Krocząc z ogniem w oczach – recenzja Red Dead Redemption 2

BLOG RECENZJA GRY
3777V
user-2104271 main blog image
Gonzi0807 | 04.07.2023, 18:58
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

Po ponad dwóch miesiącach, ponad stu godzinach ukończyłem to słynne dzieło Rockstara. Najlepszą grę z otwartym światem spośród tych, z którymi zetknąłem się do tej pory. Grę w wielu aspektach okazującą się wybitną. I przy całym rozgłosie, sukcesie i kultowym statusie, jaki zyskała – grę zdecydowanie nie dla każdego.

 

Dla wielu problemem od samego początku może okazać się wolne, miejscami ślamazarne tempo rozgrywki. Tutaj niemal każdą czynność musimy wykonać własnoręcznie, nieważne, czy jest to przywiązywanie konia do ogrodzenia po zejściu z niego na ziemię, czy wyszorowanie lewej ręki (dokładnie tak. Tu nawet oba ramiona szorujemy osobno. Pomijam już fakt, że raczej w niewielu produkcjach w ogóle możemy wziąć kąpiel). Jeśli dodamy do tego fabułę, która potrzebuje nieco czasu, by zacząć nas prawdziwie angażować, to pojawia się niebezpieczeństwo, że niejeden odbiorca odbije się i porzuci zabawę przed dojściem do jej finału. A wielka szkoda, bo drugi Red Dead to bez dwóch zdań jedna z najlepszych historii, jakie ma do zaoferowania to medium. Dopiero po jakimś czasie dociera do nas, że niespieszne, spokojne tempo to jedna z najbardziej trafnych decyzji projektowych gry. Pozwala ono nabrać właściwej perspektywy do przedstawionych wydarzeń, objąć skalę opowieści, która do najkrótszych i najprostszych nie należy: opowieści o walce z własnymi demonami, o próbie zmiany na lepsze, o Pokucie i Karmie, która zawsze do nas wraca. W ostatnich godzinach kampanii nieodłącznie już towarzyszy nam to rzadkie, choć dobrze znane uczucie. Ten dziwny, schizofreniczny stan, gdy dociera do nas, że oto historia zbliża się wreszcie do końca. I z jednej strony faktycznie chcemy, by się skończyła (aby poznać jej finał), a z drugiej pragniemy, by trwała nadal. Jest to tak niezmiernie satysfakcjonujące poczucie obcowania z czymś monumentalnym. Z czymś niezapomnianym. I niezwykłym po prostu.

 

Olbrzymia w tym zasługa głównego bohatera gry – postaci skomplikowanej, niejednoznacznej, rozrywanej raz po raz wewnętrznymi konfliktami i dzięki temu – niesamowicie prawdziwej. To właśnie Arthur Morgan wyznacza standardy tego, jak powinno pisać się postacie w grach i jest doskonałym przykładem na to, co oznacza tzw. ewolucja bohatera. Znamienne, że pewnej niezmiernie istotnej informacji z jego przeszłości, faktu kluczowego dla zrozumienia jego osobowości, dowiadujemy się bodajże po jakichś 80 godzinach gry. Serio, Rockstar? Wy tak na poważnie? Arthur, w przeciwieństwie do niezniszczalnych herosów z innych gier, wydaje się niezwykle ograniczony: by przeżyć, musi nie tylko celnie strzelać, ale też jeść i spać, a upadek z wysokości niechybnie go zabije. Nie potrafi też biec sprintem w nieskończoność bez zmęczenia. Potrafi za to, w szczerej rozmowie z zaufaną osobą, przyznać, że tak po prostu, tak zwyczajnie po ludzku – boi się umrzeć. Choć gwoli sprawiedliwości należy zaznaczyć, że w ogóle występuje tu cały szereg bardzo wyraźnych, zapadających w pamięć bohaterów. Gry tak naszpikowanej charakternymi osobowościami nie pamiętam od czasu samobójczego oddziału Sheparda z ME2. A to już… 10 lat? Chęć dochowania przez Arthura wierności, bycia lojalnym wobec mentora gangu Dutcha i narastające wątpliwości, czy aby stare ideały mają jeszcze rację bytu w zmieniającym się świecie, trudna relacja z Mary (gdy obie strony nie potrafią przez długi czas ani definitywnie ze sobą skończyć, ani porzucić swojego dotychczasowego życia i chociaż spróbować być razem) czy też początkowo nieufny i lekceważący stosunek przeradzający się stopniowo w przyjaźń z protagonistą pierwszej części Johnem Marstonem – to są wyżyny scenopisarstwa.

 

O grach można rozmawiać, dzieląc je i stosując przy tym rozmaite kryteria. Moim ulubionym, najlepiej świadczącym o wielkości danej gry, jest to, czy powoduje ona kaca. Takich, które go we mnie wywołały, było do tej pory trochę. Kilka. Cztery dokładnie. Tych, którzy ukończą RDR2, uprzedzam: stan, w jakim znajdziecie się po fakcie, to rasowy Kacor Morderca. Zrozumiecie, na czym on polega, w momencie gdy uświadomicie sobie, jak bardzo brakuje wam szaleńczego galopu po stepie w bezchmurną noc, partyjki w domino przy okazji wizyty na stacji Emerald czy wysłuchania kolejnego ochrzanu od panny Grimshaw, no bo przecież po obozie nie jeździ się konno.

 

Na tle rewelacyjnej fabuły i znakomitego klimatu nieco gorzej prezentują się kwestie czysto gameplayowe. Strzelaniny (których jest tu niemało) szybko stają się monotonne i powtarzalne. Poziom trudności nie stanowi żadnego wyzwania. Ulepszenia ekwipunku to całkowicie kosmetyczny dodatek, którego równie dobrze mogłoby tu w ogóle nie być. Tak. RDR2 świetnie się ogląda, słucha i czyta. Niekoniecznie równie świetnie się w nie gra. Z drugiej jednak strony, mamy tu szerokie spektrum czynności i zajęć, niekiedy dość oryginalnych. Możemy na przykład sprzątać świńskie łajna, wziąć kredyt na budowę domu, napadać na banki, pociągi i dyliżanse, doić krowy, łapać przestępców, polatać balonem, pójść na przedstawienie, zapuścić najbardziej kozacką bródkę w swoim życiu lub – co uwielbiałem robić ponad wszystko – zaszyć się gdzieś w saloonie i pograć całą noc w Texas Hold'em. Zdecydowanie jest co robić.

 

Grafika i udźwiękowienie to najwyższy, światowy poziom. Stopień odwzorowania szczegółowości świata rzuca na kolana. Przebogata fauna i flora zachwycają zróżnicowaniem, a przejażdżka o poranku po lesie, gdy pierwsze promienie słońca przebijają się przez mgłę i drzewa, padając na ścieżkę przed nami, jest najprawdziwszą ucztą dla zmysłów. To jedna z najdroższych gier w historii, plotki mówią o kwocie 500 milionów dolarów budżetu (plotki, bo wydawca do tej pory nie podał oficjalnej kwoty) i cóż, tę wpompowaną w nią fortunę po prostu widać na ekranie. Jest to świat fascynująco piękny. Świat, który powoli przechodzi do historii i którego mieszkańcy, zdając sobie sprawę, że ich czas mija, nie potrafią się do końca z tym pogodzić. Świat, dodajmy, bardzo mocno osadzony w realiach historycznych, z postępującą industrializacją, gorączką złota, eksterminacją Indian czy walką o prawa kobiet w tle.

 

Nie wiem, jak bardzo dziurawa była wersja pecetowa w dniu premiery, ale wiem, że obecnie nie ma problemu z działaniem, kolejne patche musiały zrobić swoje. Poza długimi czasami ładowania (nawet na dysku SSD) działa całkowicie stabilnie. Żadnych crushy, większych błędów też nie uświadczyłem. Dosłownie kilka razy zaszwankował system wykrywania kolizji, co jak na tak obszerną grę jest świetnym wynikiem. Tych, którzy wciąż czekają i zastanawiają się: „Czy to już? Czy już można?”, zapewniam: tak, można. A nawet zdecydowanie trzeba.

 

Muszę wspomnieć o jeszcze jednej ważnej rzeczy. O koniu mianowicie. Otóż tutaj posiadanie własnego wierzchowca to coś znacznie więcej niż możliwość szybszego przemieszczania się po mapie. To konieczność ciągłego dbania o zwierzę, karmienia go, mycia czy uspokajania, jeśli w pobliżu znajduje się akurat jakiś drapieżnik. Buduje to specyficzną więź, której próżno szukać w podobnych grach, gdzie koń należący do naszej postaci jest tylko zwyczajnym środkiem transportu i ciężko na serio przejąć się jego losem. W RDR2 zwierzę to jest równoprawnym członkiem gangu, naszym przyjacielem. Możemy mieć wiele różnych koni, nadawać im imiona, sprzedawać i kupować coraz szybsze i lepsze. Ja po nabyciu pewnej szarej klaczy w początkowych etapach rozgrywki przejeździłem na niej aż do samego końca. Pozostałem jej wierny, tak jak ona była wierna mi, niejednokrotnie ratując z opałów. Kamikadze – dziękuję Ci za wszystko. Nie zostaniesz zapomniana.

 

Jestem graczem od dwudziestu lat i patrząc wstecz, muszę powiedzieć, że to niesamowite, jak długą drogę przeszło to medium, od kompletnej niszy do najbardziej dochodowej gałęzi rozrywki. I wielce zaskakujące oraz zarazem wspaniałe jest to, jak w produkcji, która pochłonęła pół miliarda zielonych i która jest nastawiona – nie oszukujmy się – przede wszystkim na zysk, postawiono na wymagającą, dojrzałą opowieść. To nie jest kolejna prosta, łatwa i przyjemna historyjka o ratowaniu świata, w której mamy poczuć się nadludzcy i zapomnieć na chwilę o problemach rzeczywistości. Ale to nie jest też przecież kolejny antyutopijny projekt geniuszy pokroju Kena Levine’a ani nowa, szalona fiksacja wizjonerów w rodzaju Yoko Taro. To coś, za czym stoi potężny wydawca, potężne studio i niebotyczne pieniądze. A mimo to historia gangu van der Lindego, choć nie wciąga od razu, to jednak prawdziwie bawi, wzrusza (jest tu, szczególnie pod koniec, kilka scen, kiedy twórcy robią wiele, by uczynić producentów chusteczek higienicznych miliarderami), ale przede wszystkim – co odróżnia opowieści najlepsze od tych tylko dobrych – uczy. Historia, która przy swoim ogromie treści i kosmicznym budżecie okazuje się niesamowicie… osobista? Która porusza fundamentalne kwestie, dotyczące każdego z nas? Która, oddając z całkowitą bezwzględnością brutalność świata, pozostaje jednocześnie w najczystszym tego słowa znaczeniu po prostu… piękna? Brawo. Jeśli tak mają wyglądać teraz produkcje od branżowych gigantów, to ja jestem zdecydowanie na tak. Przyszłości medium wróży to bardzo dobrze.

 

"The day is done, the time has come

You battled hard, the war is won

You did your worst

You tried your best

Now it's time to rest

Now it’s time to rest”

 

 

Data powstania recenzji: kwiecień 2021 roku.

Oceń bloga:
55

Ocena - recenzja gry Red Dead Redemption 2

Atuty

  • Fabuła
  • Bohaterowie
  • Świat
  • Grafika i fizyka

Wady

  • Dla tych, którzy lubią dynamiczną akcję - wolne tempo
Avatar Gonzi0807

Gonzi0807

Arcydzieło.

10,0

Komentarze (93)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper