popkulturę od przeszło 30 lat. O filmach na PPE pisze od 2019. Zarówno w grach, jak i filmach najbardziej ceni sobie dobrą fabułę. W wolnych chwilach lubi poczytać, pójść na koncert albo rodzinny spacer z psem.
cropper