The Curse (2023)

Lubicie czuć stałe napięcie? Sprawdźcie ten serial na SkyShowtime!

Kajetan Węsierski | 04.05, 11:00

Każdy z nas ma w swoim otoczeniu takiego znajomego, który zawsze trafia z poleceniami. Wiecie, takiego ziomka, którego gusta zdają się niemal idealnie rezonować z naszymi, przez co jego opinia bardzo mocno wyprzedza różnego rodzaju recenzje krytyków w Internecie, albo komentarze na forach i wpisy w mediach społecznościowych. Zazwyczaj ufamy mu, bo niemal zawsze trafia w dziesiątkę. 

I ja również mam takiego kumpla, który ostatnio polecił mi kilka pozycji ze stosunkowo świeżej platformy w naszym kraju, SkyShowtime. Przyznam, że prócz ciekawości w kontekście Halo, niewiele mnie do niej ciągnęło, a jednak szybko okazało się, że nie brakuje perełek. Jedną z nich jest… "The Curse"! Recenzję pierwszego odcinka mogliście u nas przeczytać i już teraz zaznaczam, że sam tekst nie będzie miał nic wspólnego z recenzją. 

Dalsza część tekstu pod wideo

Daleko mi bowiem do krytyka filmowego, a wręcz rzekłbym, że wcale nie potrzeba wiele, by mnie zadowolić w kontekście produkcji kinowych czy seriali. Chciałbym natomiast podzielić się wrażeniami z tegorocznego dzieła od A24, bowiem jest o czym pisać. To pozycja nietuzinkowa, mocno zaskakująca i stale utrzymująca widza w napięciu. I to w poczuciu narastającego zażenowania, niewygody i irytacji.

The Curse

Zacznijmy jednak od samego początku, żeby przesadnie nie wybiegać w przyszłość. Choć globalną premierę “The Curse” miało jeszcze w ubiegłym roku, to na domknięcie sezonu serialu trzeba było czekać do stycznia 2024. I pokuszę się o stwierdzenie, że była to decyzja bardzo trafna, bowiem chłonięcie całości pod postacią maratonu, nie jest najlepszym pomysłem. To jeden z tych tytułów, które trzeba powoli rozgryzać, a później dać mu się przetrawić. 

Flicks

Sama historia kręci się głównie wokół trójki bohaterów - młodego małżeństwa, Whitney i Ashera (Emma Stone i Nathan Fielder), a także ich zaprzyjaźnionego reżysera po przejściach, Dougiego (Benny Safdie). Wspomniana para osiedla się w niewielkim miasteczku Espanola, w Nowym Meksyku, gdzie dążą do swojego wizjonerskiego planu, by stworzyć małą, ekologiczną społeczność. A przynajmniej tak można na pierwszy rzut oka stwierdzić. 

Budują bowiem domy, które są w stu procentach pasywne (zapotrzebowanie energetyczne niższe niż 15 kWh/m² na rok), a dodatkowo bardzo mocno rezonują ze sztuką - mamy do czynienia z oszklonymi bryłami. W każdym razie, dążą do przyciągnięcia tam jak największej liczby osób, starając się dodatkowo dbać o rdzennych mieszkańców tych terenów i rozwijając samo miasteczko. 

Jak natomiast wiadomo, każda inicjatywa potrzebuje promocji, więc za sprawą wspomnianego reżysera, decydują się nakręcić krótki serial, który ma prezentować ich w jak najlepszym świetle, budować obraz cudownej społeczności i w konsekwencji prowadzić do rozrastania się grup[y dobrych ludzi, dbających o ekologię, wzajemne relacje i wszystkie inne podręcznikowe elementy “idealnego sąsiedztwa”. 

Paznokciem po tablicy 

Jak się jednak domyślacie, sprawy szybko przybierają negatywny obrót, a my jesteśmy świadkami podejmowania przez bohaterów coraz gorszych decyzji. Co więcej, próby naprawienia jednych błędów zaczynają rodzić kolejne - trochę jak mityczna hydra, która skrócona o głowę, wytwarza w jej miejsce dwie kolejne. A gdy wszystkie się nawarstwiają, to trudno z nimi wygrać. 

A my gdzieś z boku musimy na to patrzeć i czujemy się, jakbyśmy obserwowali osoby drapiące paznokciami po szkolnych kredowych tabliach. Przynajmniej kilka razy na odcinek przechodziły mnie nieprzyjemne dreszcze zażenowania i wstydu za to, na co patrzę. Moralnie wątpliwe kroki, jawna różnica świata realnego i tego, który kryje się za tak zwaną “magią ekranu”, kłamstwa, brnięcie w bagno… Dużo tego, oj dużo! 

Jednocześnie jest tutaj coś, co sprawia, że przez dziesięć odcinków bardzo trudno się oderwać. Nieprzerwanie trzymani jesteśmy w napięciu, które zdaje się sugerować, że już za chwilę - już za momencik - wydarzy się coś strasznego. Muzyka rodem z horrorów, ujęcia wywołujące grozę, a potem… Okazuje się, że wszystko jest na swoim miejscu i do eskalacji wcale nie dochodzi. Kapitalnie to zrobiono. 

The Curse

Spory wpływ na tę sytuację ma fakt, że w pewnym momencie na jednego z bohaterów (nie chcę spoilerować) zostaje rzucona klątwa. I choć przez kilka odcinków twórcy bawią się tym konceptem, sugerując, że może to głupi wymysł, a może trend z TikToka, cały czas zdajemy się tkwić w zawieszeniu między wiarą a niewiarą. Dosłownie nie da się tu przewidzieć, co się za moment wydarzy. 

Podsumowując… 

Podczas seansu nie opuszczało mnie wrażenie, że miałem w przeszłości do czynienia z podobnymi odczuciami. I zrozumiałem, że bardzo zbliżone emocje wywoływało we mnie oglądanie w kinie “Parasite”, a także głośnego ubiegłorocznego serialu “The Beef”. Tam również nie dało się przewidzieć, w którym momencie okaże się, że budowanie napięcia rzeczywiście dokądś doprowadzi. 

Jeśli więc, podobnie jak ja, lubicie twory nieoczywiste, które potrafią wciągnąć swoją gęstą i bardzo niewygodną w odbiorze atmosferą, to naprawdę warto dać szansę. Zwłaszcza że twórcy świetnie wykorzystują znane schematy, by zaoferować coś zupełnie nowego. I koniec końców trudno ten serial nawet jednoznacznie sklasyfikować. To trzeba zobaczyć, choćby dla samego doświadczenia i poczucia artystycznego zażenowania. 

Kajetan Węsierski Strona autora
Gry są z nim od zawsze! Z racji młodego wieku, dojrzewał, gdy zdążyły już zalać rynek. Poszło więc naturalnie z masą gatunków, a dziś najlepiej bawi się w FIFIE, produkcjach pełnych akcji oraz przygód, a także dziełach na bazie anime i komiksów Marvela. Najlepsza gra? Minecraft. No i Pajączek od Insomniac Games.
cropper