Recenzja: Pixel Piracy (PS4)

Recenzja: Pixel Piracy (PS4)

Andrzej Ostrowski | 24.02.2016, 17:00

„Musisz kupić książkę, aby nauczyć się zmywać z pokładu ludzkie odchody” – jedno zdanie, które o mówi wszystko.

Ktoś wpadł na pomysł, że skopiowanie Pirates! od Sida Meiera to dobry pomysł. Problem polega na tym, iż jednocześnie ktoś inny uznał za przeżytek tworzenie gry w jakikolwiek sposób spójnej. W efekcie, kasując tę produkcję z dysku twardego konsoli, czułem się, jakbym zdrapywał coś śmierdzącego żyletką. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że muszę teraz wyjaśnić Wam, co dokładnie zdrapywałem.

Dalsza część tekstu pod wideo

w założeniu jest klonem wzorowane na Sid Meier’s Pirates! To prosty, a zarazem szalenie grywalny koncept, który świetnie sprawdził się w wydanym lata temu remake’u. Mamy swojego bohatera, statek, odwiedzamy miasta, handlujemy, rozwijamy postać, walczymy… co można tutaj zepsuć?

Odpowiedź niestety jest prosta – wszystko. Już od momentu kreacji postaci wiedziałem, że będą problemy, gdyż autorzy uznali za dobry pomysł dawanie całej masy opcji modyfikacji wyglądu 8-bitowej postaci. W szczególności, kiedy całość naszej kreacji jest zwieńczona przydzieleniem głosu, po usłyszeniu którego autentycznie żałowałem, że nie wyłączyłem w trakcie gry dźwięku. Wyobraźcie sobie najbardziej denerwujący głos, jaki słyszeliście w życiu. Pomnóżcie to teraz przez sto.

No dobra, ale są osoby, którym może coś takiego przypadłoby do gustu. To tylko element rozgrywki, który sam w sobie działa. Tak przynajmniej starałem się myśleć, ignorując, że z głośników sączyła się chyba najbardziej denerwująca ścieżka dźwiękowa, jaką słyszałem w życiu. Pomimo łez w oczach, twardo postanowiłem grać dalej. Z samouczka szybko dowiedziałem się, że moim celem jest pokonanie czterech największych piratów... nie, nie spodziewałem się niczego innego. Rozejrzałem się następnie po pikselowym miasteczku, zauważając ulepszenia, nowe bronie i tak dalej. Może nie jest tak źle?

Niemalże krzyknąłem, jak otworzyłem kartę postaci. Ilość statystyk, komplikacji i ulepszeń spokojnie przebija największe wydane gry RPG takie jak Wiedźmin czy Dragon Age: Inkwizycja. Szczegół, że to jest przerost formy nad treścią, a poczucie humoru w stylu dziesiątek umiejętności pokroju „sprzątanie kupy ze statku” czy konkurs na najgłupsze pirackie one-linery to nie jest coś, na czym buduje się satyrę (a tam, Andrzej, przesadzasz, przecież… O NIE, SPÓJRZ ZA SIEBIE, TRZYGŁOWA MAŁPA! – JMB).

Na chwilę zapomniałem o tym wszystkim - także i o tym, że duża część przedmiotów, umiejętności czy statystyk nie służy do niczego - i skupiłem się na obejrzeniu swojego okrętu. Muszę pochwalić tutaj twórców, bo wpadli na rewelacyjny pomysł, jakim jest rozbudowywanie okrętu a’la . Wszystko jest zbudowane z małych bloczków i to gracz decyduje, jak sobie rozbuduje dwuwymiarowy statek. Do wyboru mamy bloczki, elementy dekoracyjne, artylerie i tak dalej. Poza efektem wizualnym, kształt naszego okrętu nie ma za bardzo znaczenia, ale czuję, że mimo wszystko od tego pomysłu w ogóle narodził się cały koncept gry.

Trochę podbudowany, udałem się w końcu podróż po losowo wygenerowanej mapie, jakie możemy spotkać w grach roguelike. Podpływam do jednej wyspy, rozpoczynam walkę i… odkładam pada. Walka toczy się automatycznie, bez udziału gracza, a potrafi trwać nawet dziesięć minut! Kiedy w pewnym momencie kazałem postaci rozwalić skrzynkę, a następnie zająłem się rozwiązywaniem krzyżówki, jeden z domowników zwrócił uwagę, że zostawiłem włączoną konsolę. Po wyjaśnieniu padło pytanie „po co w to grasz?”. Zacząłem się wtedy zastanawiać – no właśnie, po co?

Rozumiem znaną zresztą z Cannon Fodder koncepcję, ale mam wrażenie, że to się zwyczajnie nie sprawdza w wypadku . Poza pakowaniem postaci, nie mamy żadnego wpływu na przebieg walki, a obserwowanie kilku klepiących się przez dziesięć minut 8-bitowych ludzików nie daje radochy. Szczególnie że KAŻDA WYSPA JEST TAKA SAMA. Wyobraźcie sobie grę, w której krążycie po identycznych lokacjach, a następnie naciskacie guzik i obserwujecie trwającą nawet do kwadransa walkę. Brzmi fajnie, prawda? Po co dawać graczowi możliwość rzeczywistego wzięcia udziału w walce, chociażby poprzez wciskanie przycisku ataku. O rozbudowaną mechanikę pojedynków jak w Prince of Persia (1989) nawet nie pytam. 8-bitowe gry nie mogą przecież być rozbudowane, bo były taaakie prymitywne, prawda?

Po kilku godzinach gra robi się trochę ciekawsza, gdyż mamy już ulepszony okręt i załogę, której możemy wydawać rozkazy. Żeby nie było jednak za dobrze, stajemy u bram piekła, a wita nas diabeł o imieniu „mikrozarządzanie”. Każdy z podległych nam kamratów ma swoje umiejętności i ścieżki rozwoju, ale też potrzeby, takie jak morale czy jedzenie. Biorąc pod uwagę ich ilość, szybko zaczniemy gotować się w smole „managementu”, dostając w zamian dokładnie takie same zadania i wyspy.

Od strony wizualnej nie jest źle - pozornie jest to gra 8-bitowa, ale szybko dostrzeżemy efekty graficzne, których nie miało prawa być w zamierzchłych czasach gier wideo, chociażby odbicia i refleksy wodne. Samej stylistyce także niczego nie brakuje, choć szkoda, że tego samego nie można powiedzieć o warstwie technicznej. Już nie chodzi nawet o liczne błędy, co o drastyczne spadki klatek przy bardziej wymagających bitwach. Śmiać zacząłem się jednak dopiero, kiedy wyczytałem, że to nie tylko konsole mają ten problem, bo występował on już na komputerach stacjonarnych. I to takich z kartą graficzną w cenie konsoli PlayStation 4.

ma kilka dobrych pomysłów jak chociażby rozbudowa okrętu. Większe sceny batalistyczne w dalszej części gry również nie były złe, ale obok tego wszystkiego stoi koszmarna powtarzalność lokacji, doprowadzająca do szału muzyka, mało wyszukany i ubogi system walki oraz przekombinowany do granic możliwości system zarządzania. Wiele elementów tej gry wygląda tak, jakby ktoś wpadł na jakiś pomysł, zaczął coś robić, a potem umieścił niedokończony element w grze. Na dodatek pierwsze 2-3 godziny gry skutecznie zniechęcą połowę nabywców. Są osoby, którym przypadło do gustu, ja jednak od siebie polecę oryginalnego Sid Meier’s Pirates!, jeśli tak bardzo ktoś pragnie pirackich doznań w 8-bitach. Czuję, że spodoba się znacznie większej grupie osób.

Źródło: własne

Ocena - recenzja gry Pixel Piracy

Atuty

  • Rozbudowa okrętu
  • Pirackie klimaty
  • Po kilku godzinach można się nawet nieźle bawić

Wady

  • Olbrzymia powtarzalność
  • Doprowadzająca do szaleństwa zapętlona muzyka
  • Błędy
  • Spadki liczby klatek na sekundę
  • Szybko wkradająca się nuda
  • Marny system walki

Pixel Piracy to gra o kilku niezłych pomysłach, ale większość jest niestety wybrakowana, czemu nie pomagają problemy techniczne.

Andrzej Ostrowski Strona autora
cropper