W 90 godzin dookoła Egiptu

BLOG O GRZE
587V
W 90 godzin dookoła Egiptu
Rayos | 19.03.2019, 13:52
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

Dawno nie było chaotycznego wpisu ode mnie bez ładu i składu więc... łapcie krótki tekst o Assassin’s Creed: Origins

Parę dni temu skończyłem Assassin’s Creed: Origins. W stu procentach: wyczyściłem mapę podstawki i obu dodatków, zrobiłem każde zadanie jakie mogłem. Do calaka brakuje mi tylko kilku wycieczek po wirtualnym muzeum, pewnie w dniu publikacji tego tekstu już calak będzie wbity. Spędziłem w skórze Bayeka ponad 90 godzin i wiecie co? Ani razu przez ten cały czas nie poczułem znużenia, zmęczenia, irytacji. Po prostu chłonąłem Egipt wykreowany przez Ubisoft, zwiedzałem każdy jego zakamarek, błądziłem po pustyniach, czyściłem mapy z pytajników.

Byłem najlepszym możliwym medżajem, takim na jaki ówczesny Egipt zasługiwał, pomagałem potrzebującym, mściłem śmierć protagonisty, polowałem na zwierzęta celem ulepszenia swojego ekwipunku. I cholera jasna, nie zabijcie mnie za to, ale… Bawiłem się chwilami lepiej niż w wysławiane pod niebiosa Red Dead Redemption 2, które jednak chwilami potrafiło mnie znużyć. Co takiego było niesamowitego w tym Originsie? Odpowiedź na ten moment brzmi: nie wiem.

AC: Origins odpaliłem po raz pierwszy jakoś na początku roku, ledwo parę dni po skończeniu z RDR2. Było ciężko, przyznaje. Po ociężałym Arthurze Morganie z dzikiego zachodu nadsterowny i hiper responsywny Bayek z Siwy sprawiał, że już po pół godzinie miałem ochotę odstawić grę w cholerę. Cutscenki, po obcowaniu z dziełem Rockstara, wydawały się drętwe i dziwnie pocięte, voice acting po doskonałej grze aktorskiej obsady RDR2 ranił uszy. Ale grałem dalej. I dobrze zrobiłem, Godzinę później zapomniałem o czołgu Morganie i przypomniałem sobie, że przecież postać w grze może poruszać się responsywnie i po prostu przyjemnie. Bayekiem sterowało się doskonale, hasałem już po budynkach i wzniesieniach nad wydmami jakbym robił to od zawsze. Walka, z początku drętwa… okej, tu nie będę owijał w bawełnę: nadal była drętwa, ale posypana szczyptą Soulsowej przyprawy wraz z kolejnymi odblokowanymi umiejętnościami naszego medżaja sprawiała coraz więcej frajdy.

Po pierwszej godzinie, dwóch wiedziałem, że ten Asasyn to jest coś innego niż do tej pory. Uwielbiałem Asasyny, miałem platynę w “trylogii dwójki” na PS3, ograłem jedynkę i trójkę, ale… Przy trójce właśnie zacząłem czuć mocne zmęczenie serią. Prawdę mówiąc, ledwo skończyłem historię Connora, a Black Flag odpaliłem dopiero na konsolach nowej generacji. Po paru godzinach wywaliłem grę z konsoli. Nie podobało mi się w Black Flag absolutnie nic. Wnerwiał Edward, nie podobały mi się widoki, pływanie statkiem doprowadzało mnie do białej gorączki. No nie, po prostu nie, tak się wkurzyłem na serię, tak mnie Black Flag odrzucił, że całkowicie olałem kolejne odsłony: Rogue, Unity, Syndicate. Miałem przelotny romans z Aveline z Liberation, ale to była tylko uboga wersja trójki, więc też mnie nie porwała i nie skończyłem. Assassin’s Creed Origins, pomimo pierwszych zgrzytów wciągnął mnie na amen i ani się obejrzałem, a zacząłem czyścić mapę z pytajników olewając misje fabularne i poboczne.

Może w tym rzecz? Ostatnio jest mi jakoś… nie wiem jak to powiedzieć, ciężko w życiu? Dobrze było mi po prostu odpalić asasynka i poczyścić mapę z pytajników, zdobywać kolejne forty, obozy bandytów, szukać skarbów. Była to czynność niezwykle relaksująca, hipnotyzująca wręcz, a kiedy już skończyłem główny wątek fabularny mając już od dawna maksymalny lvl i srogo napakowanego Bayeka wyposażonego w legendarne przedmioty czyszczenie znaczników stało się jeszcze przyjemniejsze, szybsze. Oczywiście, wiedziałem, że będzie mi mało i jak tylko nadarzyła się okazja to raz dwa kupiłem Season Pass’a w promocyjnej cenie zawierającego w sobie 2 dodatki fabularne oferując kolejne nowe tereny do zwiedzania, zwiększony lvl cap, nowe ulepszenia sprzętu. Oczywiście, zanim w ogóle zacząłem pierwszy dodatek musiałem całkiem wyczyścić mapę podstawki, ale robiłem to bez żadnego ciśnienia. Metodycznie, pytajnik po pytajniku, wskaźnik misji od wskaźnika misji, odsłaniałem kolejne obiekty na mapie Egiptu. Często zbaczałem z drogi, często się zatrzymywałem i po prostu podziwiałem panoramy, co mi się w grach bardzo, ale to bardzo rzadko zdarza. Egipt jest ogromny w tej grze i pełen niezapomnianych krajobrazów. Uwielbiałem zaznaczyć trasę dla mojego wiernego konia (jakoś nie mogłem się polubić z wielbłądami), włączyć kontrolę nad wiernym orłem Senu i spoglądać z niebiosa na otaczający mnie świat. 

A po mapie Egiptu przyszedł czas na Synaj w dodatku “The Hidden Ones” a po nim na Teby, z Doliną Królów i okolicami z “Curse of the Pharaos”. I faktycznie, recenzje nie kłamały: o ile pierwszy dodatek to po prostu “tylko” więcej tego samego co w podstawce, okraszone krótkim wątkiem fabularnym tak drugi to już pełnoprawny dodatek z bardzo długą historią, sporych rozmiarów mapą i całym multum rzeczy do roboty, zwiedzenia i pytajników do wyczyszczenia. I choć obiektywnie oceniam drugi dodatek za lepszy, mający kilka naprawdę fajnych patentów i przyjemną historię, tak oba po prostu dały mi możliwość kierowania losem Bayeka przez kolejne kilkadziesiąt godzin. Kolejne godziny czystego relaksu, rozluźnienia, zapomnienia o bożym świecie.  

Wracając do postawionego w pierwszym akapicie pytania: “Co takiego było niesamowitego w tym Originsie?” odpowiem: nic. Nic, aboslutnie nic, można by powiedzieć, że to typowa ubigierka jakimi nas karmi Ubisoft od lat. Średniej jakości fabuła, ładne widoczki, pierdyliard rzeczy do zrobienia, dla samego faktu ich zrobienia. Ale ta gra przywróciła mi miłość do Asasynów, porzuciła wyświechtany schemat rozgrywki serii na rzecz czegoś innego, znacznie lepszego. I tak, wiem, że to w gruncie rzeczy dalej ten sam Asasyn co zawsze. Ale z drugiej strony… No nie jest taki sam. Jest lepszy. Przyjemniejszy. Mniej inwazyjny i mniej nużący od poprzedników. Przynajmniej dla mnie. A Odyssey podobno jest jeszcze lepsze i nie mogę się doczekać aż zacznę biegać po starożytnej Grecji. 

Nie wiem, może Origins właśnie trafił po prostu na taki etap w moim życiu, że zwyczajnie potrzebowałem takiego typowego odmóżdżacza od Ubisoftu. Takiej gry, która nie będzie wymagała z mojej strony aż tak wielkiego zaangażowania. A może po prostu, Origins jest zwyczajnie dobrą, wciągającą grą z satysfakcjonującą rozgrywką? Nie idealną, ale dobrą, solidną. 

Chciałem właściwie napisać recenzję tej gry, nie lać wody we wpisie na bloga, ale… Nie mam ochoty rozbijać tej gry na poszczególne elementy. Recenzowanie gier zabija mi jednak trochę przyjemność z obcowania z danym tytułem. Po cholerę sobie psuć dobre wrażenia? Jeszcze bym stwierdził, że ten Asasyn to jednak średniak 5/10 jest i całą moją przyjemność z grania by szlag trafił. Czasem lepiej jest po prostu usiąść na fotelu, wziąć pada w ręce i zapomnieć o otaczającym nas świecie. Poszukać swój azyl. Assassin’s Creed Origins był takim moim azylem. 

I na koniec chciałbym życzeć Wam takiej przyjemności z obcowania z jakąś grą, jakiej ja doświadczyłem wcielając się w Bayeka z Siwy. 
 

Oceń bloga:
12

Komentarze (17)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper