The Walking Dead: The Final Season - recenzja gry. Oh my darling Clementine

The Walking Dead: The Final Season - recenzja gry. Oh my darling Clementine

Adam Grochocki | 01.04.2019, 19:33

Jeszcze rok temu cieszyłem się na zapowiedź drugiego sezonu świetnego The Wolf Among Us na podstawie komiksu Fables. Jeszcze rok temu zastanawiałem się, co szykuje Telltale po zakończeniu finałowego sezonu The Walking Dead. Odpowiedzi przyszły zaraz po premierze… Dzisiaj przyglądam się bliżej ostatniej produkcji nieistniejącego już studia, które od całkowitej kompromitacji uratował zespół Skybound Entartainment.

“I’m not the good guy anymore”

Dalsza część tekstu pod wideo

Telltale od lat trwało w swojej niszy, którą zawdzięczało gigantycznemu sukcesowi pierwszego sezonu The Walking Dead. Wydawane epizodycznie tytuły szybko przestały grzeszyć oryginalnością, a studio nie przejawiało ambicji, by stworzyć coś większego i bardziej skomplikowanego. I to działało. Sam zaliczyłem prawie wszystkie pozycje (nie mogę zmęczyć drugiego Batmana) traktując je jako kolejne tomy ulubionych komiksów. Gdzieś na początku 2018 roku studio chwaliło się, że zaczyna stawiać na jakość nie ilość, będzie wydawać mniej gier, ale będą bardziej dopracowane. Od tamtej pory wydali pół gry, ponieważ ogłosili bankructwo pod dwóch z czterech zapowiedzianych odcinków. Nic to, że jeszcze kilka dni wcześniej gracze płacili za cały sezon z góry…

Po kilku tygodniach z odsieczą przyszło studio Skybound Entertainment. Ekipa przejęła część zwolnionych pracowników Telltale i postanowiła wydać trzeci i czwarty epizod finałowego sezonu The Walking Dead. Nie wiemy, na jakim etapie była produkcja przed rozwaleniem studia, ale to Skybound zawdzięczamy, że dostaliśmy to, za co zapłaciliśmy.

“Maybe this isn’t a world for children anymore”

Czwarty sezon The Walking Dead najmocniej odwołuje się do serii pierwszej. Wydarzenia z serii drugiej są z rzadka wspominane, a seria trzecia została prawie całkowicie zignorowana. Clementine jakimś cudem odnalazła AJ’a (syna Rebeki i Alvina lub Carvera z drugiego sezonu) i od kilku lat podróżują tylko we dwójkę. Relacja Clem i AJ’a przypomina tę, która łączyła dziewczynę z Lee. I to właśnie rozwój chłopaka jest głównym wątkiem serii finałowej. Twórcy próbują odpowiedzieć na pytanie, czy niosąca wielki bagaż doświadczeń nastolatka potrafi wychować dziecko w świecie pozbawionym dobra i nadziei.

“The right choice is the one that keeps us alive”

Wszyscy już chyba wiemy, że podejmowane przez nas decyzje realny wpływ mają na postaci na drugim i trzecim planie. Los głównych bohaterów jest z góry zaplanowany, więc nasze decyzje zmienią kilka dialogów i poślą do piachu któregoś z mniej ważnych bohaterów. Niezależnie od podjętych działań finał będzie taki sam, różnić się będzie jedynie jego otoczka. Gra jednak robi wszystko, abyśmy uwierzyli, że to, co dzieje się na ekranie jest poniekąd naszą sprawką. Dlatego też wszystkie większe zwroty akcji i shockery związane są z Alvinem Juniorem. AJ chłonie nauki Clementine, bacznie obserwuje jej działania i korzysta ze zdobytej w ten sposób wiedzy w ważnych momentach fabularnych. Jeśli na jego oczach dopuścimy się tortur albo będziemy rzucać wulgaryzmami, młody za jakiś czas zrobi to samo, sądząc, że tak właśnie trzeba rozwiązywać problemy. Sęk w tym, że nie wpływa to na najważniejsze punkty scenariusza i choćbyśmy nie wiadomo jak próbowali, nie uchronimy od śmierci tych, którzy mają zginąć i tym samym nie pozbędziemy się tych, którzy ubrani są w tzw. plot armor.

„They’re gonna feel really stupid when they find out… They are screwing with the wrong people”

Pomimo mocno naciąganego motywu nauki, finałowy sezon wypada całkiem dobrze. Clem oraz AJ trafiają do społeczności złożonej z nastolatków ukrywających się w swojej dawnej szkole w głębi lasu. Dzieciaki żyją w ten sposób od samego początku i dopiero niedawno poznały bezwzględność nowego porządku świata. Zaprawiona w bojach Clementine pokazuje im, że mogą się bronić i walczyć jak równy z równym z najeźdźcami. Wygląda na to, że w pierwszej wersji scenariusza wątpliwości i rozterki Clem miał rozwiewać Lee powracający w retrospekcjach. Bohater pierwszej serii pojawia się tylko raz w jednym z odcinków, a rozmowa ewidentnie czeka na ciąg dalszy, do którego ostatecznie nie dochodzi. Wątek ten to chyba największa ofiara katastrofy Telltale, którego nie zdołało uratować Skybound.

Wróćmy do fabuły. Najeźdźcami dowodzi Lilly, osobistość dobrze znana fanom pierwszego sezonu. Jeśli pamiętacie, co stało się z Lilly i jej ojcem Larrym to wiecie, że niczego dobrego nie można się po niej spodziewać. Lilly staje się czarnym charakterem tego sezonu, ale wątek ten ma dużo bardziej kameralny wydźwięk niż wojna z sezonu trzeciego. Walka z najeźdźcami przeplata się z próbami zachowania normalności, więc dzieciaki przygotowują imprezy, organizują wieczory gier i potańcówki. Starają się robić to, co robiliby, gdyby ludzkość nie pożerała siebie nawzajem. Takie rozwiązanie jest bliskie wizji Roberta Kirkmana, który „żywymi trupami” nie nazywa Szwendaczy, a ludzi właśnie. Nie da się jednak ukryć, że sielankowe sekwencje są zbyt długie, przez co nużące. Za pierwszym razem weszło gładko, w drugim odcinku nie mogłem doczekać się końca rozdziału, a w trzecim panicznie szukałem opcji „pomiń”. Nie znalazłem… Koniec końców jestem zadowolony z kierunku, jaki obrali scenarzyści. Historia od początku zmierza do dość oczywistego i spodziewanego zakończenia, ale udało się trochę namieszać i wyjść obronną ręką.

“In this life now you kill or you die. Or you die and you kill”

Finałowy sezon przyniósł namiastkę zręcznościowych scen walki. Zamiast festiwalu QTE podczas sekwencji akcji możemy poruszać się dość swobodnie i własnoręcznie pozbywać się Szwendaczy. Mimo to walka jest mocno oskryptowana, ponieważ eliminacja zombie odbywa się w narzuconej przez twórców kolejności. Raptem dwa czy trzy razy na przestrzeni czterech odcinków możemy sami zaplanować sposób przedostania się przez hordę. A sama walka? Nic szczególnego. Zbliżamy się do Szwendacza, podcinamy go kopniakiem w nogę, a następnie wbijamy nóż w czaszkę. Jeśli zrobimy do sekundę za późno, dorwie nas drugi i trzeba powtarzać daną scenę. Pojawiają się urozmaicenia w postaci uruchamiania zastawionych pułapek czy strzelania z łuku, ale toporne celowanie sprawia, że zatęskniłem za starusieńkimi QTE.

„Look at the flowers”

Finałowy sezon przedstawił mocno odświeżony silnik. Trzeci sezon wyglądał o wiele lepiej niż dwa poprzednie, a czwarty to kolejny (i ostatni) krok do przodu. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że mało zróżnicowane kolory zlewają tła w jedno, ale fani zauważą próby nawiązania do rysunków Tony’ego Moore’a oraz Charliego Adlarda odpowiedzialnych za styl graficzny komiksu. Interesuje nas jednak bardziej, jak to wszystko działa. Zaskakująco sprawnie. Wszystkie standardowe dla serii rozwiązania są płynne, nic się nie wiesza i nie muli. Poważniejsze chrupnięcia trafiły mi się w dużej sekwencji walki w finałowym odcinku oraz w epizodzie trzecim, gdy jedno z zadań wymagało poruszania się w widoku z pierwszej osoby. Na szczęście bardzo krótko.

Udało się. Ekipa Skybound uratowała to, co zostało w zgliszczach po Telltale i w krótkim czasie udowodniła, że można było wydać całość bez robienia z siebie ofiary. Tym bardziej że finałowy sezon The Walking Dead spełnia przedpremierowe oczekiwania nawet pomimo wielkich zawirowań. Mogło być mniej dłużyzn, szkoda urwanego wątku Lee, ale i tak bawiłem się dobrze. Wy też będziecie, raczej dopiero po obniżce, ale będziecie.

*Cytaty pochodzą z serialu The Walking Dead

Źródło: własne

Ocena - recenzja gry The Walking Dead: The Final Season

Atuty

  • Satysfakcjonujący finał
  • Powrót Lilly
  • Postać Clementine

Wady

  • AJ często wkurza
  • Brak realnego wpływu na wydarzenia
  • Urwany wątek Lee

Jeśli po upadku Telltale zrezygnowaliście z zakupu to uspokajam. Skybound odwaliło kawał dobrej roboty, wydając brakujące odcinki.
Graliśmy na: PS4

Adam Grochocki Strona autora
cropper