Top skończonych gier w 2021 roku
Klasyczny, coroczny wpis o skończonych grach w przeciągu minionych 12 miesięcy.
Kolejny rok pod znakiem pandemii, zawirowania w pracy (łącznie 2 zmiany- mam nadzieję, że tym razem osiądę na jakiś czas) i sporo czasu sprawiły, że w tym roku znalazłem wiele, więcej i jeszcze więcej godzin na granie. Choć sezon ogórkowy hulał, konsole 9. generacji jeszcze się na poważnie nie rozpędziły (to nawet trochę smutne), mnie to absolutnie nie ruszało. Znalazłem bowiem swoją małą niszę i postanowiłem ponadrabiać część klasyków, które od dawna znajdowały się na tzw. kupce wstydu. Gamingowo uważam 2021 za niezwykle udany. Cyklicznie- prezentuję subiektywne uszeregowane zestawienie ukończonych przeze mnie w danym roku gier. A co było kryterium? Przede wszystkim przyjemność płynąca z rozgrywki- bo to jest dla mnie czynnik najistotniejszy. Nie wiem czy kiedykolwiek w życiu w ciągu jednego roku udało mi się ukończyć tak wiele tytułów, więc przyznam, że nie było to łatwe zadanie. Nie mniej jednak- zapraszam do lektury!
50. PK: Out of the Shadows (2002)
Tegoroczne zestawienie otwiera (nie żeby była to akurat zaszczytna rola) najsłynniejsza kaczka świata w kostiumie obrońcy miasta. Bohaterskie alter-ego Donalda to świetna postać i ciekawy koncept, który przekuto w wybitnie przeciętną platformówkę, bez większego pomysłu na siebie. Przez całą grę protagonista mierzy się tylko z 5 różnymi przeciwnikami (2 modele, z których zrobiono wariację na 5) i 2 bossami, cały czas chodzi z włączonym lock-on-target i eliminuje kosmitów swoim blasterem. Co prawda w toku gry zdobywa kilka gadżetów i ulepszeń, ale są one i tak używane liniowo, lub do znalezienia bezwartościowych znajdziek. Poziomy nie zachwycają- z początku wydają się ciekawe, ale są niestety wtórne i praktycznie niczym nie zaskakują. Graficznie i dźwiękowo ok, choć powtarzalny dźwięk miotacza będzie mi się pewnie śnił po nocach. Podsumowując: ujdzie- ok, ale na dłuższą metę gra jest bardzo monotonna i nużąca. Jest co najmniej kilka lepszych gier na bazie licencji Disneya, po które lepiej sięgnąć niż po przygody SuperKwęka (a szkoda...)
49. Scooby-Doo! Night of 100 Frights (2003)
Zacznę może od tego, że Scooby Doo to jedna z moich ulubionych kreskówek z dzieciństwa. Oczekiwałem więc...może zbyt wiele? Sam nie wiem. Na pewno liczyłem na liniową platformówkę z animowanymi wstawkami, dostałem zaś... rozciągniętą do granic możliwości metroidvanię, co wychodzi grze tylko i wyłącznie na złe. Zaczyna się całkiem nieźle- 'wścibskie dzieciaki' przybywają na pomoc do przyjaciółki Dafne do rezydencji, w której to - klasycznie - straszy.Naszym zadaniem jest rozwikłać tajemnicę i położyć kres kolejnemu przebierańcowi. Choć kręgosłupem serii jest rozwiązywanie zagadek, w grze nie ma żadnej mechaniki łączenia faktów, szukania poszlak, czegokolwiek- cały postęp śledztwa odbywa się w zasadzie w cutscenkach. W żenujący sposób dedukcję zaserwował np. Detective Pikachu, ale... przynajmniej coś zaserwował. Co najlepsze, gra w żaden sposób logicznie nas nie nakierowuje a propos tego gdzie iść lub co zrobić- zostawia nam tylko otwarty świat, w którym sami się musimy rozeznać. To, co świetnie działa w metroidzie, tutaj już się bardzo mocno nie sprawdza i zwyczajnie irytuje. 100% nacisk położono na sekwencje platformowe, które są dosyć trudne- nie wyobrażam sobie dzieciaka, który przeszedłby to na konsoli. Save'y są dosyć rzadkie, a jeden zgon scooby'ego powoduje reset postępu w danej lokacji i respawn potworów. Byłbym zbyt surowy rozpisując się wyłącznie na temat wad, więc może na koniec wspomnę o plusach: angielski dubbing, ładna grafika (jak na standardy 2003) oraz design lokacji.
48. Kingdom Hearts III (2019)
Pisząc to zestawienie doszedłem do wniosku, że na 34. miejscu uplasowało się moje osobiste największe rozczarowanie roku. Zapytacie mnie “‘o co chodzi w fabule?” Przyznaję otwarcie, że nie mam pojęcia. Choć dobrych kilka lat temu skończyłem I i II, a przed podejściem do finału starałem się objąć to rozumem z pomocą streszczeń na YT, historia uniwersum jest dla mnie wciąż nierozwiązaną zagadką. Gra- niewątpliwie- ma kilka zalet. Przede wszystkim- wygląda i brzmi przepięknie. Na oklaski zasługują zdolności twórców, którzy niejednokrotnie w zasadzie 1:1 odtworzyli scenki z filmów Disneya wplatając tam głównych bohaterów gry. Do tego dochodzą licencjonowane ścieżki audio, które organicznie budują klimat danego świata. Warto też wspomnieć, że gra hula w 60 fpsach i nie gubi tych klatek nawet przy totalnym pierdolniku na ekranie. No dobrze, a co w takim razie sprawiło, że gra jest tak nisko? … Wszystko inne. KH3 jest niesamowicie powtarzalne, rozwleczone i na dłuższą metę- po prostu męczące. Co z tego, że światy są ładne, skoro są pustymi korytarzami, przecinanymi co i raz walkami z tymi samymi przeciwnikami. Co z tego, że walka jest widowiskowa, skoro ogranicza się do klepania jednego przycisku i odpalania Ultimate'ów jak tylko się załadują. Co z tego, że fabuła podobno jest świetna, jak nie sposób jej zrozumieć - tym bardziej dla nowych graczy. Co z tego, że cutscenki są przepiękne (renderowane na bieżąco uwzględniając aktualny oręż bohatera i bronie towarzyszy) jak są baaaardzo powoooolne, jest ich od cholery co wybija z rytmu i stanowią większą część gry niż gameplay. Wreszcie- co z tego, że da się nawet poczuć jakieś emocje przy końcówce, skoro szybko one opadają w obliczu rozwleczonego tłuczenia coraz to kolejnych bossów. Podsumowując: wspaniała oprawa audio-wizualna i wielki disneyowo-pixarowy crossover giną pod ciężarem rozwleczonej gry, zagmatwanej fabuły i cholernie powtarzalnej rozgrywki.
47. Yoshi's Story (1997)
Nie pierwsza gra z dinozaurem w roli głównej, ale pierwsza, która była... tak krótka. Yoshi's Story to tytuł do skończenia w godzinkę. Trudno się na temat gry rozpisać. Ot Bowser junior zabiera Yoshim owocowe drzewko, które trzeba odzyskać. W konsekwencji przedzieramy się przez 5 poziomów, na których... zbieramy owoce. To one są bowiem wymogiem do skończenia etapu, a nie przejście z punktu A do B. Aby pomóc w powtarzającym się przemierzaniu etapów, gra serwuje nam pomoce w postaci istot-teleportów i rur- znanych z gier z wąsatym hydraulikiem. Graficznie jak na standardy N64 jest jak nabardziej ok- tytuł dość umiejętnie symuluje 3D z użyciem dwywymiarowych sprite'ów. W stosunku do sequeli i prequeli jest to jednak gra niezwykle przaśna, by nie rzec trywialna. Audio- całkiem pasujące do konwencji, choć ścieżek jest mało, przez co dosyć szybko zaczynają irytować.
46. Super Mario Party (2018)
Uwielbiam Mario Party. Mało która seria gier potrafi tak zgrabnie ‘zrujnować’ przyjaźnie, zawiązać nowe sojusze, czy objawić ludzi w czepku urodzonych. Świetne plansze, użyteczne bonusy i radość po zgarnięciu każdej jednej gwiazdki - to dla mnie najważniejsze elementy wirtualnych planszówek z gangiem postaci Nintendo. Z bólem stwierdzam, że odsłona switchowa jest najgorszą, a powinienem raczej rzec- najmniej atrakcyjną w jaką grałem. Teoretycznie mamy tutaj nowe elementy takie jak alternatywne kostki dla każdej z postaci, a także możliwość zdobywania towarzyszy, którzy wspierać nas będą dodatkowymi kostkami. Są tutaj też nowe tryby jak wspólne pływanie pontonem po rwącej rzece, konkurencje muzyczne (najjaśniejszy punkt), czy wyzwania w postaci coraz to kolejnych mini-gier. I to wszystko byłoby super, gdyby nie fakt, że najważniejszy punkt gry- czyli plansze- są niewielkie, jest ich mało i są zwyczajnie nudne. Łącznie w podstawce jest ich.. aż 4, przy czym żadna nie zachęca do ogrywania jej więcej niż raz. Po drugie, wcześniej wspomiani towarzysze są elementem mocno wpływającym na balans rozgrywki- gracz z pokładami szczęścia, który- dla przykładu- zgarnie 2 towarzyszy- zostawi daleko w tyle tych graczy, którym się nie poszczęści i na specjalnych polach się nie zatrzymają. Po trzecie- stosunek Nintendo do gry. Po wydaniu przez długi czas tytuł był olewany, by niespodziewanie w pewnym momencie dodać tryb multiplayer. Ostatnimi czasy zapowiedziano dodatkowe mapy (powracające ze starszych części po wielu latach). To byłby strzał ratujący grę, ale niestety… nie będzie to dodatek za darmo, ani niestety w niskiej cenie. Jeżeli szukacie planszówkowych wyzwań z wąsatym hydraulikiem, zdecydowanie polecałbym zainteresować się starszymi częściami, bo najnowsza niestety nie jest tego warta.
45. Super Mario Land (1989)
Jest to pierwsza gra video, jaką w swoim życiu zobaczyłem na oczy- kolega w przedszkolu miał GameBoya, i to co wtedy zobaczyłem autentycznie rozwaliło mi mózg. Gra starzeje się całkiem godnie, a na karku ma już... 32 lata. Zawiera w sobie kilka ciekawych przeciwników, naprawdę fajne settingi, jednak jest zbyt krótka by prawdziwie rozwinąć skrzydła. Z ewentualnych problemów: Mario się trochę za bardzo ślizga, co w grze wymagającej stawania na wąskich platformach bywa po prostu... upierdliwe.
44. Lord of the Rings: the Two Towers (2002)
Ileż ja się w życiu w Powrót Króla (2003) zagrywałem, to nie sposób policzyć. Z wielką chęcią podszedłem więc do ogrywania poprzedniej części ‘chodzonej siekanki’ czyli Dwóch Wież. No i… ech. Potencjał był, oryginalny voice acting jest, lokacje z filmów są, grafika nienajgorsza, combosy są… to co nie poszło? Przede wszystkim to, że na ekranie zazwyczaj jest jeden wielki pierdolnik. Tytuł rzuca przeciwko graczom autentyczne hordy przeciwników, które potrafią zmieść bohaterów w kilka sekund za pomocą nieustannego ogłuszania i przewracania. Choć gracz dysponuje kombinacjami- z jakiegoś powodu nad wyraz często specjalne ciosy nie wchodzą, ale pudłują bo przeciwnicy akurat odbiegli. Po drugie- doszło w grze co najmniej kilka sekwencji nieobecnych w filmie, które wytrącały z klimatu, jak np. ratowanie wieśniaków przed Uruk Hai w Edoras. Po trzecie- bardzo często gracz nie jest informowany co w ogóle w danej misji ma zrobić. Lądujemy na planszy i możemy biegać w kółko, albowiem żadna instrukcja naszym oczom się nie ukaże. Z jednej strony przykro więc, że gra (dla mnie, podkreślam: to subiektywne zestawienie) okazała się koszmarkiem, ale z drugiej strony- cieszy fakt jak wiele naprawiono w sequelu. Polecam po dziś dzień!
43. Kirby’s Dream Land (1992)
W 1992 roku Kirby (przypomnę: nazwany przez Nintendo na cześć amerykańskiego prawnika, który wygrał dla Nintendo sprawę w sądzie ) zadebiutował w świecie gier video. Co ciekawe- na początku kulkowaty, dryfujący w powietrzu bohater nie był różowy, lecz biały. Jeżeli mnie pamięć nie myli, to tytuł z kategorii 'bardzo krótkie' i zdecydowanie najszybsza gra do przejścia z całego zestawienia- jej ukończenie zajęło mi ok. 35 minut. 5 etapów, niewiele możliwości Kirby'ego (w końcu jeszcze był świeżynką w zestawieniu najlepszych odkurzaczy); Jak na grę do dłuższego śniadania- ok, choć bez rewelacji.
42. Harry Potter and the Chamber of Secrets PS2 (2002)
Komputerowy Harry Potter (1, 2, 3 część) stanowi dla mnie jedno wielkie ciepłe wspomnienie. Lubiłem przemierzać wirtualny Hogwart, odnajdywać sekrety, kolekcjonować karty i kończyć sekcje platformowe związane z danym zaklęciem. Pamiętałem jednak, że PCtowe wersje gier- przynajmniej pod kątem graficznym- nie wytrzymywały porównania z wersjami z ówczesnych konsol. W ramach retro-roku postanowiłem więc zmierzyć się z Komnatą Tajemnic w wersji na PS2. Choć grafika olśniewa i jest tu kilka świetnych lokacji jak m.in. ulica Pokątna, to prawdę mówiąc, same wyzwania, metody ukrycia sekretnych lokacji i platforming dużo bardziej podobał mi się w wersji na PC. Przede wszystkim w wersji PC odczuwałem znacznie większą swobodę poruszania się. Poza tym, tytuł z PS2 jest bardzo, ale to bardzo prosty- co trudno zresztą uznać za wadę, są gusta i guściki. Każdemu fanu sagi (dorastałem razem z HP) polecam jednak się z grą zapoznać w różnych wersjach (podobno tytuły z GBA) także są godne uwagi i wyrobić sobie własną opinię.
41. Harry Potter and the Philosopher’s Stone PS2 (2003)
Oczko wyżej lądują pierwsze przygody Harry’ego na 6. generacji konsol, albowiem w moim odczuciu miały w sobie znacznie więcej uroku. ‘Tutorial’ w sklepie Ollivandera, masa kart do zebrania, całkiem ciekawe lekcjo-wyzwania, niemały Hogwart wraz z błoniami, orygnalna walka z Voldim i olśniewająca- w porównaniu do PC- oprawa wizualna. Obydwie części przechodziłem razem z narzeczoną i przyjaciółmi na streamie, więc przyjemność z gry była pomnożona kilkukrotnie. Po ograniu jedynki i dwójki wciąż jednak uznaję wyższość komputerowych wersji nad konsolowymi.
40. Black (2006)
Po wielu latach zwlekania w końcu zabrałem się za jeden z najbardziej rozsławionych FPSów na PS2. Na pochwały na pewno zasługuje przede wszystkim oprawa graficzna (jak na standardy 2006 roku i schyłek 6. gen naprawdę zacna), dźwiękowa (instrumentalna ścieżka jak z filmu sensacyjnego) i generalnie kinowa otoczka spotęgowana przez aktorskie przerywniki fabularne pomiędzy misjami. Plusami są też całkiem zróżnicowane lokacje, konsekwentna paleta barw (przygaszona niczym w Gearsach), oskryptowana lecz widowiskowa destrukcja otoczenia, pukawki do wyboru, w których możemy modyfikować dodatki i tryb strzału. A co nie zagrało? Przyznam szczerze, że po grze, która opowiada o losach agenta specjalnego, spodziewałem się... czegoś więcej niż tylko tępej strzelanki, w której lecimy na pełnej i mordujemy kolejnych trepów. Ja wiem, może jakaś sekcja gdzie dysponujemy tylko nożem, albo fragment, gdzie musimy nikogo nie zabijać, tylko przemknąć do celu bez oddania strzału? Mocno mnie ten element- najważniejszy nomen omen- zawiódł. W grze nie ma w zasadzie ŻADNEGO urozmaicenia rozgrywki poza krótki sekcjami gdzie można próbować walić z tłumikiem. Wrogowie pojawiają się z autentycznej dupy, i naszym zadaniem numero uno jest po prostu ich wybicie co do jednego. Sterowanie nie jest mistrzostwem świata- bardzo mocno brakowało mi prostego podskoku. Bez niego, protagonista nie jest w stanie pokonać nawet najniższej przeszkody i trzeba ją obchodzić dookoła. Poza tym, przybliżenie widoku broni... faktycznie zawęża nam kadr i lekko go zoomuje, zamiast przybliżyć broń do oka by faktycznie ułatwić celowanie. Wbijanie na rambo za linie wroga i odstrzał mieszkańców europy wschodniej (na szczęście polskiego nie usłyszałem) to trochę - a właściwie zdecydowanie za mało by gra zapisała mi się w pamięci jako bardzo dobra. Może gdybym przechodził grę z 10 lat temu, zrobiłaby na mnie większe wrażenie. Niestety, przechodząc ją dziś, jawi mi się jako tytuł zupełnie przeciętny.
39. Pokemon Diamond (2006)
Przyznam, że jest to jedna z odsłon, po których można mieć dosyć... mocno dosyć klasycznych odsłon pokemonów, albo tych tradycyjnie przechodzonych na starszych konsolkach. Nie wykluczam, że zbyt mocno przywykłem do ułatwień emulatora w postaci interim save'ów i przede wszystkim- przyspieszenia. Diamondy ciągnęły mi bowiem się niemiłosiernie. Cała masa niepotrzebnych rozlazłych animacji i kliknięć oraz niezbyt porywająca fabuła wydłużają czas rozgrywki o całe godziny.
Czy znajdzie się jakiś plus? Ano powiedziałbym, że Elite 4 oraz champion są tutaj prawdziwym wyzwaniem.
Z 4 pokemonami na 65 lvlu i (przyznaję) niskim zużyciu potionów/revive'ów etc. ledwo mi się ta sztuka udała, a i tak by dobić do tego poziomu potrzebowałem kilku godzin grindu.
Łapanie legend to oddzielny, niezbyt przyjemny rozdział. Jak zwykle trzeba mieć do tego ogrom szczęścia, ale w tej części jest to prawdziwe apogeum. Złapanie Giratiny wymaga chodzenia po losowych pomieszczeniach i, a jakże, tony 'piłeczek'. Zużyła ona mój zapas 30 ultra i 32 dusk balli. Ponad 2,5h spędziłem na próbie złapaniu Mesprita- próbie, bo choć zeszło mi na to tyle czasu (i ok. 29 quick balli) nie udało mi się tego dokonać. Chciałem, próbowałem, ale losowość gry mnie pokonała. Stwierdziłem, że zwyczajnie szkoda mi na to czasu w grze, do której na 99% wracać nie będę.
Mój skład: Infernape, Azumarill, Luxray, Steelix, Machamp, Alakazam
38. Halo: Combat Evolved Anniversary (2001/2011)
Tak się dziwnie złożyło, że mam za sobą 3, ODST i 4, więc tym chętniej sięgnąłem po oryginalną odsłonę przygód Master Chiefa, chcąc zapoznać się z pierwszymi perypetiami Master CHiefa. Choć w końcu wiem o co w tym wszystkim chodzi, czym dokładnie jest Halo i czemu miało służyć, to z bólem stwierdzam, że Halo: Combat Evolved Anniversary nienajlepszą grą jest. Mowa w tym przypadku o kampanii singlowej, multi się nie dotykałem, więc tego aspektu oceniać nie będę. Technicznie owszem- wygląda zacnie, zarówno oryginał jak i remake (w dowolnym momencie jednym przyciskiem możemy się przełączać pomiędzy starą a nową oprawą). Sound design robi robotę, dzięki której każdy przeciwnik i każda pukawka wyraźnie się od siebie różnią. Fabularnie- ujdzie. Niestety, to co najważniejsze, czyli rozgrywka - leży i kwiczy. Prawie każdy ze stworzonych etapów odwiedzimy 2x - gra bowiem swym schematem przypomina podróż 'tam i z powrotem'. W samych zaś etapach nieustannie przemierzamy dokładnie te same struktury. Przez takie zabiegi błyskawicznie odczuć można znużenie i zagubienie. Przeciwników spawnuje się zdecydowanie za dużo (Flood to wyżyny absurdu). Neguje to dynamiczną rozgrywkę kosztem chowania się za ścianami w oczekiwaniu na odnowienie tarcz. Dysponujemy także paskiem zdrowia, jednak apteczki są na tyle rzadkim znaleziskiem, że nie ma co na nim polegać. Choć w menu możemy przeczytać jaki jest nasz objective, to zazwyczaj nie jest on jakkolwiek oznaczony na radarze czy w HUDzie (coś takiego jak mapa obszaru nie istnieje)- a co za tym idzie, co i raz przemierzamy level od lewej do prawej w poszukiwaniu celu. Ogółem 'wykres frajdy' z gry przypominałby niedokończoną literę U - początek dobry, środek bardzo słaby, końcówka niezła. Prawdę mówiąc nie wiem czy grę byłbym skłonny polecić. Może na easy, żeby tylko przez nią szybko przejść, gdyby ktoś chciał poznać fabułę. Dla mnie jedno z największych rozczarowań w tym roku.
37. Star Wars: Jedi Fallen Order (2019)
Pomimo spędzenia z grą prawie 17h- uznaję za spore rozczarowanie. Potencjał był. Wprowadzenie fabularne było. Klimat mógł być. Dobre momenty- się zdarzały. Zaprzepaszczone to jednak w moim odczuciu zostało przez rażące i sztuczne rozciągnięcie gry. Znużenie nasila się przez recykling tych samych lokacji, które musimy x razy odwiedzać, innymi słowy: backtracking spotęgowany do granic możliwości. Nie mam pojęcia czemu twórcy silili się na przerabianie tego tytułu na semi-openworld-metroidvanię, skoro w żaden sposób nie służy to opowiadanej historii. 90% znajdziek to bowiem kolorowe ponczo dla protagonisty czy maskowanie dla towarzyszącego nam robocika lub statku. Mamy więc do czynienia ze sztandarowym przykładem zapychacza. Jestem przekonany, że skrócenie gry o ok. połowę i przestawienie na liniową rozgrywkę wyszłoby tytułowi na zdrowie. Co do fabuły: bardzo mocno przewidywalna. Ostatnia finałowa walka pokazała rumieńce, ale była zbyt krótka by faktycznie zostać w pamięci. Graficznie i dźwiękowo ok, polski dubbing- pomimo kilku momentów zażenowania, wcale nie był taki zły. Tytuł poleciłbym tylko zagorzałym fanom uniwersum.
36. Katamari Damacy (2004)
Symulator żuka gnojowego- znany też w niektórych kręgach pod nazwą Katamari Demacy to… dziwna gra. Trudno coś nieskomplikowanego powiedzieć o tej grze, bo i wrażenia po niej są absolutnie... nieoczywiste. Fabuła? Jestesmy księciem, i na rozkaz LGBT-Króla (który dosłownie rzyga tęczą) toczymy coraz to większe kule (Katamari), którymi on zastępuje brakujące ciała niebieskie. Do tego w tle historia chińskiej rodzinki astronauty, który miał lecieć na księżyc, ale ten zniknął. Iks De do sześcianu to za zdecydowanie za słabe podsumowanie. Na początek może opowiem o minusach: - wszystko w niej jest na czas co w moim odczuciu jest trochę niepotrzebny czynnikiem negującym relaks. Poza tym, sterowanie wyłącznie za pomocą analogów zdecydowanie nie należy do wygodnych; jestem przekonany, że dało się je wygodniej rozłożyć dodatkowo na przyciski. A plusy? Na początek oryginalna, fajna i pozytywna ścieżka audio. Po drugie, styl graficzny- jest on płaski, mocno kanciasty co dodatkowo uwydatnia kulistość naszych Katamari (kul). Tytuł fenomenalnie buduje satysfakcję z efektu ‘kuli śnieżnej’ i daje poczucie skali jak w mało jakiej grze. Toczyć kulki możemy od dosłownie centymetrów polegając na zbieraniu gwoździ, ołówków czy owoców aż do prawie kilometra, gdzie łykamy jak pelikan wieżowce, stadiony i tankowce. Tytuł niecodzienny, polecam serdecznie sprawdzić każdemu, kto nie miał styczności.
35. Disney’s Aladdin (1993)
Disney's Aladdin to gra, która- gdyby ukazała się na automaty- pochłonęłaby zapewne niejedną monetę. Bardzo udana wizualnie (jak na moc SNESa- taką wersję przechodziłem), dźwiękowo też nienajgorsza. Sterowanie przyzwoite, choć czasem (mam wrażenie), że arabski złodziejaszek się za bardzo ślizgał. Tytuł mega krótki, skończyłem go w mniej niż 2h. Nie koncentrowałem się jednak na 'maksowaniu' tytułu i zbieraniu wszystkich kosztowności- w innym przypadku pochłonąłby on co najmniej kilka godzin doliczając do tego częste zgony- gra bowiem do super łatwych nie należy. Przy odpowiednim zawzięciu- i pomocy emulatora- jak najbardziej do skończenia w 2-3h.
34. Pokemon Snap (1999)
W tym roku moimi najlepszymi gamingowymi przyjaciółmi zostały emulatory. To właśnie dzięki nim skończyłem pierwszą część Pokemon Snap. Niby ultra prosta gra, w której jedyne co robimy, to cykamy fotki pokemonom, ale... wciąga i jak na tak wąską perspektywę- jest to tytuł całkiem rozbudowany. Dysponujemy bowiem nie tylko aparatem, ale także jabłkami, którymi możemy zwabiać stworki, ballami służącymi do wykurzania istot z ukrycia czy fletem, w rytm którego melodii pokemony się budzą, tańczą i wykonują inne dziwne akcje. Co więcej- jabłkiem nieraz można w pokemona cisnąć, przesunąć w konkretne miejsce co zaowocuje jego ewolucją.Tytuł mnie pozytywnie zaskoczył, i nawet po 22 latach prezentuje się autentycznie nieźle.
33. Mario Tennis Aces (2018)
Gra w tennisa z Mario. W zasadzie na tym mógłbym skończyć… ale się lekko rozpiszę. Nintendo oddało w ręce graczy 30 grywalnych postaci, z pomocą których możemy wyruszyć na wirtualne korty. Tytuł oferuje tryb fabularny (stąd pozycja na liście- bo można go przejść), który choć drewniany, to dobrze zapoznaje nas z najróżniejszymi mechanikami gry. Nie jest to bowiem klepaniana jednego przycisku do odbijania i ruszania analogiem, lecz mamy tutaj 4 różne podstawowe techniki odbić różnicowane wychyleniem analoga. Tym sposobem możemy kogoś albo przelobować, albo podciąć piłkę zmuszając przeciwnika do sprintu pod siatkę. Do tego możemy stosować kilka strzałów specjalnych, które mogą nawet rozerwać rakietę rywala. Całkiem niezła zabawa w singlu i świetna zabawa w lokalnym coopie… lub versusie.
32. Conker’s Bad Fur Day (2001)
Uff skończyłem... myślałem, że nie dotrwam do końca...Co mogę powiedzieć? Po skończeniu tytułu byłem pewien, że bardziej irytującej gry w tym roku nie odpalę. To co zapamiętam po latach z tej gry to świetny humor oraz uczucie pierdolca, którego doznałem. Otóż Conker przez 20 lat zestarzał się straszliwie. Mechanicznie gra jest koszmarem, który będzie mnie nawiedzał nocami. Tytuł operuje kamerą tak fatalnie jak to tylko możliwe. Z jednej strony gra ma silnie wymuszoną auto-kamerę; z drugiej strony- kamera ta często przeskakuje na inny kąt w środku akcji; z trzeciej strony- gracz może trochę nią poruszać. Z czwartej- teoretyczne przybliżenie widoku ("z oczu" Conkera) daje nam widok jego głowy wypełniającej połowę kadru. Tytuł obfituje w spadki płynności- sztywne 25 klatek trzyma mniej więcej w tylu miejscach, w ilu ich nie trzyma. Conker- jak na rasowego wyjebongo przystało- czasem olewa komendy np. skoku i pakuje się w przepaść. Sam szatan opracowywał mechanikę strzelania i celowania- gdzie nie mamy w zasadzie żadnego HUDa, ani żadnego tutoriala jak się nową mechaniką bawić. Posmarowawszy.... może przejdę do plusów. Świetne udźwiękowienie, tona referencji filmowych- można powiedzieć, że Bad Fur Day to jeden wielki hołd dla największych hollywoodzkich blockbusterów. Humor w grze jest przedni, pełen zarówno szowinistycznych jak i seksistowskich odniesień - pod tym kątem na pewno nie ma co liczyć by takie gry jeszcze powstały. Absolutnie niepowtarzalny pod kątem klimatu i humoru tytuł. Gameplay to ważna rzecz, i żal patrzeć, że gra jest takim mechanicznym koszmarem. Nie polecam grać- jeżeli ktoś jest chętny do zapoznania się z fabułą- raczej zachęcałbym do obejrzenia walkthrough na YT i oszczędzenia sobie nerwów. Ewentualnym wyjściem jest też zagranie w xboxowego rimejka- “Live & Reloaded” - z tego co widziałem tytuł oferuje trochę nowocześniejszą oprawę wizualną, oraz faktycznie lepsze sterowanie.
31. Middle-Earth: Shadow of War (2017)
Zacznę od tego, że prozę profesora Tolkiena ubóstwiam, i każdy powrót do filmwego Władcy Pierścieni i książkowego (bo nie ma innego) Silmarilliona wywułuje u mnie ciarki. Tytuł ‘prawie’ udało mi się ukończyć w ok. 35h (prawie, bo przyznam, że mam dość 'grindowania'). Co o grze można powiedzieć w skrócie: Tytuł z ogromnym potencjałem- został on jednak zaprzepaszczony przez powtarzalną rozgrywkę i dramatyczne rozciągnięcie gry. System nemezis rozwinięty i robi wrażenie, choć nie obyło się bez zgryzów. Z jednej strony super, że trepy Saurona, których przeciągniemy na naszą stronę mogą się różnie zachowywać, ale na dłuższą metę- każda zdrada na wyższym levelu jest najczystszym pain in the ass. Z drugiej strony- prawie każdy ork włada tak składną angielszczyzną, że wywołuje to autentyczny zgryz. A co do rdzenia rozgrywki: System walki jest przyzwoity- podobnie jak w poprzedniej części bazuje na systemie free flow z Batmana- jest więc ok, ale w mrocznym rycerzu sprawdza się on zdecydowanie lepiej. - Eksploracja- Talion ma różne możliwości szybszego pokonywania terenu. Z pomocą jednego przycisku pędzi niczym struś pędziwiatr, lub wspina się szybciej niż Mario w stroju kota. Niestety, co i raz potrafi się zaciąć na jakimś gzymsie. Fabuła- bardzo w porządku, moim zdaniem najsilniejszy aspekt tego tytułu. Niestety, jest ona rozciągnięta do granic możliwości przez sztuczne wydłużenie gry w postaci powtarzających się mechanik rozgrywki. Zdobywanie/bronienie fortec cieszy za pierwszym razem- w dalszej perspektywie niestety tylko irytuje. Polecić mogę, ale zdecydowanie w mniejszych dawkach.
30. A Plague Tale: Innocence (2019)
Choć gra zaczyna się sielankowym polowaniem w lesie, dość szybko zmienia się w pełną krwi (zarówno ludzi jak i zwierząt), śmiercionośną, makabryczną historię. Tytuł, któremu niewiele można zarzucić pod kątem audio-wizualnym- brzmi i wygląda wspaniale. Silną rolę odgrywa tutaj gra świateł, bowiem niejeden raz przyjdzie nam przedzierać się przez mroczne przestrzenie rozjaśnione jedynie blaskiem ognia. Mamy tutaj też plejadę ciekawych postaci, które można polubić, dzięki czemu z większą uwagą śledzimy losy plagi w średniowiecznej Francji. Niestety tytuł nie ustrzegł się wad. Gra jest liniowa- choć w żadnym razie nie traktuję tego jako wady (ba, w realiach nowych gier coraz bardziej uporczywie stawiających na open world to wspaniała odmiana), ale tutaj jest to aż nazbyt nachalne. W zasadzie niczego nie można zrobić na własną rękę w inny sposób, niż przewidzieli to twórcy. Po drugie, gameplay i klimat historii dosyć szybko zmienia się na gorsze. Początkowo towarzyszy nam uczucie zaszczucia, strachu i ucieczki przed nieznanym zagrożeniem, co zostało zrealizowane absolutnie po mistrzowsku. Naprawdę, czułem wtedy, że świat się zwrócił przeciwko mnie, i muszę zrobić co tylko jestem w stanie by przetrwać. Później zaś, protagoniści Amicia i Hugo stają się takimi machinami do zabijania, że mocno wybija to z klimatu jakichkolwiek realiów. Kwintesencją jest zakończenie, które mnie osobiście mocno rozczarowało. A jakby grę podsumować jednym zdaniem? Solidna liniówka osadzona w ciekawym settingu z nużącym na dłuższą metę gameplayem.
29. Mortal Kombat: Shaolin Monks (2005)
Gra absolutnie nietuzinkowa w całej antologii MK. Gatunkowo, jeśli mogę to tak określić, jest to beat'em upo-metroidvania. Nie jest to bowiem gra polegająca na przejściu z pkt A do B, lecz tytuł wymaga od gracza odnalezienia właściwej w tym momencie ścieżki. Kierujemy Liu Kangiem lub Kung Lao, chodzimy, pierzemy mięso armatnie i klasycznie- ratujemy ziemski wymiar przed zakusami danego złola (w tej odsłonie jest to Shang Tsung), a i tak na końcu lać się musimy z Shao Kahnem. Podobnie jak niezaskakujący jest finalny schemat walk... tak samo nieszokująca jest historia opowiedziana w grze. Starano się o twisty i niepewność (czy na pewno Shang Tsung nie podszywa się pod mojego towarzysza lub pod Raidena?), ale nie powiem by był to zabieg w 100% udany. Nie jest to jednak istotny czynnik w bijatyce. Wizualnie i dźwiękowo- jak na standardy 2005 roku jest ok, choć twarze bohaterów na przerywnikach filmowych są naprawdę straszne. To co się udało, to po prostu gameplay- bicie jest przyjemne i dosyć złożone- za zdobywanego expa bowiem możemy odblokowywać kolejne kombinacje ciosów i uderzenia specjalne, których możemy używać tak w regularnych walkach, jak i w starciach z bossami. Z wrogami pożegnać się możemy z pomocą kilku dostępnych fatality, brutality czy trybu 'berserka' (własna nazwa robocza) gdy gwałtowanie zwiększa się nasza prędkość i siła ataku. Muszę jednak przyznać, że z kilkoma wyjątkami, tytuł jak na uniwersum MK był umiarkowanie brutalny.
Tytuł ogrywało się dobrze samemu, a w coopie (grałem za młodszych lat) to był absolutny miód.
28. Pokemon Yellow (1998)
Bliżej 25 niż 20 lat na karku… w Pokemon Blue zdarzyło mi się zagrać, z kolei Red przeorałem wzdłuż i wszerz po wielokroć. Yellow do tej pory mnie omijały, więc nadszedł czas i na nie. Powiem tak: wciąż dobre, ale gra ewidentnie się zestarzała. W porównaniu do Leaf Green/Fire Red, które ogrywałem na przestrzeni ostatnich kilku miesięcy- czuć jak wielu usprawnień brak- w Yellow mamy malutki ekwipunek, brak auto-zaproponowania użycia HMów w pobliżu drzewek czy wody, brak możliwości zamiany kolejności ataków poksa, brak paska doświadczenia pod HPkiem… Wszystko to nie zmienia jednak faktu, że jest to fantastyczna gra i klasyczna przygoda w Kanto, do czego pałam miłością prawie, że bezgraniczną. Na plus: Jessie i James jako wstawki z Team Rocket + możliwość bezproblemowego zgarnięcia wszystkich starterów. Mój skład: Pikachu (w Yellow nie ma opcji ewolucji do Raichu), Venusaur, Charizard, Primeape, Nidoking, Pidgeot.
27. Klonoa: Door to Phantomile (1997)
Bardzo przyjemna i miejscami wymagająca szybkich reakcji platformówka. Tytuł okraszony grafiką 2,5D, czyli dwuwymiarowy sprite protagonisty poruszający się po trójwymiarowym otoczeniu (kojarzyło mi się to mocno z Mario Kart 64). Jak na 1997 rok, naprawdę ładne wykorzystanie pierwszego i trzeciego planu, dzięki której gra zyskuje jeszcze lepszą iluzję przestrzenności. Co ciekawe, fabuła wcale nie taka prostolinijna jak księżniczka w innym zamku. Aż się prosiło o nieco dłuższą rozgrywkę- to chyba jedyny minusik jaki mogę wypunktować. Pierwszą styczność z bohaterem miałem przy grze Klonoa:Empire of Dreams na GBA za dzieciaka. Tym chętniej sięgnąłem po pierwszą część cyklu. Po ograniu wiem, że bez oporów ogram kolejną!
26. Mutant Year Zero: Road to Eden (2018)
Moje relacje z taktycznymi turowymi shooterami są różne. O ile od XCOM się odbiłem więcej niż jeden raz, Mario & Rabbids pokochałem, tak ta gra jest- naprawdę ok. Jako generalnie ogólne minusy wskazałbym oklepaną fabułę, niezbyt ciekawą eksplorację świata, oraz fakt, że postacie naprawdę wolno się poruszają. To, co w Mutancie momentalnie zwraca uwagę gracza, to ładna oprawa wizualna i świetne udźwiękowienie (soundtrack z gry zasługuje na gromkie brawa). Absolutnie prostym, choć genialnym zabiegiem było nieimplementowanie w grze misji typu 'nie pozwól postaci/postaciom XYZ zginąć', które zarówno w przygodach Mario królików i niewesołych perypetiach XCOM doprowadzały mnie do szaleństwa. Walka w MYZ:RtE jest niewzwykle satysfakcjonująca, bo można do niej podejść na kilka sposobów. Odnajdą się tutaj i fani snajperów, i cichej eliminacji (absolutny exploit tego tytułu) jak i wjazdu na pełnym gazie w grupę wrogów. Mutanci- jak na nie do końca normalne istoty przystało- dysponują szeregiem specjalnych zdolności. Niektórzy potrafią wznieść się ponad ziemię z pomocą skrzydeł, drudzy potrafią podskoczyć na 2 kondygnacje wzwyż i wypuszczać unieruchamiające korzenie, jeszcze inni za nic mają obrażenia i przez krótki czas potrafią być niezniszczalni, a inni po prostu niczym w matrixie powstrzymują pociski. Dużo możliwości, sporo (jak na grę niewielkiego studia) rodzajów modyfikacji broni, kilka zróżnicowanych typów przeciwników- po prostu solidnie. Jeśli niestraszna Wam miałka historia, serdecznie polecam odpalić tego turowego shootera- warto.
25. New Pokemon Snap (2021)
To drugie (i póki co z oczywistych przyczyn) i ostatnie Pokemon Snap na tej liscie. Czuć w niej ewolucję względem poprzedniej, już 22-letniej części, którą opisałem kilka pozycji wyżej. Niezwykle odprężający tytuł, w którym robiąc zdjęcia poksom odkrywamy kolejne tajemnice, które skrywa Lental Region. Łącznie do uwiecznienia jest 214 pokemonów, gdzie każdy z nich ma co najmniej kilka różnych zachowań zależnych od innych stworków i poczynań gracza. Czego zabrakło? Trochę lepszej fabuły (ta była... żeby być), nieco większej dynamiki i więcej opcji aparatu - rozumiem, że gra jest skierowana do najmłodszych, ale z otwartymi rękoma powitałbym tytuł, w których gracz regulowałby przysłonę, czułość i długość naświetlania. Z jednej strony wydawanie rail shootera w 2021 roku jest dziwne, a z drugiej- rozumiem tę decyzję patrząc na bebechy Switcha. Gdybyśmy tylko dostali pełnoprawną część pokemonów z taką oprawą graficzną… Warto dodać, że do gry ukazało się bezpłatne (tak, Nintendo potrafi coś dać za darmo) rozszerzenie dodające kilka ciekawych elementów. Zachęcam do sprawdzenia- szczególnie tych, którzy poszukują czegoś stricte do odprężenia.
24. Bully (2006)
Gra oparta na stereotypowym przedstawieniu amerykańskiego liceum z drugiej połowy l. 80. To jest w tym tytule najpiękniejsze i to właśnie tworzy jego klimat i nietuzinkowość. Są tutaj nerdy w okularach, z którymi reszta szkoły unika kontaktu. Są sportowcy, którzy stanowią elitę, choć na pewno nie intelektualną oraz cheeleaderki, które się za nimi uganiają. Są dzieci bogaczy, które wszystkimi innymi gardzą. Są Greaserzy usilnie próbujący odróżnić się od innych. Pomiędzy nimi zaś protagonista Jimmy Hopkins- wyrzucony z 7 szkół chłopak, który postara się załagodzić szkolne antagonizmy. Jak tego dokona? Wszystkim równomiernie obtłukując japy. Choć metody Jimmy’ego w niektórych środowiskach mogą budzić zniesmaczenie - trzeba chłopu oddać- jest niezwykle skuteczny. Tzw. character development nie jest tu zbyt widoczny, ale same postacie- są dosyć wyraziste. Gdybym miał wskazać jakieś wady, to niestety gra na dłuższą metę cierpi na powtarzalność zadań. Zakończenie było takie, jak być powinno, choć brakowało mi większej intensywności kontaktów z głównym antagonistą (którego autentycznie zdążyłem znienawidzić, plusik dla Rockstar). No i sam fakt, że Jimmy, największy badass jakiego Bullworth Academy widziało, jest de facto chłopcem na posyłki... lekko to drażni xd Czy warto mimo to dać grze szanse? Jak najbardziej, aż żal, że Rockstar nigdy nie pokusił się o sequela z Jimmym (przykładowo) na studiach...
23. Little Nightmares (2017)
Generalnie stronię od horrorów. Naprawdę. Cenię sobie smaczny sen i relatywnie spokojne tętno. Nie do końca wiem co mnie podkusiło- pozytywne recenzje , oprawa wizualna czy klimat? Pewnie wszystko po trochu. W każdym razie: atmosfera gęsta jak mgła na jeziorze w Wiedźminie, bardzo ładna oprawa audio-wizualna. Tutaj połączenie grozy z elementami platformowo-zręcznościowymi jest naprawdę udane. Tyle chyba mogę bezpiecznie powiedzieć aby na pewno czegoś nie zaspoilerować. Choć miałem ze 2-3 chwile lekkiego stracha- cieszę się, że nie odpuściłem. Gra na tyle mi się podobała, że z pewnością za jakiś czas przymierzę się do drugiej części. Serdecznie polecam!
22. Hitman (2016)
Paryż, Sapienza, Marakesz, Bangkok, Kolorado, Hokkaido.... szukacie inspiracji na spożytkowanie letniego bonu turystycznego? Hitman pozwoli odwiedzić te miejsca, a przy okazji pięknych widoków, pozbędziemy się paru gnojków … Naprawdę zacny tytuł, w którym łysy- i jego glaca- błyszczą. Świetnie zaprojektowane poziomy, multum możliwości eliminacji celów- każda z nich daje dziką satysfakcję. W samej rozgrywce brakowało mi możliwości kradzieży- wydaje mi się, że nie w każdym przypadku trzeba było petenta ogłuszać i się za niego przebierać, wystarczyłoby coś od niego 'pożyczyć'. W ramach PS plusa jakiś czas temu wjechała druga część (a może kolejne misje? nie wiem jak to liczyć tak naprawdę)- z pewnością skuszę się na kolejne rozdziały w symulatorze łysola.
21. Ni no Kuni II: Revenant Kingdom (2018)
Tytułu nie maksowałem- królestwo rozwinąłem na 3. poziom ( z 4 możliwych), zgromadziłem 50 obywateli, ekipę wyciągnąłem na+/- 55 lvl. PIerwsza część jest dla mnie 10/10, więc tym chętniej przysiadłem do dwójki, która co prawda nie sięga tak wysoko jak poprzedniczka, ale na pewno nie była dla mnie rozczarowaniem. Zmiana systemu walki z początku bolała, choć muszę przyznać, że nowy combat jest zdecydowanie przystępniejszy i tym samym- czyni grę łatwiejszą. Podobał mi się system rozwoju królestwa, który przekładał się na efektywność Evana w eksploracji terenu i walce. Od razu (!) w grze dostępny jest fast travel po odblokowaniu teleportu w danym miejscu- a nie tak jak w jedynce, po ok. 15-20h gry. Postacie są fajnie napisane i łatwo się z nimi zżyć. Fabuła- choć infantylna z pozoru, porusza ciekawe kwestie wypaczenia władzy, i funduje jeden ciut ciekawszy twist (który koniec końców okazuje się twistem nie być). Czemu więc słabiej oceniam tytuł od 1szej części? Ano dlatego, że mniej czuć tutaj tę 'magię' studia Ghibli- być może to kwestia tego, że NnK2 nie posiada żadnych rysunkowo animowanych wstawek, które dodawały niesamowitego waloru. Side-questów jest od groma, i choć ich tło jest ciekawe, dialogi ok, tak ograniczają się one do schematu "przynieś mi coś" albo "zabij monstrum". Jest też ich trochę za dużo, przytłaczają wręcz swoją liczbą. Wspomniałem o dialogach- podobnie jak w pierwszej części tak i tutaj w pełni zdubbingowany jest jedynie ich wycinek. Zdecydowana większość ogranicza się do pomruknięć i pojedynczych słów. Zakładam, że na pełny dubbing nie starczyło już budżetu. To co jednak najmniej mi się w grze podobało, to pseudo RTS-owe walki oddziałami wojsk. Ten element nie został zrealizowany najlepiej, i takie skirmishe były dla mnie przykrym obowiązkiem. Jeżeli ktoś bardzo nie chce zagrać ( a warto!), to zachęcam do zapoznaniem się przynajmniej z soundtrackiem- Joe Hisaishi po raz kolejny popełnił arcydzieło.
20. NieR Automata (2017)
Gdybym miał powiedzieć o tej grze cokolwiek, to muszę przyznać- nie przyjdzie mi to łatwo. Tytuł podejmuje trudną tematykę ciężką, wieloznaczną fabułą; staje także na głowie by zróżnicować gameplay i perspektywę. To, co NieRowi wychodzi najlepiej, to burzenie 4. ściany- zabiegi te bywają niespodziewane, i robią spore wrażenie- nie zetknąłem się z wieloma innymi grami kierującymi się bezpośrednio do Ciebie, graczu. Wizualnie średniak, dźwiękowo wyższa półka, choć nie ukrywam- przydałoby się kilka ścieżek audio więcej. Najbardziej zapadł mi w pamięć ostatni utwór z napisów końcowych- które swoją drogą są dla mnie osobiście najbardziej pamiętnym momentem. Sam ten fakt wskazuje o jak zwariowanej grze piszę. Nie mogłem się niestety wyzbyć wrażenia, że Yoko Taro z ekipą wydłużyli ten tytuł trochę na siłę + nie jestem wielkim fanem backtrackingu i ciągłego odwiedziania tych samych, pustych lokacji. Side-questy wzbudzają wielki wiatr, przez który wieje sandałem- także nie polecałbym w tej grze aktywności pobocznej. Jest to definitywnie tytuł, którego trzeba doświadczyć samemu i wyrobić sobie własne zdanie.
19. Wario Land (1994)
Wiecie kiedy się za tę grę zabrałem? Tuż po wyżej opisanym Shadow of War. Po tak wymęczającym doświadczeniu, ta gra była balsamem dla mojej duszy. 27 lat na karku, a gameplayowo praktycznie się nie zestarzała- świetny, responsywny platforming, prosta fabuła i brawurowy protagonista. Wario poza bieganiem i skakaniem na łby przeciwników może założyć jedną z 3 czapek- jedna da nam rogi, dzięki którym będziemy mogli nadziewać rywali, szarżować i ground-poundować, druga gwarantuje jetpack do poziomego szybszego latania, zaś trzecia- zaopatruje Wario w miotacz ognia. W zależności od tego jak wiele kosztowności zbierzemy, gra zaoferuje nam jedno z 6 możliwych zakończeń. Absolutny klasyk, przy którym bawiłem się świetnie. Koniec kropka.
18. Injustice 2 (2017)
Imponujący wizualnie tytuł, ze sporym, bodajże 38-osobowym roosterem postaci. Jak na standardy mordobicia, fabuła jest naprawdę dobrze poprowadzona i zachęca do gry. System walki na początku wydaje się dosyć dziwny (imho mocno inny feeling niż w takim MK czy Tekkenie), ale po kilku minutach wchodzi w palce i daje satysfakcję. Czasem tylko miałem wrażenie, że brakło zasięgu w ciosach, podczas gdy przeciwnik blokował każdy mój atak i natychmiast brutalniej kontrował. Chciałem spróbować sił w online, ale jedna rzecz, że już niewiele ludzi się tam napieprza, a dwa- nadmiar opcji podglądu profilu i jego modyfikacji wprowadza w zagubienie. Człowiek chciał się z kimś ponaparzać, a przerosło mnie odnalezienie sparing-partnera...Naprawdę dostrzegalny krok naprzód względem pierwszej części. Liczę na trójkę za jakiś czas, bo fabuła zostawia ewidentną ku temu dziurę!
17. Yoku's Island Express (2018)
Metroidvania niejedno ma imię. Jednym z tych imion jest Yoku- poczciwy żuczek, który wraz z...okrągłym kamieniem u pasa przemierza wyspę Mokumana pełniąc rolę listonosza. Wydawałoby się- niezbyt przebojowa profesja. Jak to jednak często w takich przypadkach bywa, Yoku musi uratować Mokumę- patrona/twórcę wyspy przed zakusami God Slayera.
Wpadające w ucho utwory, przyjemna grafika, ale przede wszystkim- niezwykle oryginalny pomysł na podstawową mechanikę gry. W YIE zaimplementowano bowiem pinballa. Listonosz wraz ze swoim okrągłym kamieniem mogą się toczyć, zaś gracz korzytając z dwóch spustów steruje lewym i prawym flipperem. W ten oto sposób możemy kruszyć kamienie, eliminować przeciwników, i posyłać protagonistę róznymi tunelami i rynnami ku wyznaczonemu celowi. Poza tym, z czasem żuczek odblokowuje kilka innych przydatnych umiejętności takich jak nurkowanie, bujanie się na kwiatach czy podróżowanie pocztą pneumatyczną. Świetny, nietuzinkowy tytuł.
16. Cyberpunk 2077 (2020)
Jest i on- największy tytuł w historii polskiego game-devu; gra na którą czekały miliony i gra, którą te same miliony zjechały; wreszcie- tytuł, który mocno utrudnił życie CDP Red. A jak było w moim przypadku? Doświadczyłem kilku pomniejszych błędów (nie ukończyłem przez nie jednego side-questa i nie mogłem wymaksować aktywności pobocznej) i jednego większego, który uniemożliwił mi rozegranie jednej finałowej ścieżki, co mnie lekko wpieniło. Można trochę zarzucić AI, które bywa aż zbyt tępe przez pryzmat sytuacji na ekranie. Poza tym- gra hulała aż miło, a ogrywałem ją od samiusieńkiego dnia premiery. Nie licząc wcześniej wspomnianych baboli- przemierzyłem mapę wzdłuż i wszerz zajmując się każdym możliwym questem. Jako nomad- tamtejszy ‘chłop z prowincji’ zostałem legendą Night City. Spejalizowałem się w pistoletach, ostrzach i ogólnej tężyźnie fizycznej. Generalnie tytuł mi się naprawdę podobał. Ciekawa główna oś fabularna, dobre zadania poboczne, świetna kreacja Johnny’ego Silverhanda i multum możliwości rozwoju naszej postaci. Gdybym miał wystawić mu notę w skali 1-10, to byłoby to 8. Największym zarzutem w zasadzie jest to, że CP2077... nie jest wiedźminem. Redzi tak wysoko postawili sami sobie poprzeczkę, że moim zdaniem nie zdołali jej przeskoczyć. Do Cyberpunka z pewnością jeszcze w przyszłości wrócę- jak spokojnie grę połatają i wypuszczą jakieś dodatki. Bądź co bądź, ścieżki punka i korpo same się nie przejdą.
15. A Short Hike (2019)
Sru, nagle przed gigantem AAA ląduje malutka gra. How did this happen? Jakbym się nad tym zastanowił, to dosyć rzadko ogrywam tytuły Indie. Ten tutaj jednak- to jest Indyk, jakich powinno być więcej. Niezwykle relaksująca i przyjemna produkcja, do skończenia na spokojnie w 1,5h (mnie to zajęło 1 h 25 min.). To właśnie odprężenie z rozgrywki jest powodem tam wysokiej pozycji w zestawieniu. Celem naszej protagonistki- ptaka imieniem Claire- jest zdobycie najwyższego szczytu na wyspie. Choć sprowadza się to do tego, że trzeba nastukać jak najwięcej staminy (złote pióra), to całość okraszona została przyjemnymi 'side-questami' oferowanymi przez okolicznych mieszkańców, zabawnymi dialogami i różnego rodzaju aktywnościami. W tle przygrywają przyjemne utwory, zaś sama warstwa graficzna pełna jest ciepłych barw. Grafikę można przełączać od pixelowej (która przypomina tytuły z PSXa) do czegoś w rodzaju cell-shadingu. Tytuł rozdawany był za darmo w Epic Games Store, także jeżeli ktoś z Was zgarnął- bardzo polecam odpalić sobie w jakiś słoneczny, leniwy poranek.
14. Doom (2016)
Czy tę serię w ogóle trzeba przedstawiać? Niesamowicie satysfakcjonujący tytuł, w którym karabin plazmowy został moim najlepszym przyjacielem. Rozbudowane etapy, sporo różnych (i w większości użytecznych) znajdziek, szeroki wachlarz broni palnej (oraz piła) z możliwością ulepszania i walki z bossami, które były całkiem ok jak na fpsa. Całość okraszona solidną i wciąż ładnie się prezentującą oprawą graficzną. Warstwa audio zaś- cudo nie z tego świata. Drobne problemy ze sterowaniem (czasem Doomslayer lubił się zaciąć w jakimś miejscu, albo zapominał, że miał zrobić double jump) to tyle z minusów tyczących gameplayu. Najbardziej raził mnie polski dubbing (tak, niestety w taką wersję przyszło mi grać), który zupełnie mi nie leżał. W razie potrzeby rozpierduchy- bierzcie, nie dyskutujcie.
13. Wario Land 2 (1998)
Pierwsza część cyklu pojawiła się kilka pozycji wyżej w zestawieniu. WL2 to sequel prawie idealny - dłuższy, z rozbudowaną bazą przeciwników i multum nowych mechanik (płonięcie, bycie 'wstawionym' po jagodach, zgniecenie przez prasę, sprężyna, zamrożenie, zamiana w zombie). Wario przy tym wszystkim jest naprawdę ekspresyjny- jego twarz wyraża więcej niż 1000 słów. Jedyny minus- odniosłem wrażenie, że Wario porusza się nieco sztywniej niż w pierwszej części, choć to może być w pełni subiektywna impresja. Na następne odsłony na pewno będę się zaopatrywał, choć może z lekką przerwą żeby nie przesycić się tematem. Ponownie- zabawa przednia i definitywnie jest to jeden z najlepszych platformerów 2D jakie miałem przyjemność w życiu ograć.
12. Halo 2 Anniversary (2004/2014)
O ile do jedynki (duuużo wyżej w tym zestawieniu) miałem sporo zastrzeżeń i mnie wymęczyła, o tyle dwójkę uznaję za sequel doskonały. Gra jest bardziej rozbudowana i zróżnicowana od poprzedniczki, intensywniejsza i najzwyczajniej w świecie- ciekawsza. Tytuł oferuje dwutorową narrację: z jednej strony klasycznie kierujemy Master Chiefem, w innych etapach wcielamy się w Arbitra- zdegradowanego dowódcę wojsk obcych, który ma szansę odkupić swe winy wykonując samobójcze misje zlecone mu przez radę Proroków. Aspekt fabularny jest dopełniony przez interesujące cut-scenki, które w 'anniversary edition' zostały stworzone od zera (nie licząc scenariusza i kadrów) na absolutnym wypasie. Co do samej rozgrywki- tym razem nie ma backtrackingu, a i same poziomy- wciąż, ale znacznie mniej- recyklingują te same lokacje. Mamy tutaj znacznie zdrowszy mix etapów chodzonych (czasem możliwie skradanych), jeżdżonych (ghosty, scorpiony, wraithy,) i latanych (banshee). Tłuc można się z nowym typem przeciwników- Brute'ami, które zwłaszcza w grupie potrafią stanowić niemałe wyzwanie. Nic jednak nie wytrzyma starcia z kultowym energy swordem Przymierza czy shotgunem USMC. Grze zdarzają się sporadyczne błędy z kolizją czy pracą kamery, ale są to naprawdę niewielkie rysy na szkle.
11. Hades (2020)
Intensywne, dynamiczne, responsywne rogue-lite'owe doznanie. Wokół dosyć banalnego motywu pyskatego synalka, który na złość zgorzkniałemu, leczącemu kompleksy ojcu chce zwiać z 'domu' zbudowano całkiem intrygującą (nie jest to na pewno poziom Agathy Cristie), wypełnioną ciekawie zaprojektowanymi postaciami fabułę. Historia w grze, choć nienajgorszym, to jest jednak jedynie tłem do dynamicznej rozgrywki Ta z kolei porządnie przećwiczy sprawność naszych palców i refleks, albowiem Hades stawia na szybkie reakcje i -jak to w przypadku tego gatunku bywa- poznanie wszelkich możliwych upgrade'ów i mechanik. Tych jest tutaj bez liku, a kombinować można na wiele sposobów. Pomoc Zagreusowi (protagoniście) w ucieczce z Piekła oferuje bowiem rodzina Hadesa. Przyodziewają oni chłopaka w zestaw swoich 'darów', tym samym dzieląc się z nim swoją mocą. Przez szereg komnat i obszarów, które pokonać musimy w drodze do wyjścia, naszym zadaniem będzie także balansowanie potencjalnych bonusów. Lepiej przejść do pomieszczenia, gdzie mam szansę dostać ciekawy dar od boga, czy raczej ulepszyć siłę swojej broni? Te dylematy rozwiązać należy samemu, jednak nie ma co się przejmować- uczynimy to na tyle wiele razy, że można się nauczyć balansować zyski i straty. W 'Hadesie' umiera się na potęgę. Poprzez naukę gry i rozwój statystyk, tytuł staje się jednak coraz łatwiejszy. Zarzucić grze zbyt wiele się nie da- można powiedzieć, że twórcy mogli się posilić o trochę więcej krótszych lokacji, zróżnicować poszczególne ucieczki. Pamiętać jednak należy, że mimo wszystko jest to tzw. indyk -a w tej kategorii tytuł zostawia konkurencję daleko w tyle.
10. It Takes Two (2021)
Tytuł zebrał wiele pochwał, opisywany w praktycznie samych superlatywach- i słusznie. Niesamowita, zróżnicowana, dająca mnóstwo frajdy przygoda. Chyba nie grałem w życiu w inny tytuł, który tak bardzo obligatoryjnie wymagał kooperacji, bez której nie pominiecie (celowa liczba mnoga) nawet jednej cut-scenki. Choć kłamstwem nie będzie stwierdzenie, że tytuł jest trójwymiarową platformówką, to mamy tutaj także sekwencje hack 'n slashowe, wyścigowo/arcade'owe, beat'em upowe czy symulatorowe. ItT zdolnie żongluje różnymi gatunkami co i raz urozmaicając rozgrywkę. Choć gra kolorami i bajkową oprawą stoi, był taki moment potężnego, moralnego kaca niczym w Spec Ops: The Line... Przygody Cody'ego i May są dla mnie prawie że bezbłędne- punkcik odejmuję za niekoniecznie w pełni dojrzałe i interesujące podejście do osi fabularnej, wokół której rozgrywają się wydarzenia.
9. Star Wars: Knights of the Old Republic (2003)
Drugi albo i trzeci raz w życiu zmierzyłem się ze Star Wars: Knights of the old Republic - w końcu udało mi się w grę wsiąknąć, i ją ukończyć. Generalne odczucia niezwykle pozytywne, co w przypadku prawie 18-letniego tytułu uznać można za argument sam przez się. Świetnie rozpisane postacie, fantastyczny klimat i ciekawa fabuła- to wszystko czego od RPGa oczekiwałem i to właśnie dostałem. Nie dziwi mnie fakt, że gra doczekała się ogromnej grupy fanów, bo jest to jeden z tytułów z pewnością tego wartych. Nie jestem jednak w stanie dać KotORowi najwyższej noty, bo natrafiłem na całą masę błędów i irytujących elementów. Protagonista (nie powiem kto, a nuż jeszcze komuś zaspojluję) co i raz zacina się na jakimś progu, zaś towarzysze z kompani klinują się na niektórych zakrętach, przez co drużyna nie może przejść do innej lokacji. Myślę, że naprawdę niemałą ilość czasu straciłem na oglądaniu animacji otwierania się wiklinowych koszy, metalowych pojemników i skrzyń czy przeszukiwania zwłok, bowiem panel z itemkami potrzebuje trochę czasu by się odpalić. Samego layoutu walki i dostępu do umiejętności nie mogę nazwać ani intuicyjnym ani przejrzystym, choć nie wykluczam, że lepiej się to sprawdzało przy graniu na padzie (w końcu oryginalnie gra trafiła na pierwszego xboxa ). Końcówka gry, podczas której adepci, żołnierze i rycerze sithów pojawiali się autentycznie z dupy... no nie zdzierżę. Mógłbym tak jeszcze popsioczyć trochę, ale mimo wszystko jest to naprawdę zacny tytuł. Nie wiem czy będę chciał do niego prędko wrócić by doświadczyć rozgrywki po drugiej stronie mocy, ale jestem na tyle zaciekawiony innymi wariantami fabularnymi, że zapewne sprawdzę je w internecie. Przede mną druga część- wysoka szansa na ogranie w przyszłym roku.
8. Metroid Prime (2002)
Wiele portali growych wymienia tę grę jako absolutne top GCN i jedną z najlepszych gier 6. generacji, czego negować w żadnym razie nie zamierzam- starzeje się bowiem niezwykle godnie. Metroid Prime oferuje klimat, którego nie doświadczyłem w żadnej innej grze. Tytuł z 2002 roku miażdży łeb swoją oprawą audio-wizualną (ach te odbicia na powierzchniach), rozmachem, kompleksowym level designem, ukrywaniem różnych znajdziek i... trudnością. Przynajmniej dla mnie, przechodzenie MP to była walka ze swoją trójwymiarową orientacją w terenie i pamięcią- bardzo łatwo zapomnieć gdzie natrafiło się na zamknięte drzwi, do których wrócimy 2-3h później mając już odpowiedni item/upgrade. Poziom trudności walk praktycznie idealny- w część przeciwników można na pałę strzelać czymkolwiek, w innych należy uderzać w odpowiednim momencie, w jeszcze innych- jedynie konkretnymi promieniami (których to zbierzemy kilka rodzajów w toku rozgrywki). Do tego garść walk z bossami, w której także twórcy zdecydowali się na różne rozwiązania gameplayowe. Cała rozgrywka owiana jest nutką tajemnicy- co jeszcze odkryjemy w nieznanym świecie, jaka lokacja czyha za następnymi drzwiami? Z jakimi innymi monstrami przyjdzie nam się mierzyć? Uczucie było zupełnie niesamowite, i właśnie odkrywanie nieznanego było jednym z motorów do kontynuacji rozgrywki. Gdybym miał wskazać wady: czasem postać potrafi się zaciąć, a i perspektywa 3D z pierwszej osoby niekoniecznie pomaga przy sekwencjach platformowych. Wspaniały tytuł- pomimo niejednego rozłożenia rąk z bezradności co dalej zrobić- nie żałuję ani minuty.
7. Ori and the Will of the Wisps (2020)
O aspekcie audio-wizualnym chyba nie ma co się rozpisywać- jak piękna jest to gra każdy widzi. Dzięki pietyzmowi z jakim ugryziono temat kreacji świata, na dobre zagościł tam świetny klimat- bardzo zróżnicowany w zależności od krainy, którą akurat odwiedzamy (a jest ich kilka). To co absolutnie najbardziej w grze mnie urzekło, to to jak Ori przemierza Niwen. Trudno tu nawet mówić o ruchu sensu stricte- twórcy tak dopieścili animacje i oddali graczowi na tyle szeroki wachlarz ruchów, że protagonista zdaje się wręcz płynąć po ekranie. Dla samej przyjemności z poruszania się bohaterem warto odpalić Will of the Wisps- a to tylko jeden z powodów. Fabularnie jest lepiej niż w pierwszej części (łezka albo i dwie mogą się zakręcić na policzku), mamy sporo znajdziek (użytecznych) i wcale nienajgorszych side-questów do odhaczenia. Tytuł jest też lepiej zbalansowany niż 'Blind Forest' i mniej usilnie implementuje mechanikę odbicia (co przyznam odrobinę mnie w jedynce drażniło). 'Wolę Ogników' odebrałem także jako grę odczuwalnie łatwiejszą od poprzedniczki- co w żadnym razie nie jest zarzutem. Pozwoliło mi to pełniej delektować się tytułem zamiast irytować na nieustanne powtarzanie danej sekcji. Wydaje mi się, że jest to jednak raczej gra 'na jeden raz' - i tylko to mocno subiektywne odczucie hamuje mnie od wlepieniu tytułowi maksymalnej noty. Polecać chyba nie trzeba- tytuł warty każdej minuty.
6. Celeste (2018)
Platformer przez wielkie P. Długo szukałem zręcznościówki, która spełniłaby moje wymagania precyzyjnego sterowania i nie byłaby frustrująca w swoich mechanikach. A to wszystko okraszone ładnym pixel-artem i przyjemną ścieżką audio… Tytuł stoi w jednym szeregu z trudniejszymi sekcjami platformowymi w Hollow Knighcie (Path of Pain) i końcówką Super Meat Boya. Bardzo organicznie wprowadzane są tutaj coraz to nowsze mechaniki i przeszkody dedykowane danemu poziomowi (bąble wyrzucające bohaterkę na krótki/długi dystans, podłoga zajmująca się grzybem, chmurki do odbijania się etc.). Gracz więc w naturalny sposób uczy się fizyki postaci, długości jej skoku, dashu, wspinaczki itd. Dla tych, którzy chcą się skupić na 'mięsku', dostępna jest opcja pomijania wszystkich cut-scenek. Fabule gry warto jednak się przyjrzeć, albowiem Celeste podejmuje dosyć przykry temat wewnętrznej walki, jaką część ludzi toczy z depresją i strachem. Czy wychodzi z tej narracji obronną ręką? Myślę, że choć zakończenie nie zaskakuje, to jak najbardziej tak. Naprawdę nie mam się w zasadzie do czego przyczepić. Wystawiłbym maksymalną ocenę, ale pół noty obetnę, bo nie jest to tytuł, który poruszył te kilka najważniejszych strun w mojej duszy. Na pewno znajdą się jednak fani platformówek, którzy wyniosą grę pod niebiosa, bo z pewnością gra na to zasługuje.
5. Pokemon FireRed (2004)
Dzień dobry państwu, w top5 kolejny rok z rzędu meldują się… kolejne Pokemony! W zeszłym roku przechodziłem Leaf Greeny, także żaden moment nie zagiął mnie w sensie "co dalej?", tylko skupiałem się na grindowaniu poksów. Jako, że byłem w zasadzie świeżo po Kanto, postanowiłem sobie utrudnić zadanie biorąc raczej 'gówniane' poksy. Jak pomyślałem, tak zrobiłem, i faktycznie, poza Seadrą to ten mój skład niezbyt dobrze działał. Ratticate i Lickitung non stop nie trafiali, Farfetch'd był typowym glass cannon, Tangela jest słaba... w każdej materii, a Chansey- pomimo ponad 400pkt życia- schodziła na 2 hity. Elitarną czwórkę i Rywala udało się pokonać dzięki tonie (autentycznej tonie) revive'ów, status healerów i potionów. Graficznie /gameplayowo / dźwiękowo/ grywalnościowo trudno mi tytuł oceniać obiektywnie. Jestem dzieciakiem wychowanym na 1st Gen i uwielbiam Kanto ponad wszystko. Ode mnie wybitnie subiektywna maksymalna nota, kto nie grał, to polecam nadrobić klasykę. Swoją drogą, w tym roku jako backseat gamer doświadczyłem Pokemon Let’s Go Eevee, które dokonało kilku odważnych i w moim odczuciu słusznych zmian.
4. The Legend of Zelda: Minish Cap (2004)
Dotarliśmy do… tuż za podium, które wjeżdża z impetem! The Legend of Zelda to moja ulubiona seria gier pod słońcem, więc bardzo się cieszę, że w końcu zapoznałem się z tytułem z GBA. Co mogę powiedzieć o flagowej sadze Nintendo, za którą tym razem zabrał się Capcom... no rewelacja! Fabuła- standardowo nie zaskakuje. Ot, ponownie Zeldzie dzieje się krzywda i trzeba kobiecinie pomóc. Tym razem jednak arcywrogiem nie jest Ganon, lecz Vaati- czarnoksiężnik, któremu woda sodowa uderzyła do głowy. Ciekawe dungeony (chyba najbardziej mi się podobało Temple of Droplets), dobra muzyka- do tego seria przyzwyczaiła każdego jej miłośnika, więc myślę, że nie ma co się nad tematem rozwodzić- jest jak zwykle solidnie. To co jednak- w moim odczuciu- zasługuje na szczególne wyróżnienie- to przedmioty. Z jednej strony dysponujemy klasyką- bomby, łuk, bumerang czy lampion. Z drugiej- takie, których wcześniej (spoilować nie będę, bo szkoda) w serii nie widziałem- pomysłowe, z zastosowaniem zdecydowanie wykraczającym poza docelowy dungeon. Poza tym: gra jest wizualnie przepiękna. Ekspertem nie jestem, ale w ciemno stwierdzam, że jest to jedna z najładniejszych przenośnych gier tamtego czasu (2004). Pomimo recyklingu assetów, wszystko spina się w całość- lokacje są wspaniale zaprojektowane- przy eksploracji niejeden raz towarzyszy nam robiąca wrażenie paralaksa planów. Animowane sprite'y wykonano z prawdziwą finezją . Zakładam, że Minish Cap da się skończyć relatywnie szybko. Niejeden raz zdarzyło mi się zwyczajnie zaciąć- mózg już nie ten... niestety.
3. Metal Gear Solid: The Twin Snakes (2004)
Słabe sterowanie - może od tego zacznę - jest nienajlepsze by nie powiedzieć słabe. Uff, najgorsze mam za sobą, to teraz czas na resztę. Było to dla mnie niezwykle filmowe doświadczenie. Przede wszystkim z powodu cut-scenek, których jest na pęczki, a żadna z nich nie jest krótka. Myślę, że dwoma filarami pierwszego MGSa (i Twin Snakes, będącego jego remake'iem) są jego przerysowane postacie i intrygująca fabuła. Całości dopełnia rewelacyjna ścieżka audio (dźwięk alarmu jest legendą w swojej lidze), szczególnie muzyka z napisów końcowych, która mnie osobiście chwyciła za serce. Rozgrywka- choć koncentrująca się na cichym przemykaniu przez bazę nuklearną na Alasce- stawia przed graczem niejedno wyzwanie w postaci walk z bossami. Jak już wspomniałem, gra jest wypełniona charakterystycznymi postaciami- nie ma bowiem opcji by ktoś pomylił Sniper Wolf z Vulcan Raven czy Psycho Mantisem. Każde starcie wymaga od gracza innego podejścia i serwuje graczowi cut-scenki tłumaczące motywacje danego oponenta. Dobrą sławą cieszy się walka z Mantisem, która skutecznie wyrzuca gracza ze strefy komfortu łamiąc 4. ścianę. Choć wyeliminowanie zagrożenia terrorystycznego nie wydaje się niezwykle oryginalnym zadaniem dla Snake'a, to historia w grze zafunduje nam niejeden zwrot akcji. Niespodziewanie dla mnie MGS porusza tematy piętnowania proliferacji WMD czy... eugeniki, będącej motorem napędowym działań głównego antagonisty. W pełni rozumiem ubóstwianie tej gry przez wielu graczy. Niesamowity tytuł.
2. Banjo-Kazooie (1998)
Drugie miejsce przypada wspaniałej platformówce 3D- koniec kropka. Nie no, trochę poleję wody, co by nie było! Tytuł oczarowuje kolorową oprawą wizualną, poczuciem humoru, designem i zróżnicowaniem poziomów. Mamy tu m.in. piramidy w Egipcie, mroźne góry, morskie wybrzeże, bagna, kontenerowiec, czy wielkie drzewo, które odwiedzamy 4 razy (w każdej porze roku) doświadczając zmian wynikających z innej aury. To, co najmocniej jednak działa, to czysta frajda z rozgrywki. Duet za sprawą porządnego sterowania da się wyczuć, a wachlarz ruchów protagonistów robi niemałe wrażenie nawet jak na dzisiejsze standardy. Para jest w stanie biegać, skakać, schylać się, unosić się chwilę w powietrzu, latać, strzelać jajami a nawet zamienić się miejscami- kiedy to Kazooie się porusza, a Banjo wisi mu na plecach. W każdym etapie naszym głównym cele jest zebranie puzzli, co przywołuje na myśl gwiazdki z Super Mario- są to skojarzenia jak najbardziej ciepłe. Poza tym zbierać możemy przedmioty istotne dla danego poziomu, nutki (100 na level), i… dziwnych kolesi w różnych kolorach. Każdemu zebraniu przedmiot towarzyszy krótki dżingiel. Wydawać by się mogło, że szybko zaowocuje to u gracza nerwicą. Nic bardziej mylnego- jeszcze bardziej zachęca to do zbierania wszelkich znajdziek. Do tego gra obfituje w 'mamrotany' dubbing, który według mnie dopełnia piękna całości, a i muzyka- adekwatna do każdego świata- świetnie buduje klimat. Niecałe 15h rozgrywki upłynęło mi niesamowicie szybko. Całość przechodziłem streamując grę dla grona przyjaciół, co tym bardziej sprawiało, że pozytywny odbiór gry wzrastał.
Banjo & Kazooie jest jednym z kilku tytułów z tej listy, który przechodziłem streamując grę dla grupki przyjaciół i bawiąc się tym samym razem z nimi. Gdybym miał wybierać z listy gier streamowanych: to byłby numer 1. Jest jednak jeszcze jeden tytuł, który przechodziłem sam, i który zostawił konkurencję w tyle....
.
.
.
.
.
.
.
1. Chrono Trigger (1995)
Przez ostatnie dwa lata moje subiektywne zestawienia wygrywały tytuły od Nintendo. Nazwiecie mnie fanbojem- ja może lekko kiwnę głową z aprobatą, ale nic nie poradzę, że tak po prostu było. Choć wąż w kieszeni Nintendo jest nadzwyczaj kąśliwy, to nie można zaprzeczyć, że w przeważającej mierze robią bardzo porządne tytuły. W tym roku jednak zwycięża tytuł ze stajni SquareSoftu. Po raz pierwszy w życiu zmierzyłem się z legendą jRPGów - a mianowicie Chrono Trigger.
Zacznę może od końca. Po zakończeniu siedziałem oglądając napisy końcowe i nie wiedziałem co ze sobą zrobić. Doświadczyłem takiej sytuacji niejeden raz w życiu i już doskonale wiem z czym się to wiąże. Uświadomiłem wówczas sobie, że właśnie skończyłem jedną z najwspanialszych wirtualnych przygód ever. Szybko stało się dla mnie jasne, że oto objawił się przede mną tegoroczny zwycięzca zestawienia. Zagrało tutaj wszystko, ale jako dwa filary wymieniłbym: piękną historię oraz świetny rozwój i projekt postaci (tak protagonisty, sojuszników jak i oponentów). W wielkim skrócie (co by nie zdradzać szczegółów) - Chrono Trigger niezwykle mądrze podchodzi do kwestii fabuły opartej na podróżach w czasie, i faktycznie- niejedną taką podróż odbędziemy. Każdy z okresów który odwiedzimy różni się od innych, co buduje organiczne wrażenie zmieniającego się świata. Crono, Lucca, Marle, Frog, Robo, Ayla i ‘pewien mroczny chłop na M’ - każda istota (że tak to górnolotnie określę) ma swój unikalny design. Patrząc na grafiki koncepcyjne i cut-scenki (w wersji z PSX) z gry nie można nie odnieść wrażenia, że gdzieś już taki styl widzieliśmy, Nic w tym dziwnego, albowiem za projekty wizualne odpowiada Akira Toriyama- ten sam facet, który stworzył Dragon Ball. Poza wyglądem, każda postać ma różny charakter, umiejętności, posługuje się odmienną bronią i w inny sposób przemawia. Co ciekawe, choć protagonistą gry jest Crono, wcale nie trzeba nim grać- jako sterowaną przez nas możemy wybrać dowolną wymienioną wcześniej postać, zaś samego protagonistę pozostawić jako nieużywanego. Poza świetnym całościowym podejściem do projektów postaci, w CT zmierzymy się z różnorodnymi i wymagającymi przeciwnikami poprzez mechaniki wyprzedzające swój czas. Z tego co wiem Chrono Trigger jako pierwszy tytuł zaimplementował wchodzenie w tryb walki bez konieczności przeładowania i wczytania specjalnego ekranu bitewnego. Głupia rzecz, ale cieszyło mnie to, że w wersji SNESowej (taką ogrywałem) mogłem przerzucać sobie okno dialogowe z góry na dół i z powrotem. czarująca oprawa audio-wizualna, a także mechaniki wyprzedzające swój czas. W samej walce zaś- mamy multum różnych ataków- tak jednostkowych jak i grupowych. Każdej postaci zmienić możemy broń, pancerz i dodatkowe przedmioty. Mój skład: zazwyczaj był to Crono (silny szermierz), Lucca (dystansowiec + ogień) oraz Frog (woda + szermierz + leczenie).
Z początku miałem ogromne obawy, że tytuł okaże się już zbyt 'retro' i przez swoje przestarzałe rozwiązania stracę do niego cierpliwość. Nic bardziej mylnego- gra starzeje się niezwykle godnie. Choć z roku na rok dostrzegać będziemy w niej coraz więcej pikseli, a muzyka (w oryginalnej wersji- aranże od dawna są) nie raczy nas instrumentalną symfonią, ząb czasu nie odbierze jej tej niesamowitej grywalności.
W zasadzie nie wiem co więcej mogę powiedzieć na temat gry, którą omówiono wzdłuż i wszerz w ciągu 26 lat od premiery. Nie mam wielkiego doświadczenia w jRPG-ach (grałem w wiele części Pokemonów, Ni no Kuni, Fire Emblem < o ile można to do tego gatunku zaliczyć>... i to by było na tyle). Chrono Trigger w pełni jednak zachęca mnie do zgłębienia tego gatunku- mam nadzieję, że starczy mi na to X godzin wolnego czasu.
Czy polecam? W tym przypadku to pytanie retoryczne.
-------------------------------------------------------------------------------------------------
A jak tam Wasze roczne zestawienia?
Bawicie się w takie sortowanie skończonych tytułów, czy to nie dla Was? Dajcie znać w komentarzach.
Życzę Wam wszystkim udanego sylwestra, szczęśliwego nowego roku pełnego świetnych gier i poczucia niestraconego czasu po lekturze mojego długiego tekstu!
~Johnak
P. S. Bardzo możliwe, że pozycją danych gier wywołam gówno-burzę, ale przy publicystyce (że tak to górnolotnie określę) subiektywnej, inaczej być po prostu nie może.