W co gracie w weekend? #157

BLOG
1679V
W co gracie w weekend? #157
squaresofter | 07.07.2016, 00:06
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

Największe wydarzenie tego roku, czyli Szyszka Games 2016 już tuż tuż, więc postanowiłem trochę zaszaleć. Przed Wami jedno z najlepiej obsadzonych w co gracie w historii tego cyklu. To dla mnie prawdziwy zaszczyt móc gościć wszystkich z Was.

Najpierw oddam pole do popisu swoim gościom. Życzę przyjemnej lektury.


Pokken Tournament (WiiU, Bandai Namco Studios, 2016r.)

Pokkena miałem już na oku od pierwszych materiałów promujących tą produkcję, potem jakoś hype na nią zniknął, aż do premiery. Gra kosztowała 200 złociszy za nówkę i jakoś ciężko mi było dać za nią aż tyle hajsów. Na szczęście udało mi się wychaczyć niezłe promo na Ulti i zamówić Poki za niecałe 100 zeta. Po pierwszym odpaleniu miałem niesamowite pozytywne wrażenia, Pokken z każda nową minutą nabierał smaczku w moim odczuciu. Zaprosiłem Mańiuśka, aby mi przyniósł PS4, bo miałem chcicę na DMC4: Special Edition, ale Devil spadł na drugi plan, a nasz główny szczekacz przyssał się do WiiU jak pijawka, co może świadczyć ocena po pół godziny gry na jego patol profilu :P. Nie zmeinia to jednak faktu, że po za małymi minusami też bym wystawił najwyższą notę Pikachu i jego ekipie.

Odnośnie samej gry muszę pochwalić twórców za niesamowite ogarnięcie kampanii, która nie nudzi się po godzinie gry, jest ładnie ogarnięta i posiada klimat pierwszych serii anime o Pokkach, które nie były zwykłymi kotletami, jak w dzisiejszych czasach. Interfejs jak i menu bardzo zgrabnie rozlokowane oraz ułożone, tak aby gracz miał wszystko pod ręką. Odnośnie kwestii systemowych tutaj po raz kolejny czuć smykałkę Namco i powrotu do czasów świetności Tekkenów. Zresztą niektórzy mogliby o Pokkenie mówić jako o małym spin-offie, ale poza twórcami jak i pojedynczymi elementami rozgrywki nie mają nic po za tym ze sobą wspólnego. Tak samo jest z seriami opartymi o system Musou. Wracając typowo do Pokkena rozgrywka jest bardzo dynamiczna, postacie bardzo zbalansowane oraz posiadające niezwykłą bazę super ciosów jak i combosów, co daje nam bardzo widowiskowe pojedynki. Ubolewam jednak na faktem, że mamy mały roster do dyspozycji. To jest cena za niesamowite skupienie się na tych wybrańcach z gry. Mamy również do zastosowania supporty, również Pokki, po dwa na każdą walkę. Tutaj należy wspomnieć o lokacjach, które są zwyczajnie male, co ogranicza pole popisu i to chyba jest największa bolączką gry.  Odnośnie kwestii trybów, poza główną otoczką fabularną, gdzie są 4 ligi oraz turnieje, mamy również do dyspozycji trening, free battle, gdzie możemy stoczyć walkę z CPU, Local Tournament, pozwalający na turnieje w gronie znajomych i na końcu Online Battle, którego w sumie nie próbowałem. Na koniec pozostaję kwestia oprawy wizualnej oraz muzycznej. Ten pierwszy element wygląda naprawdę ładnie, lokację jak i modele pokemonów po prostu działają kojąco na oczy, zaś drugi element niszczy i to niesamowicie, OST w Pokkach to kunszt sam w sobie, pasuję do rozgrywki jak ulał, no i jest klimatyczna. Z początku gry myślałem, że mamy do dyspozycji tylko i wyłącznie dialogi po angielsku, ale na całe szczęście potem odkryłem, że mamy wybór. Sam mam małą schizę, że jak gram w japońskie produkcję musze mieć oryginalny dźwięk dialogów, no chyba, że nie ma już innego wyjścia to trzeba przeboleć. Jedyne japońskie produkcję z ANG Voice to podobały mi się Devile, ale i tak trójka oraz czwórka, bo reszta aktorów podkładające Dantemu brzmią jak stare dziadki. 

Kończąc jednak ocenę o Pokkach to fianlnie produkcja bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła. Jest to z pewnością jedna z najlepszych bijatyk jakie dane mi było zagrać i z czystym sumieniem bardzo polecam ją posiadaczom WiiU. Ostateczna nota dla Pokken Tournament to mocne 9/10.

Dzięki za uwagę i do zobaczenia na Szisza Gejms :D.

Mr. Bushido


Witam. Wielmożny Squaresofter poprosił mnie, abym skrobnął kilka słów do najnowszego odcinka „W co gracie w weekend”, więc czynię to bez żadnych sprzeciwów. Przez najbliższe dni będę grał w takie oto produkcje:

Tekken Tag 2, One Piece Pirate Warriors 2, Duke Nukem 3D: Megaton Edition (dodatek zatytułowany „Life’s a Beach”), The Evil Within, Parasite Eve II oraz ICO HD. Miałem zamiar opisać drugą część przygód panny Brei, jednakże do tego nie doszło, bo ostatnio zauroczyłem się w dość specyficznej grze.

Ico HD (PS3, Bluepoint Games, 2011r.)

Dawno, dawno temu, w pewnej krainie żył sobie chłopiec, któremu na głowie wyrosła para rogów. W jego wiosce był to znak nieszczęścia, więc nie było innego wyjścia jak zamknięcie go w kamiennej trumnie w jednej z krypt zamku, otoczonego z każdej strony wodą. Po pewnym czasie następuje wstrząs, dzięki któremu młodzieńcowi udaje się wydostać z sarkofagu. Wędrując po pustej fortecy, zauważa wiszącą klatkę, a w niej piękną dziewczynę. Chłopak uwalnia nieznajomą (mówiącą nota bene w niezrozumiałym dla niego języku), jednakże w tym samym momencie pojawiają się cieniopodobne stwory, próbujące ją porwać. Podnosząc drewniany kij z ziemi, nasz dzielny bohater odgania złe duchy (będące duszami innych rogatych dzieci złożonych w ofierze w tym właśnie miejscu), ratując przy tym jego nową przyjaciółkę. Trzymając się za ręce, dwójka naszych protagonistów poszukuje wyjścia z tejże twierdzy, w której roi się od wszelakich przeszkód...

Tak mniej więcej rozpoczyna się fabuła w jednym z dzieł Fumito Uedy, czyli ICO. Tytuł gry jest również imieniem rogatego chłopca, w którego wcielamy się my gracze. Jako ów młodzieniec szukamy wyjścia z zamku, rozwiązując przy tym dość podchwytliwe zagadki oraz chroniąc Yordę (imię dziewczyny, która była więziona w wiszącej klatce) przed złymi demonami. System walki nie należy do zbytnio skomplikowanych – używając kija bądź miecza (zdobywa się go w późniejszym momencie gry) odpędzamy złe duchy, nie pozwalając im porwać naszej przyjaciółki. Pojedynek kończy się dla nas tragicznie, gdy nie zdążymy wyciągnąć Yordy z czarnego wiru, utworzonego przez naszych przeciwników. Mimo że chłopak też jest czasem atakowany, to nigdy od tych uderzeń nie zginie (co najwyżej zostanie wywrócony).

Jeśli chodzi o zagadki, to w głównej mierze polegają one na utworzeniu drogi dla Yordy (dziewczyna nie potrafi daleko skakać czy pchać ciężkich bloków), która otwiera nam drzwi do kolejnych miejsc, bądź pomieszczeń w zamku. Czynności te mogą być dosyć proste (np. wciągnięcie jej na wyższą półkę) bądź bardziej skomplikowane (np. odpowiednie przekształcenie środowiska gry, aby dziewczę mogło samo przejść przez dużą przepaść). Ciekawą rzeczą jest tutaj to, że nasza przyjaciółka czasem nam podpowiada gdzie mamy iść dalej (przyznam, że wygląda to dość sympatycznie). Jeśli kogoś interesuje informacja czy w sekcjach platformowo-przygodowych można zginąć, to jest taka możliwość – wystarczy spaść w przepaść ;P

Poza specyficzną rozgrywką, moją uwagę zwróciły dwa aspekty.

Pierwszy z nich to sposób zapisu gry – nasz progres zachowujemy poprzez skalną ławkę, na której muszą usiąść zarówno Ico, jak i Yorda. Ostatnio rozbawił mnie trochę moment, gdy dziewczyna strasznie powoli podchodziła do tejże ławeczki. Może się wstydziła bądź coś innego jej wtedy chodziło po główce?

Drugi natomiast (który można w sumie podzielić na dwa) to dialogi oraz muzyka. Ilość kwestii wymawianych przez poszczególne postacie (poza dwójką naszych bohaterów jest jeszcze Królowa oraz strażnicy, którzy przyprowadzili chłopca do zamku) jest strasznie mała, a muzyki tu prawie w ogóle nie uświadczymy. Trochę to podkreśla uczucie samotności, które zapewne towarzyszy Ico oraz Yordzie podczas wędrówki po fortecy. Niemniej jednak ma to swój pewnego rodzaju urok.

Z tego co wiem, to ICO jest krótką grą. Niemniej jednak zrobiła na mnie olbrzymie wrażenie, i zapewne na tej produkcji się najbardziej skupię w najbliższym czasie. Trochę mi się przypomina ograny przeze mnie wcześniej Prince of Persia (2008), gdzie Książe oraz Księżniczka Elika podróżowali po cichym, baśniowym świecie, opanowanym przez złowieszcze demony...

W ten weekend poza grami czeka mnie jeszcze jakiś zlot u Shibebe. Z miłą chęcią się tam zjawię, i mam tylko nadzieję, że nic mi nie wyskoczy ważniejszego w ostatniej chwili. To tyle z mojej strony, życzę wszystkim miłego weekendu, oczywiście nie tylko przy grach.

Tym razem nie wrzucę wam Weekendowej Dziewczyny na zakończenie moich wypocin. Tym razem wrzucam fanowski obrazek, który nawet mi się spodobał.

krzychu007


Devil May Cry 3 Dante's Awakening (PS2, Capcom, 2005r.)

Seria Devil May Cry w latach swojej największej świetności mnie ominęła, gdyż za młokosa nie posiadałem konsoli, a same slashery na piecach nie były zbyt popularnym gatunkiem. Co za tym idzie, slashery nigdy nie zdobyły specjalnego miejsca w moim przegniłym od #PCMasterRace sercu. Co prawda grałem w trzecią i czwartą część serii na pececie, ale sterowanie mnie od nich odrzuciło, a lore nie kumałem i nie chciałem zaczynać od środka. Mimo, że PS2 mam już od dawna, nie bardzo się serią DMC interesowałem, przede wszystkim dlatego, że zawładnęła mną seria God of War i nie potrzebowałem więcej slasherów w moim życiu. Ta grecka (do niedawna :P) tragedia całkowicie zaspokoiła moją potrzebę "siekania i rąbania". Chęć na "odkrywanie" innych slasherów pojawiła się wraz z przejściem Metal Gear Rising: Revengeance, gdy stwierdziłem, że gdzieś tam mogą być jednak slashery lepsze od GoW'a. Po pobieżnym przejrzeniu aukcji na Alledrogo, kupiłem okazyjnie Devil May Cry 3.

Na początek muszę zaznaczyć, że jest to wersja Dante's Awakening, czyli ta pierwotna wersja bez checkpointów i ta, w której po śmierci zaczynamy poziom od początku, chyba że mamy w posiadaniu odpowiedni przedmiot. Poziom trudności na normalu w tej grze mnie przytłoczył. Przygody ze slasherami nie polecam zaczynać od akurat tej gry. Ja, laik w tym temacie, przeżywałem przez pierwsze 5 misji istne piekło i płakałem niczym tytułowy "Diaboł". Miejsca na błędy tu nie ma, a porażka oznacza powrót do początku poziomu. Devil May Cry 3 na normalu uważam za grę równie trudną, co seria Souls (grałem w Demon's Souls i Dark Souls, nie wiem jak dwójka, trójka i Bloodbourne). Tutaj tempo jest większe, bossowie równie trudni, a przedmioty leczące nie odnawiają się samoistnie, tylko trzeba je kupować za czerwone orby, które są walutą uniwersalną i kupuje się za nie także umiejętności. Problem jest taki, że każdorazowy zakup danego przedmiotu kosztuje więcej, i o ile na początku taki przedmiot leczący kosztuje 500 orbów, to w misji piątej kosztował mnie już 5000, a różnicy w ilości zdobywanych orbów nie odczułem. Po sromotnej porażce z pierwszym bossem (no, może z drugim, bo nie liczę tego "tutorialowego" z pierwszej misji, a z nim sobie poradziłem) poczułem się jak kompletny noob. Potem jakoś dałem radę, a kolejnego bossa udało mi się nawet pokonać za pierwszym razem, ale na ostatkach życia, bez przedmiotów leczących i ciągle strzelając w bossa z ebony i ivory (pistolety Dantego) z bezpiecznej odległości. Przy następnym/ch bossie/bossach już zwyczajnie nie dawałem rady (chociaż do ubicia jednego z nich brakowało niewiele). Wtedy gra wspaniałomyślnie odblokowała mi poziom easy. Moje pytanie jest takie: Dlaczego dopiero teraz?! Nie mogli dać go do wyboru od początku? Na domiar złego na poziomie easy musiałem zaczynać rozgrywkę zupełnie od początku. Nie miałem innego wyjścia, bo normal był na tamtą chwilę ponad moje siły. Easy jest już dużo łatwiejszy. Jeśli miałbym porównać poziom normal z DMC3 do jakiegoś poziomu trudności z GoW'ów, byłby to very hard. Wyzwanie jest na podobnym poziomie, bo w GoW'ach z hardem nigdy nie miałem problemów. Przeszedłem też znienawidzony przez wszystkich moment z Wstąpienia pod koniec, który już na hardzie zapewniał wrażenia z wszech miar hardkorowe. Tutaj wysiadłem psychicznie i fizycznie, bo palce zaczynają boleć wyjątkowo szybko od ciągłego atakowania kwadratu i trójkąta, a irytacja przy konieczności zaczynania od początku jest większa niż w Soulsach, które reprezentują mój ulubiony gatunek gier i im więcej wybaczam. Przeszedłem grę na easy, podbiłem trochę umiejętności Dante'go. Czas wrócić do normala.

Z powyższego opisu można wywnioskować, że gra mi się nie podoba, ale to nieprawda. System walki jest rozbudowany, szybki i odpowiednio widowiskowy. Swoją robotę robi również znany mi np. z  ww. Soulsów czynnik satysfakcji i ulgi po pokonaniu trudnego bossa. Podoba mi się również design lokacji, bossów, klimat i odpałowe akcje głównego bohatera na cutscenkach, który nie przejmuje się tym, że został przebity na wylot kilkoma ostrzami i używa ich jako broni nawet nie wyjmując ich ze swojego ciała, a po walce zachowuje się jakby nie odniósł żadnych obrażeń. Odczułem spory dysonans poznawczy patrząc jak podczas właściwej rozgrywki, przynajmniej na początku, Dante jest wręcz śmiesznie łatwy do zabicia :P Fabuła to nic odkrywczego, ale też nie mierzi tępotą jak niektóre współczesne gry. Wykreowany świat, postacie i wydarzenia mnie zainteresowały i w pewnym stopniu zaangażowałem się w losy Dante'go. Nie jest to stopień zaangażowania porównywalny z Mass Effect'em, God of War'em, MGS'em, czy KOTOR'em, ale wystarczający, żeby zatrzymać przed TV na dłużej. Właściwie jedynymi większymi wadami produkcji, które zauważyłem są czasami irytująca kamera oraz źle zbalansowany poziom trudności, który odstraszył już pewnie wielu slasherowych laików. Jest jeszcze jeden mankament, który pod koniec trochę rzucił się w oczy. Wracanie do tych samych miejscówek i recykling lokacji przeboleję, bo te w późniejszym czasie są trochę przemodelowane, ale w misji 18, twórcy przeszli samych siebie, przekraczając granice, w obrębie których utylizacja jest jeszcze dozwolona. Nie mówię o miejscówkach, ale zdradzić za dużo nie mogę, bo spoilery. Pomimo tych wad, spodobało mi się, a nawet przekonałem się, że Diabeł Może Płakać™, więc bierzcie i grajcie w niego wszyscy. Ja już odpalam moje PS2...

snake18011992


Hotline Miami (wszystkie możliwe platformy, Dennation Games, 2012r.)

Kingdom Hearts praktycznie skończone, więc mogłem powoli zabierać się za następną grę. Bum na Hotline Miami mnie ominął, ale poprzysiągłem, że kiedyś w to zagram. No i się stało. Na początku trochę się dziwiłem za co ta gra zbierała takie oceny, ale gdy samemu zagrałem, to już wiedziałem dlaczego.

Hotline Miami to dzieło dwóch ludzi – szweda Jonatana Söderströma i muzyka Dennisa Wedina, którzy razem pod szyldem Dennation Games stworzyli tą grę. Wcielamy się w niej w pewnego człowieka, który dostaje na telefon tajemnicze wiadomości w postaci zleceń. Naszym zadaniem jest udać się w wyznaczone miejsce i wyczyścić je z grasujących tam podejrzanych typków. Niby proste, prawda? GÓWNO PRAWDA! Napis „Restart” sprawi, że będzie Wam się śnił po nocach. Tak, ta gra jest naprawdę trudna. Bo mamy jedno życie i nawet jedna kula może nas zabić. Co z tego, że przejdziemy jednego, dwóch typków, jak może nas zabić trzeci i cała zabawa od nowa?

                            

                                                              To musiała być gruba impreza :D 

Hotline Miami tak naprawdę jest dobrym testerem naszej cierpliwości. Nie raz miałem ochotę mocno walnąć w biurko z głośnym krzykiem przekleństwa, ale jeśli lubicie gry, w których jeden etap trzeba powtarzać z 324754 razy, by go ukończyć, to dzieło studia Dennation Games jest dla Was. Do swojej dyspozycji mamy spory wachlarz broni: od noży, baseballów, łomów, aż po karabiny shotguny czy też pistolety. Wybór jest naprawdę spory. Animacje zabójstw są bardzo brutalne. Krew leje się i to gęsto. Ostatnio dorwałem się do katany, to gościa przeciąłem na pół! Fajnie to nawet wyglądało :D Przed rozpoczęciem każdej misji możemy wybrać maskę, która daje nam dodatkowe umiejętności. Jedna może pozwolić na rozpoczęcie etapu z nożem, inna umożliwi szybsze egzekucje, a jeszcze inna sprawi, że psy nie będą nas atakować. Warto się zastanowić nad wybraniem odpowiedniej maski, bo dzięki niej daną misję można przejść dość szybko. A propos tego, to czeka na nas do wykonania ponad 20 misji, które są podzielone na różne etapy. Na końcu każdego zadania otrzymujemy punktację i ocenę końcową. Ja na razie mam za sobą połowę gry i bawię się naprawdę dobrze.

Ocena B- to całkiem dobra nota, ale wypadałoby ją poprawić 

Zacząłem pisać o rozgrywce, ale nie wspomniałem o tym co jeszcze sprawia, że ten tytuł jest tak wychwalany przez zarówno dziennikarzy jak i graczy. Mowa o klimacie lat 80, który wylewa się z każdego miejsca! Grafika to totalne retro 16-bitowe! Kamera jest umieszczona z lotu ptaka , dzięki czemu mamy obraz na fragment budynku w którym się znajdujemy. Odwiedzane miejsca aż biją ostrymi kolorami i neonami rodem z tamtych czasów. Muzyka to istna kwintesencja lat 80. Jeśli pamiętacie muzykę z filmów z tamtych lat i miło ją wspominacie, to tutaj nie raz może się Wam łezka zakręcić w oku. To wszystko sprawia, że gra jest znakomita.

W Hotline Miami można pograć dosłownie na wszystkim. Na PC, konsolach, smartfonach, a nawet rukwa na tosterze! No dobra z tym ostatnim to przegiąłem, ale na serio w tą grę można grać nawet na ponad 10 letnim kompie!

Niestety tylko w piątek będzie mi dane pograć i być może skończyć tą produkcję, ponieważ w sobotę wybieram się na 25-lecie ślubu chrzestnego. Na pewno nie wrócę z tej imprezy trzeźwy, kuzyni już o to zadbają :) Stąd też chciałem bardzo przeprosić Szyszkę i resztę ekipy, z którą miałem się spotkać w ten weekend na Szyszka Gejms. Jeszcze kiedyś się z Wami zobaczę, obiecuję :)


Musiel


 

W co będę grał w ten weekend? Pewnie w same nowości, bo lecę do Bushidogrodu na Szyszka Games, albo do Szyszkogrodu na Bushido Games? Jakoś tak… Na bank zagram z Krzychem w nowego Residenta i pewnie w Tekkena 7. Tak nawiasem mówiąc, już od dawna wiemy jak ukończyć demo Beginning Hour i co trzeba zrobić z palcem manekina, ale Capcom zastraszył nas Robokwakiem i nie możemy nic powiedzieć.
Ktoś też wspominał, że będziemy mogli pograć na Nintendo NX, a Platinum Games podeśle nam najnowszy build Nier’a Automata. No zobaczymy…

Po imprezie, jeżeli znajdę jeszcze chwilę czasu, to będą u mnie gościć:

Darksiders II Deathinitive Edition (PC, Vigil Games, 2015r.)

Darksider 2 Deathinitive Edition to tytuł, który wpadł  do mojej steamowej kolekcji totalnie przypadkiem. Przypadkowo trafiłem na sporą obniżkę ceny, a że zawsze planowałem zagrać w ten tytuł, to postanowiłem, że kupię i „może kiedyś ogram”. Nigdy jednak nie przypuszczałem, że ta produkcja aż tak mnie wciągnie. Od samego początku gra bombardowała mnie ciekawymi i ładnie wykonanymi lokacjami i postaciami, kapitalną ścieżką dźwiękową oraz stylem artystycznym, który, pomimo że może i inspirowany jest serią World of Warcraft, sprawia wrażenie, że jednak na swój sposób jest unikalny. Wszystko to tworzy bardzo konkretny klimat, zaś rzadko podejmowana na większą skalę legenda jeźdźców apokalipsy nadaje tej grze pewnej świeżości, której ostatnio trochę brakuje mi w nowszych produkcjach.
Oczywiście, nie może być idealnie, bo są też niedociągnięcia, które powodują, że momentami czar trochę pryska. Głównymi winowajcami są - system walki i jego nieudolna mechanika uników, nie do końca przemyślane starcia z niektórymi przeciwnikami oraz tempo rozgrywki wiecznie zadeptywane misjami typu (autentyki): znajdź 3 kamyki, znajdź 3 rogi, znajdź 3 dusze, znajdź 3 elementy, itd, itp.
Na szczęście, grę ratuje wszystko, o czym pisałem na początku i co jednocześnie powoduje, że szukanie kolejnych trzech dupereli nie jest aż tak bardzo irytujące.
Osobiście, bardzo polecam drugą część Darksiders, szczególnie w odświeżonej wersji, no i mam nadzieję, że za jakiś czas doczekam się godnej kontynuacji.


Star Ocean: Integrity and Faithlessness (PS4, tri-Ace, 2016r.)

Star Ocean Integrity and Faithlessness to jrpg, na którego czekałem od momentu zapowiedzi. Tak naprawdę, trudno mi dużo powiedzieć na jego temat, bo nie jestem jeszcze nawet w połowie gry, ale pierwsze wrażenia są pozytywne.
Ponieważ jestem zwolennikiem płynności kosztem fajerwerków graficznych, bardzo podoba mi się fakt, iż nowy SO dział płynnie w 60fps bez screen tearingu i innych niedociągnięć drażniących moje oczy. Co warto też podkreślić, to że nie byłem na starcie zmuszony do pobierania żadnych przesadzonych objętościowo patchy. Takie rzeczy w dzisiejszych czasach powinno się chwalić, według mnie.
Na ten moment, fabularnie jest bez szaleństwa, ale też nie jest źle. Podobnie też jest z postaciami. Zobaczymy jak to wszystko się rozwinie, albo i nie rozwinie - co by było dosyć smutne.
Jeżeli ktoś ma ochotę posłuchać mojego beblania w temacie pierwszych wrażeń z rozgrywki, to zapraszam w to miejsce.


Assetto Corsa (PC, Kunos Simulazioni, 2015r.)

Na sam koniec, tytuł, bez którego weekend byłby stracony - czyli Assetto Corsa. Na ten moment jest to moja ulubiona symulacja wyścigów, która daje mi masę radochy.
Ostatnio nic bardziej mnie nie relaksuje niż sesja przy kierownicy. Poznawanie torów, wyciskanie z okrążeń coraz lepszych czasów, uczenie się jak na samochód i jazdę wpływają wszystkie ustawienia mechaniczne czy po prostu przejażdżka starszą maszyną typu: Ferrari F40, Shelby Cobra i jeszcze kilka innych; wszystko to potrafi sprawić, że nie ma mnie dla nikogo przez kilka godzin.

I ode mnie to już wszystko. Oddaję głos do studia i standardowo - miłego wszystkim.

Calam


Praca, brak czasu i chęci do grania gdzieś znikają. Jedną grę ogrywam jeden miesiąc. Wiele tytułów przeszedłem tylko raz, odłożyłem na półkę i nie mam ochoty do nich wracać. Nieźle się u mnie pozmieniało. Kiedyś byłem hardcorowym graczem do szpiku kości. Każdy nowo zakupiony tytuł jak już wylądował w napędzie konsoli to nie opuszczał go do momentu póki nie wycisnąłem z niego wszystkich soków, nie zdobyłem wszystkich trofeów oraz nie miałem 100% ukończenia gry w statystykach. Dobre czasy liceum, studiów i rocznego stanu bezrobocia. Jak narzekałem na brak pieniędzy na gry to miałem dużo wolnego czasu, teraz kiedy na brak funduszy nie cierpię nie mam za to czasu. Życie - nie można mieć wszystkiego.

Odnośnie nadchodzącego weekendu grania będzie w miarę, ale i tak więcej czasu spędzi się na gadaniu o grach, ano dlatego, że wybieram się na Szyszka Games. Tak oto organizator sobie nazwał to wydarzenie. Spotkanie ma miejsce w Katowicach ok 380 km ode mnie, czyli jakieś niecałe 4 godziny jazdy pociągiem z przesiadką w Wawie - ehh przydałaby się jakaś kieszonsolka. Wyjazd ode mnie 7:21, planowany czas przyjazdu do W-wy Wsch. 8:28 i tylko 5 minut na dostanie się na następny peron na pociąg do Katowic. A na miejscu, tak jak już powiedziałem wcześniej, w większości gadanie o grach, anime/mandze oraz ogrywanie kolekcji Shichi'ego.

Ja już swoje łapska szykuje na Fairy Tail: Zeref's Awakening na PSP. Gra jest niestety w całości po japońsku, więc Shi będzie musiał robić za tłumacza. Szkoda, że pomimo dużej popularności mangi w Europie nie udało się wyjść grze poza granice Kraju Kwitnącej Wiśni.

Drugą grą, którą będę namiętnie ogrywał to Devil May Cry 4 Special Edition na PS4. "Czwórka" ogólnie średnio mi się spodobała. Dante jako postać drugoplanowa, Nero jako syn Vergila, spory backtracking w lokacjach, mało nowości w combosach Dantego. Właściwie można by powiedzieć, że jest to taki DMC 3.5, ale gra na szczęście nadrabia gameplayem. Zmiana stylów podpisana została pod d-pad, do tego jest ona błyskawiczna, co pozwala tworzyć niesamowite akcje. Pod względem efektowności jest to najlepsza część serii. W SE mamy aż trzy nowe postacie: Trish, Lady oraz Vergil. Najbardziej jaram się grać bratem Dnatego, bo naprawdę twórcy się postarali i postać wymiata. Już jestem umówiony z organizatorem, że będę zrywał nockę z tym tytułem ;P 

Powrót natomiast dnia następnego.Niestety nie mam dobrego połączenia powrotnego, aby wrócić jeszcze tego samego dnia. Ponad 9 godzin podróży i 3 przesiadki jakoś mi nie leżą. Mam tylko nadzieję, że wyjazd mi wypali. Ja już swoje przeżyłem i wiem, że życie potrafi w każdej chwili dać kopa w jaja glanem z metalowym czubem, psując wszystkie plany. To tyle z mojej strony. Życzę wam udanego weekendu, no i do zobaczenia na miejscu. Pad z wami.

emas


The Bureau: XCOM Declassified (X360, 2k Marin 2013r.)

W 2012 r. Firaxis Games wpadło z hukiem na rynek, prezentując XCOM: Enemy Unknown - niezwykle klimatyczne, strategiczne RPG, które przeszczepiło na dzisiejszy grunt założenia zasłużonej, ale niestety minionej serii UFO. Zarządzanie stanem zdrowia naszych agentów, rozbudowa naszej centrali, przechwytywanie technologii Obcych, utrzymywanie przyjaznych kontaktów z innymi dotkniętymi inwazją nacjami - XCOM kładł na nasze barki całe mnóstwo obowiązków Głównodowodzącego tak, że operacje mające na celu zwykłe tłumienie bojówek najeźdźców traktowaliśmy jako chwilę wytchnienia od papierkowej roboty. Wydany później dodatek Enemy Within dodał na pole walki masę ulepszeń oraz trzecią stronę konfliktu - organizację EXALT, ale nie nasycił on w pełni apetytów złaknionych strategii graczy- tego dokonał dopiero wydany początkowo na PC (a zmierzający teraz w stronę konsol) XCOM 2. Pomiędzy jednym a drugim, 2K przygotowało jednak jeszcze jedną grę osadzoną w tym samym uniwersum, choć w innych czasach. The Bureau, bo o nim mowa, przenosi nas w przeszłość do Stanów Zjednoczonych A.D. 1962. Krajowi przewodzi John Fitzgerald Kennedy, zimna wojna trwa sobie w najlepsze, NASA ściga się z ZSRR o wysłanie pierwszego człowieka na Księżyć, te sprawy. A William Carter, świeżo zwerbowany do tytułowego Biura, zmierza właśnie w stronę centrali, aby przekazać dyrektorowi Myronowi Faulke'owi tajemniczą walizkę, kiedy rozpoczyna się TO. Agent w wyniku ataku traci przytomność, a gdy dochodzi do siebie, zawartości przesyłki nigdzie nie widać - za to za oknem aż roi się od statków kosmicznych oraz małych, wielkookich ludzików z blasterami. W taki sposób dochodzi do pierwszego kontaktu z siłami Outsiderów, a ja - aby nie spojlować, a nawet delikatnie nahajpić - powiem, że to dopiero początek prawdziwych problemów. Na sam początek muszę jednak zmartwić napalonych strategów - gra to silnie inspirowana serią Mass Effect strzelanka z trzeciej osoby. Inspirowana tak silnie, że chyba tylko przez grzeczność nie użyję słowa "zżynka". Przez zdecydowaną większość gry naszemu bohaterowi towarzyszy dwójka partnerów o różnych klasach, walki to po równo ostrzał z broni palnej i wybieranie umiejętności z pomocą aktywnej pauzy, podczas dialogów towarzyszy nam koło możliwych odpowiedzi... Cholera, nawet złapany ufok-infiltrator nawija z nami po angielsku, choć nie mamy nawet omni-toola. Niestety/na szczęście poskąpiono/zaosczędzono nam romansów - operatorka Chulski siedzi cały czas w biurze otoczona sprzętem radiowym, a agentka Weaver jest tak twarda i poświęcona sprawie, że równie dobrze moglibyśmy rozmawiać z facetem.
Gra nie zapomina jednak o swoich strategicznych korzeniach - niezależnie od poziomu trudności na położenie Cartera wystarczy raptem kilka strzałów, ważne jest więc pozostawanie za zasłonami, skupianie sił na największych zagrożeniach oraz rozważne dobieranie umiejętności do sytuacji. Pod względem tego ostatniego Carter to takie nie wiadomo co - potrafi leczyć, wyciągać przeciwników zza przeskód czy przejmować nad nimi kontrolę, ale zdecydowanie brak mu arsenału. Naszych kumpli możemy za to dobierać z czterech ról - Komandos, Pomocnik, Inżynier i Szpieg, z których każda posiada cechy potrafiące przeważyć każdą wymianę ognia na naszą korzyść. Osłona redukująca obrażenia, wystawienie miny lub wieżyczki strażniczej, stuprocentowo celny strzał niezależnie od pozycji i zasięgu, zdjęcie osłon albo pancerza - nie jest tego tak znowu dużo, ale spełnia swoje zadanie i sprawia, że rotacja drużyny następuje często. A że tak jak w poprzednich grach z serii agentom można nadawać własne personalia (że immersja i smutek, kiedy padną w boju), to mój Carter gania sobie na zmianę z @Affkiem, @Komą, @banzaiem i @Dariem123 u boku, w zależności od potrzeby.  Mój progres to w tej chwili w zasadzie formalność, bo planuję zrobienie calaka, a w tej chwili zostały mi już tylko dwa acziki - za oflankowanie 40 przeciwników oraz za ukończenie gry na najwyższym poziomie trudności Commander. Mechanikę znam na wylot, sprzęt też już wpada coraz lepszy, pozostaje mi więc tylko niespieszne zaliczanie reszty misji fabularnych z plazmową snajperką w łapie. Jeśli komuś nie przejadło się jeszcze strzelanie z systemem osłon, a chciałby sprawdzić sobie setting Ameryki lat 60., który jest tutaj niezwykle silny - niech pójdzie sobie do Biura.
Life is Strange (X360, Dontnod, 2015r.)
Zacznę może dość nietypowo - a mianowicie od tego, że nienawidzę spojlerów fabularnych. Persona 4, The Last of Us, Bioshock, Heavy Rain - radość z obcowania z tymi i innymi tytułami na długo przed zagraniem w nie psuły mi internetowe trolle, wystawiając na światło dzienne punkty zwrotne ich scenariuszy. Dla takich jednostek rezerwowałbym specjalne miejsce w piekle, gdzie spędziliby resztę wieczności na paleniu swojej kolekji gier, kupowaniu kosmetycznego DLC i graniu solo we wszystkie odmiany Hordy. O dziwo w przypadku Life is Strange problem ten nie wystąpił i w niczyją stronę nie musiałem rzucać ku*wami - ludzi wypowiadających się o grze napotkałem sporo, zawsze były to jednak wyłacznie pochwały dotyczące samego tytułu, nigdy żadne nawiązania do fabuły, mechaniki czy samego settingu. Rozpoczynając więc własną prygodę w najnowszej grze Dontnod w głowie miałem pustkę - nie wiedziałem, o czym będzie gra, jaki gatunek reprezentuje czy jakich tematów dotyka, a jedynym śladem pozostawały oficjalne arty gry przedstawiające młodą bohaterkę. Dzięki temu pierwsze spotkanie z Maxine-- Max Caulfied na wykładzie z fotografii w akademii Blackwell przebiegło na tak neutralnym gruncie, jak to tylko możliwe.
A Kim jest Max? Niewinną, 18-letnią studentką, która wróciła po latach do rodzinnego miasta Arcadia Bay, aby uczęszczać na wykłady z fotografii prowadzone przez Marka Jeffersona - wziętego fotografa i jej idola. Akademicki klimat szkoły obecny jest już od pierwszych minut zwiedzania budynku - szafki na książki, krzątający się po korytarzy studenci (wielu poznamy bliżej, niż tylko z imienia), porozwieszane na korkowych tablicach ulotki, bazgroły na ławkach, ścianach czy w toaletach... Niespodziewanie wiele obecnych w tle przedmiotów i sytuacji możemy zbadać bliżej, co jest jak na gatunek epizodycznych przygodówek prawdziwym ewenementem, zwłaszcza na tle trzaskanych taśmowo samograjów od TelltaleGames. W takim właśnie świecie Max, będąca świadkiem postrzału w szkolnej toalecie, nieopatrznie... cofnie czas. Późniejsze zapobiegnięcie tragedii w oparciu o znane wcześniej wydarzenia tylko utwierdzi ją w przekonaniu, że nie był to przypadek - dar cofania czasu objawił się jej, aby pomagać innym ludziom. A jak się okazuje, ludzi tych będzie musiała uratować całe tysiące na raz - nawiedzana przez wizje bohaterka wie, że za parę dni całe miasto zostanie zniszczone przez gigantyczne tornado i tylko ona jest w stanie temu zapobiec... Jak to mówią, "no pressure". Muszę przyznać, że w Life is Strange zakochałem się od pierwszego wejrzenia, a potem odcinka i to uczucie z każdym kolejnym tylko się cementuje. Na przestrzeni gry nie odwiedzamy może zbyt wielu miejscówek (różne obszary szkoły, dom kumpeli, przydrożna restauracja, lokalne wysypisko itd.), ale ilość szczegółów je opisujących nadaje Arcadia Bay taki rześki, a jednocześnie miejscami niepokojący klimat charakteryzujący Twin Peaks czy Greenvale, gdzie wszyscy się znają, a tragedia jednego człowieka jest tragedią całego miasta. Wydatnie pomaga w tym kadra postaci pobocznych, które też gra pieczołowicie nakreśla od pierwszych momentów, pozwalając nam na niezobowiązujące interakcje z nimi. Sama Max to wrażliwa dziewczyna, której wejście w dorosłość nie przytłumiło jeszcze chęci pomocy każdemu napotkanemu nieszczęśnikowi. Jej długo niewidziana kumpela, Chloe, to zbuntowana nastolatka z trudną sytuacją rodzinną. Wspomniany już Jefferson to nauczyciel z wizją, fotograf pragnący zarażać swoich podopiecznych pięknem świata uchwyconym przez kliszę. Victoria - klasyczna zimna suka z bogatego domu, która nie jest jednak tak do końca zepsuta. W odróżnieniu od Nathana Prescotta tak antypatycznego, że autentycznie życzę mu jak najgorzej. A przecież własne osobowości mają także koleżanki z akademika, nieco bezjajeczny dyrektor szkoły, przewrażliwiony strażnik, uduchowiony dozorca, kelnerka po przejściach, obiekt uczuć naszej Max... Pod względem mechaniki Life is Strange możnaby postawić w jednym szeregu z The Walking Dead i innymi seriami od Telltale Games, ale byłoby to porównanie krzywdzące - dla obu stron po równi. Bo wyładowanemu wieloma odniesieniami, zrobionemu z sercem i autentycznie emocjonującemu LiS bliżej do Miasteczka Twin Peaks czy Deadly Premonition, których historia rozwija się na przestrzeni wielu godzin, Po kontakcie z perełką Dontnod ludzie grający w TWD doświadczaliby pewnie podobnego dysonansu, jak przy przesiadce do Fallouta 4 po grze w Wiedźmina 3 - wszystko nagle wyda się takie pozbawione głębi, schematyczne, uproszczone, dwie klasy gorsze... I tak chyba też warto zrobić - przed poznaniem historii Max zalicz sobie najpierw przygody Lee, Bigby'ego Wolfa, Clementine czy Rhysa, jeżeli masz takowe w planach. W innym wypadku możesz po prostu nie dojrzeć więcej zasadności w powrocie do nich. Oto moje plany do piątku włącznie. Od soboty do niedzieli czeka mnie z kolei jazda bez trzymanki na Szisza (Szyszka?) Games w Katowicach - w nieco mniejszym gronie, ale zapewne nie mniej przyjemnie. W co tam będę grał - i CZY będę grał - to już się okaże na miejscu. A tymczasem bywajcie!

Daaku


Witam po dłuższej, bo półrocznej, przerwie. Nie chciało mi się nic pisać, więc nie pisałem. A teraz wracam. Nie umiem pisać takich wstępów "od siebie", więc przejdę od razu do rzeczy.

Half-Life 2 (X360, Valve, 2007r.)

Nie bez powodu wybrałem tę grę, aby zaznaczyć swój wielki i wspaniały powrót do blogsfery, wszak i G-Man cieszył się na powrót Freemana. Zresztą, nie tylko on, ale też i spora część świata gamingowego. Było z czego, bowiem Połowiczny Rozpad Cząsteczki Atomowej 2 należy do absolutnego panteonu gier komputerowych. Już samo intro utwierdziło mnie w wyjątkowości tej gry dobre 4 lata temu, kiedy po raz pierwszy miałem z nią kontakt. Niesamowity, przytłaczający klimat PRL-owskich blokowisk, przepraszam, City 17 daje się we znaki od samego początku. Dystopijny świat, przywodzący na myśl 1984 George'a Orwella pięknie obrazuje beznadzieję ludzkiego gatunku. Od tej powieści różni go jednak dość spory detal - ludzkość nie straciła woli walki.

Jako Gordon Freeman - absolwent MIT zajmujący się głównie przełącznikami - jesteśmy postrzegani jako coś w rodzaju proroka, wielkiego wyzwoliciela prostego ludu, uciskanego przez siłę z zewnątrz i jej kolaborantów. Uzbrojeni w wierny niczym Sanczo Pansa łom wyruszamy w świat, aby przynajmniej spróbować dokopać oprawcy. I wiecie co? Robimy to w nadzwyczaj spektakularny sposób. Miejscówki, jakie odwiedzamy dają niezły festiwal różnorodności, jednak motyw przewodni, jakim jest ten ucisk ze strony Kombinatu. 

Jak wspomniałem, niesiemy dobro i demokrację w sposób nadzwyczaj efekciarski, ale nie od początku, bo Half Life 2 jest jak pomarańcza - trzeba się najpierw przebić przez skórkę, aby stopniowo odkrywać coraz więcej smacznego miąższu. Idealnie to obrazuje stopniowe zdobywanie broni, bo Freeman, jak każdy szanujący się bohater gry wideo z początków XXI wieku, ma na tyle silne plecy, że uniesie arsenał typowego teksańczyka i dalej będzie sprintował. Dzięki temu wraz z progresem w grze otrzymamy m.in. RPG, shotguna i dwa karabiny maszynowe, każdy inny i każdy przydatny. Bardzo mi się podobają projekty broni, istnieje wyraźna różnica między kanciastymi broniami ludzi, a smukłymi i ładniutkimi narzędziami zbrodni Kombinatu.

Jak już mówię o wyglądzie, to z dużym zaskoczeniem muszę przyznać, że oprawa graficzna się nie zestarzała tak mocno, jak mogłaby i na Half Life 2, mimo 12 lat na karku da się patrzeć bez skrzywienia. Owszem, tekstury są czasem rozmazane, bohaterowie bardzo niezależni wyglądają jak kloc, a płaskość wybuchów można porównać jedynie do uczennicy pierwszej klasy gimnazjum, ale nie zmienia to faktu, że na ten tytuł patrzy się przyjemnie. Trochę inaczej jest z dźwiękiem. Przez większość czasu muzyki nie ma, są zaś odgłosy otoczenia (na siłę można nazwać to muzyką awangardową, ale myślę, że wiecie, co mam na myśli) - kroki pana Freemana, cichy pomruk Zombie czy komunikaty wymieniane między żołnierzami Kombinatu. Muszę przyznać, robi klimat, całkiem niezły. Gorzej, jak wchodzą konkretne kompozycje - te w większości są pozbawionymi jakiegokolwiek polotu techno, co nieco nie współgra z klimatem gry. O ile nie mam nic do samej muzyki, o tyle można było to zrobić lepiej, chociażby jakimiś podkreślającymi ogólny feeling, oszczędnymi i osadzonymi głównie na niższych rejestrach utworami.

Mam jeszcze jeden problem z Half Life 2 i jest nim długość, otóż... zapamiętałem ją jako dłuższą. Obecnie jestem w Nova Prospekt, czyli znajduję się w jakiejś 3/4 gry, a na liczniku mam zaledwie 6 godzin. Kurde! W moich wspomnieniach jako trzynastolatek gra wydawała się długą i epicką przygodą. Cóż.

Poza tym chciałem opisać Digital Devil Saga, ale nadeszło dopiero dzisiaj i mam zaledwie godzinę na liczniku. Coś mogę powiedzieć? Fajny system walki, niezła muzyka. Wkurza mnie piosenka, będąca motywem przewodnim. Grafika niesamowicie sterylna, ale hej, to niskobudżetowy jRPG na PS2. Jest fajnie. O, gram jeszcze w uwielbiane przez środowiska pecetowe Heroes 3. Nie mogę włączać tej gry, bo jak już to zrobię, to wsiąkam na około pięć godzin. Do zobaczenia!

Affek


Chciałem Wam wszystkim podziękować. Dzięki Wam mogę choć na chwilę odsapnąć. Przez ostatnie trzy tygodnie spędziłem z grami najmniej czasu od pięciu lat, ale się nie poddaję. Będę walczył. Jestem już bliski ukończenia Chrono Triggera. Tak właściwie to już mogę mierzyć się z ostatnim bossem w grze, ale celowo odkładam ten moment na jak najpóźniej, skupiając się na misjach pobocznych rozsianych w różnych epokach czasu. Jedno z takich zadań spowolniło mój progres na parę dni, ale udało mi się rozgryźć to zadanie i chcę poznać lepiej historię pewnego ducha, tak jak wcześniej poznałem lepiej relacje Marle z jej ojcem oraz to, dlaczego Luca została majsterkowiczem. Uwielbiam odkrywać takie sekrety.

W ten weekend nie spędzę zbyt dużo czasu z klasykiem Squaresoftu, ale zagram w coś na bank. Mr. Bushido już o to zadba, a podobno Daaku też chce poszerzyć moje wąskie horyzonty odnośnie Vity. W podróży pociągiem z Lublina do Katowic na Szyszka Games 2016 czas umili mi niezniszczalny NDS z Okamidenem, który jest kontynuacją wspaniałego Okami. 

Muszę tam być. Traktuję tą imprezę jako swoje spóźnione urodziny. Podobno goły Maniek ma wyskoczyć z tortu urodzinowego i zaśpiewa mi 'Sto lat', więc sami rozumiecie, że już nie mogę się doczekać.

Jeśli ktoś z Was tam się wybiera, to nie zapomnijcie wziąć od kogoś numeru telefonu, żebyśmy się tam nie pogubili.

Co do samego Okamidena to nie jest on spełnieniem moich marzeń. Jest w nim kontynuowana historia z pierwszej części gry. Jest to jednak kolejny przykład na to, że Capcom jest głuchy na prośby swoich klientów i fanów. Czy miłośnicy bogini słońca chcieli kontynuacji Okami na konsoli Nintendo? Czy chcieli zamknięcia Clover Studios i wyrzucenia z firmy Hidekiego Kamiyi, ojca mojej najukochańszej 'Zeldy'? Czy chcieli, by za grę odpowiadali wyrobnicy a jej akcja miała miejsce w większości miejsc z pierwszej części? Nie wiem jak Wy, ale ja tego nie chciałem. Nie chciałem Okamidena, który jest jedną z najlepszych gier na NDSie. Chciałem Okami 2, w hd, na PS3, zrobionego przez Kamiyę, który przy okazji Bayonetty i jej kontynuacji pokazał co to znaczy być developerem ze światowej czołówki.

Lepiej zrobić quasikontynuację po kosztach, która wnosi niewiele do formuły o nazwie 'Okami' a już na pewno nie wnosi tyle, ile do serii The Legend of Zelda wnosiły odpowiednio Ocarina of Time, Majora's Mask, Wind Waker, Twilight Princess oraz Skyward Sword. Te produkcje to niby zawsze ratowanie Zeldy, ale nikt mi nie wmówi, że piracki klimat Wind Wakera to to samo co niechybna wizja zagłady z Maski Majory.

Czasem świeżość w obrębie serii zapewnia zmiana akcji gry, środka transportu protagonisty lub zmiana stylu graficznego i gdy gram w kolejne wielkie Zeldy zawsze to czuję.

W Okamidenie czuję brak ostatnich szlifów człowieka, który wymyślił ten świat. Okamiden jest tym, czym jest Dark Souls II przy Demon's Souls, Dark Souls lub Bloodborne. To produkcja co najwyżej poprawna. Nie mogę pogodzić się z tym faktem. Męczy mnie ten tytuł. Jednak tak jak mówiłem, chcę się spotkać z niektórymi z Was w ten weekend a Okamiden ma być tylko sposobem na zabicie czasu podczas podróży pociągiem.

Nie mogę się doczekać spotkania z Wami i strasznie żałuję, że nie zobaczę każdej osoby, która przyłożyła rękę do tego wpisu. Ręki nieobecnym nie uścisnę, ale bądźcie pewni, że toast za Was wzniosę. Jestem Wam bardzo wdzięczny, że na ppe są jeszcze ludzie, z którymi mogę zrobić coś konstruktywnego.


Trzymajcie się. Do następnego razu.

Oceń bloga:
45

Komentarze (129)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper