Bejsbolowym kijem w egzystencjalne sedno – recenzja The Last of Us Remastered

BLOG RECENZJA GRY
623V
user-2104271 main blog image
Gonzi0807 | 08.07.2023, 17:20
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

Bardzo znajomo i przerażająco zarazem prezentują się początkowe minuty The Last of Us, ogrywanego po raz pierwszy w 2021 roku*. Rozszerzająca się pandemia i związana z nią niepewność losu, obawa o bliskich, wszechogarniający chaos oraz wyłaniający się z niego nowy porządek z omnipotencją państwa i jego tzw. aparatu przymusu nad zwykłym obywatelem są w prologu gry zarysowane niezwykle przekonująco, przejmująco i aż nazbyt dobrze przypominają o pierwszej połowie 2020. Mimo iż samo wprowadzenie jest króciutkie, to stanowi zrozumiałe przedstawienie wydarzeń, które zmieniły rzeczywistość w to, z czym zmagać będzie się główny bohater 20 lat później. Omawiana gra, mimo ośmiu lat na karku, prezentuje się więc pod względem atmosfery dość aktualnie, co w tym ciągle zmieniającym się medium już jest sporym osiągnięciem.

 

Postapokaliptyczny świat przedstawiony jest wiarygodnie, a każdy dzień to nieustanna walka o przeżycie. Zostawiając na chwilę tło i otoczkę fabularną, należy jednak zauważyć, że pod względem gameplayowym już tak świeżo nie jest. W kwestii rozgrywki TLoU okazuje się survivalem (z minimalną ilością elementów horroru). I to survivalem pełną gębą. Zawsze lepiej jest się skradać, niż atakować otwarcie, a nasze powodzenie uzależnione jest od rozsądnego wykorzystywania zasobów. Bo naprawdę bardzo wiele zależy od tego, ile znajdziemy materiałów i amunicji, a gra hojnie nagradza eksplorację. Przechodzenie lokacji po łebkach wydaje się więc wysoce nierekomendowane. Walka jest zaprojektowana nieźle: mamy kilka rodzajów broni palnej oraz system wykorzystywania osłon terenowych w trakcie korzystania z niej. Ale najbardziej udanym elementem związanym z potyczkami nie są strzelaniny, a posługiwanie się bronią białą. Walka wręcz prowadzona czy to gołymi pięściami, czy to za pomocą rozmaitych narzędzi (sztachety, kije bejsbolowe, metalowe rurki, siekiery) jest niesamowicie sugestywna, nieomal „namacalna”. Wielokrotnie, gdy wystrzelimy ostatni nabój i zmuszeni jesteśmy do zmierzenia się z przeciwnikiem twarzą w twarz, każdy cios, jaki zadajemy aktualnie posiadanym przedmiotem (broń biała użyta kilka razy zużywa się i niszczeje, co dodaje kapkę realizmu), staje się bardzo emocjonującym akcentem walki o przetrwanie, tym mocniejszym, że prowadzonym nie tylko we własnej obronie (ale o tym za chwilę). Tylko że w sumie poza tym TLoU jest pod względem rozgrywki niezbyt bogate. Ot, całkiem udana trzecioosobowa zręcznościówka z dodatkiem prostych zagadek terenowych, craftingu i sekwencji QTE. Każdy, kto tak ja grał najpierw np. w remake’i Resident Evil 2 i Resident Evil 3, nie zostanie tu niczym zaskoczony. Produkcja Naughty Dog musiała robić wrażenie w 2013 roku, ale dziś pod względem mechaniki jest co najwyżej poprawna. Jest to problem wielu gier, które obrosły legendą, a które ogrywa się zbyt późno, po latach od premiery. Z drugiej strony teraz wiem, jak bardzo inspirująca była ona (i jest nadal) dla innych studiów deweloperskich.

 

Tak więc TLoU nie zachwyca pod względem nierobiącego dziś większego wrażenia gameplayu. Nie urywa już tylnej części ciała grafiką, co prawda wciąż ładną, ale która jeszcze parę lat temu wspomnianą część z pewnością urywała. To samo tyczy się trafnie skomponowanej muzyki, która dobrze podkreśla nastrój postapokaliptycznej ruiny, ale jest przy tym zbyt oszczędna, by chciało się do niej często wracać. Po prostu są gry, których soundtrack zdecydowanie skuteczniej mnie przyciąga (Life is Strange, Nier: Automata, Mass Effect). Natomiast jest tu jeden element, który wyszedł twórcom znakomicie. Otóż TLoU przoduje pod względem przedstawienia pary głównych bohaterów oraz budowy i rozwoju relacji, jaka się między nimi rodzi. Dwoje poharatanych wewnętrznie, pozbawionych złudzeń i sensu życia ludzi odnajduje ten sens w byciu dla siebie w świecie, w którym – o ironio – tak naprawdę lepiej jest nie istnieć. I z wielką przyjemnością śledzi się, jak ta relacja jest pokazana, w jak naturalny i przede wszystkim nienachalny sposób jest prowadzona. Jak rozwija się zdecydowanie bardziej w gestach i czynach, niż w słowach. To jest prawdziwa siła i jakość tej gry. Ogląda się to trochę jak film drogi. Celowo używam tutaj czasownika „oglądać”, bowiem TLoU narracyjnie jest bardzo filmowe, operuje typowo kinowymi środkami przekazu, co z jednej strony powinno ułatwić przekład na telewizyjne medium i daje nadzieję na przynajmniej przyzwoitą adaptację serialową (tak, piję do ciebie, HBO), ale z drugiej, w połączeniu z liniowością scenariusza (brak jakichkolwiek wyborów gracza) i ubogim gameplayem trochę odbiera jej w kwestii stricte growego doświadczenia, czyni z niej raczej świetny film niż grę.

 

Tyle tylko, że po jakimś czasie zaczynamy mieć wrażenie, iż… już to gdzieś widzieliśmy. Jeśli nie w grze, to w filmie czy serialu. Bo ileż było już pokrewnych historii w klimacie postapo, w których bohaterowie zmuszeni są walczyć na każdym kroku o przetrwanie. Jeśli spotykamy tutaj ludzi, którzy okazują się przyjacielscy, to z pewnością tylko po to, by niedługo zginęli. A jeśli żyją zbyt długo, to najpewniej dlatego, że są przyjaciółmi fałszywymi, niechybnie nas zdradzą i staną się wrogami. I nawet wspomniana wyżej, kapitalnie zarysowana więź między głównymi bohaterami też nie jest przecież specjalnie nieszablonowa, bo ileż było podobnych, rodzących się w równie ekstremalnych warunkach (co w żaden sposób nie zmienia tego, jak bardzo jest przekonująca, magnetyczna). Mnie na przykład mocno kojarzy się z inną relacją na linii quasi-ojciec – quasi-córka, jaką tworzą literaccy Geralt i Ciri. Joel ma coś z wiedźmina. Niby daleko mu do rycerza na białym koniu, lecz mimo to będzie bronił swojej podopiecznej ze wszystkich sił. Będzie zabijał. Bez litości. I Ellie – trochę jak Lwiątko z Cintry. Przedwcześnie dorosła 14-latka, z pozoru skazana na zagładę w nieprzyjaznym jej świecie, tak naprawdę mająca w sobie znacznie więcej siły, odwagi, woli i umiejętności przetrwania, niż by to sugerował jej wiek, płeć czy postura. Oboje będą walczyć jak lwy. Dla siebie nawzajem. Pójdą za sobą w ogień i skoczą w najgłębszą wodę. Nie da się jednak wynaleźć koła na nowo, więc te słowa nie powinny być traktowane jako jakiś wielki zarzut, ale TLoU przy wszystkich swoich zaletach wydaje się trochę mało odkrywcze, przewidywalne. Grze brakuje kropki nad „i”, jakiegoś wykrzyknika, sedna, czegoś, co uczyniłoby ją wyjątkową i nadało jej własny, unikatowy charakter.

 

I kiedy po kilkunastu godzinach zbliżamy się do końca tej drogi, gdy wydaje się, że TLoU pozostanie bardzo dobrą, pod pewnymi względami świetną, ale niezbyt oryginalną opowieścią, gdy sądzimy, że scenariusz odkrył już przed nami wszystkie najwyższe karty, to wtedy… dochodzi do sekwencji finałowej, która uderza w odbiorcę z siłą fali uderzeniowej po wybuchu termojądrowym. I nie ma co zbierać (nawet zębów z podłogi, bo wyparowały z wrażenia). W temacie emocjonalnego wykończenia jest po prostu pozamiatane.

 

Gra wielka, bo wykraczająca daleko poza ramy tego, z czym zwykle utożsamiane jest to medium, czyli czystej rozrywki. I zarazem gra trudna, dokładnie z tego samego powodu. Bo choć w naszej popkulturowej rzeczywistości określenie „dojrzała, niejednoznaczna moralnie historia” stało się fajnym, marketingowym sloganem, to fakt jest taki, że TLoU jest niejednoznaczne w wymowie. Jest przeznaczone dla dojrzałego adresata. To przykład elektronicznej sztuki, w której najmocniej wybrzmiewają echa odwiecznych dylematów o tym, ile powinno się poświecić dla dobra innych, jak dużo jednostka jest winna społeczeństwu. I czy naprawdę dobro ogółu musi przeważyć nad dobrem tej jednostki. Gra w żaden sposób nieidąca na skróty, której bohaterowie po prostu muszą przejść całą tę wspólną drogę po to, by sprzeczne racje, które dochodzą do głosu w końcowych minutach, przebiły się przez strefę komfortu gracza i wywołały w nim poznawczy dysonans. Po to, by go zabolało. Wreszcie gra, która w żaden sposób nie koloryzuje poczynań tychże bohaterów. I na szczęście także ich nie wartościuje, nie kategoryzuje. Ani na chwilę nie popada w banał, nie sili się na tanie moralizatorstwo. Wszelkie oceny pozostawia odbiorcy.

 

I co najważniejsze – zostawia go jeszcze z czymś. Mianowicie z niedającym wewnętrznego spokoju pytaniem, na które trochę strach sobie odpowiedzieć: jak wielu z nas, będąc ostatnimi z nas, wybrałoby identycznie w sytuacji, w jakiej finalnie znalazł się Joel…

 

 

Data powstania recenzji: sierpień 2021 roku. Jest to jej pierwsza publikacja.

*Słowem wyjaśnienia: Nie dodam tu już chyba recenzji, przy której aż tak bardzo prosiłoby się o podanie daty jej powstania. Od jakiegoś czasu dostępna jest już nowa wersja TloU (także na PC), ale wtedy, w 2021 roku, pozostawała ona jedynie w sferze plotek i internetowych spekulacji. Co do samej gry, to bez dwóch zdań jest jedną z najważniejszych w historii i stanowi dziś dumną część mojej Siódemki Wspaniałych. Jestem niebywale szczęśliwy, że – mimo pecetowego życiorysu i przynależności – dane mi było poznać tą kultową już historię w wersji tak bliskiej jej oryginalnej wizji z 2013 roku. Dwa lata temu to już był na to ostatni dzwonek. Treść publikuję bez żadnych zmian i uaktualnień (a także odwołań do serialu HBO, który już za nami), jako świadectwo i pamiątkę emocji, jakie we mnie wywołała i stanu, w jaki mnie wprowadziła. Może przez te wszystkie lata napisano już o niej wszystko, lecz mimo to mam nadzieję, że mój tekst stanowi w jej temacie jeszcze jakąś wartość dodaną.

 

Oceń bloga:
18

Ocena - recenzja gry The Last of Us

Atuty

  • Bardzo mocna historia z zakończeniem, które bije z piąchy w twarz.
  • Duet – Troy Baker i Ashley Johnson to jest absolutne mistrzostwo.
  • Walka wręcz.
  • Niezły survival.

Wady

  • Czuć, że mechanicznie to już stara gra.
  • Niektórych może znudzić. To dokładnie ten sam przypadek co RDR2.
Avatar Gonzi0807

Gonzi0807

Był sobie pewien pecetowiec. Cały swój żywot gracza spędzał na kompie. Nigdy nie uważał się za PCMR, ale w stronę gier konsolowych spoglądał z lekkim lekceważeniem (no bo to przecież głównie jakieś bezmyślne nawalanki). Pewnego letniego dnia Anno Domini 2021 kumpel podrzucił mu PS4. W wyniku tego faktu pecetowiec zdradził swojego PC i wdał się w krótkotrwały, ale niezmiernie gwałtowny romans z tą konsolą. Jego wynikiem były trzy zaliczone gry. I ten pecetowiec nigdy już nie był taki sam.
Grałem na: PS4

10,0

Komentarze (32)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper