Recenzja: Mass Effect Andromeda (PS4)

Recenzja: Mass Effect Andromeda (PS4)

Adam Grochocki | 07.04.2017, 17:21

Mass Effect Andromeda to nowy początek dla serii. Możemy zapomnieć o przekaźnikach masy i kontrowersyjnego finału przygody Sheparda. Czas na nowe światy, nowe odkrycia i nowe zagrożenia. Zupełnie nowa galaktyka czeka na skolonizowanie i to my staniemy na czele tej Inicjatywy. Czy rozgrywka wypada równie epicko? Przekonajmy się.

Akcja nowej odsłony Mass Effect przenosi nas do galaktyki Andromedy, która nigdy nie poznała Żniwiarzy i nie miała dotąd styczności z mieszkańcami Drogi Mlecznej. Wcielamy się w Scotta bądź Sarę Ryder, czyli nowego Pioniera, który ma za zadanie znaleźć nowy dom dla ludzkości. Pełniący tę funkcję przedstawiciele asari, salarian i turian, a wraz z nimi trzy gigantyczne Arki, nie dotarli do celu, przez co budowa monumentalnej stacji kosmicznej Nexus jest daleka od ukończenia. Co się stało z innymi? Kto zamieszkuje Andromedę? I wreszcie – czy obca galaktyka może stać się nowym domem dla przybyszów z innego świata?

Dalsza część tekstu pod wideo

Pierwsze godziny z Andromedą zwiastowały spore rozczarowanie. Do bólu przewidywalny prolog i pierwsze misje na nowej planecie zamiast zaintrygować, zapowiedziały monotonną i wtórną zabawę przez kolejne kilkadziesiąt godzin. Zapomnijcie o hitchcockowskim trzęsieniu ziemi z Mass Effect 2 i napięciu z Mass Effect 3. Andromeda zaczyna od rodzinnych dramatów, by przejść do sielankowego zwiedzania i poznawania nowych mechanik.

Sytuacja zmienia się, gdy poznajemy rasę ketów – bezwzględnych wojowników, którzy najpierw strzelają, a dopiero potem zadają pytania. Fabuła nabiera tempa i (przede wszystkim) rozmachu, jakiego potrzebowała od samego początku. Klimat zagęszcza tajemnica wymarłej, niesamowicie zaawansowanej cywilizacji, która zostawiła po sobie monumentalne urządzenia potrafiące wpływać na klimat całych planet. Za tym wszystkim stoi bardzo dobra i angażująca historia. Nic więc dziwnego, że mój zmysł zbieracza i czyściciela wszystkich questów odszedł na drugi plan, bym mógł jak najszybciej poznać zakończenie. Zakończenie, które jest… bezpieczne. Nie ma mowy o kontrowersjach wywołanych przez podsumowanie podróży Sheparda, nie ma też olbrzymich twistów czy szokowania graczy. Tutejszy finał nie zachwyca, ale w zamian nikt nie będzie się go czepiał.

Rozgrywka w nowym Mass Effect opiera się na schemacie wypracowanym przez Dragon Age: Inkwizycja. Stacja Nexus (w trylogii zbliżoną rolę pełniła Cytadela) to nasza baza wypadowa, którą odwiedzamy, by zabić czas, rozwiązać mniejsze zadania czy lepiej poznać swoją załogę. Nexus usprawniamy, zaludniamy i rozwijamy wraz z postępami w zadaniach fabularnych oraz dużych questach pobocznych. Planety to z kolei obszary o gigantycznych rozmiarach, a rozgrywka na nich wygląda bardzo podobnie do tej z Inkwizycji. Zaplanowany na godzinę postój po misji priorytetowej nierzadko przeciąga się do 6-7 godzin w jednym świecie, bo kończąc zadanie, wyskakują nam trzy kolejne. Ogrom mniejszych i większych questów sprawia, że 25 godzin, jakie przeznaczamy na przejście gry, z łatwością można rozciągnąć do 60, a nawet 90 godzin, jeśli postanowimy zaliczyć całość na 100%.

Najbardziej rozbudowane są, rzecz jasna, misje główne. Oskryptowane i pełne scenek przerywnikowych, rozgrywają się najczęściej w specjalnie przygotowanych lokacjach. W grach aspirujących do tytułu udanego RPG-a lub strzelanki z otwartym światem bardzo ważne są jednak zadania dodatkowe i to na nich warto się skupić. Misje te są z reguły proste, gdyż po zebraniu zleceń od osób z przeróżnymi problemami, możemy wykonać kilka z nich podczas jednego objazdu mapy. Większość czynności opiera się na znalezieniu nowych minerałów, zdobycia przedmiotu z trudno dostępnego miejsca, pomocy komuś znajdującemu się w potrzasku czy czymś równie nieskomplikowanym.

Przed premierą słyszeliśmy, że ekipa odpowiedzialna za nowego Mass Effecta inspirowała się Wiedźminem w kwestii misji pobocznych i… trochę tej inspiracji widać. Zdarzają się bowiem zlecenia, które są z jednej strony proste do wykonania, a z drugiej dostarczają świetne historie. Banalne zadanie znalezienia dowodów na niewinność skazanego mordercy zmienia swój wydźwięk dwukrotnie podczas zbierania poszlak, a jego finał mocno zaskakuje. Nie mamy jednak dowolności w podejściu do zadań, ponieważ wszystko przebiega po sznurku, a ostateczne decyzje to bardziej kosmetyka niż realny wpływ na otaczający nas świat. Warto też wspomnieć o questach długofalowych, które ciągną się za nami przez wiele lat świetlnych. Aktywowana misja wymaga odwiedzenia wielu miejsc i spełnienia wielu warunków, a przy tym posiada dość rozbudowaną linię fabularną.

Nie mogło zabraknąć zadań lojalnościowych. Te w większości wypadają bardzo dobrze, są rozbudowane i wynikiem ich ukończenia jest odblokowanie nowych umiejętności dla członków drużyny. Drużyny, która pozwala wybierać spośród sześciu bardzo nijakich towarzyszy. Kroganin, turianka, asari, dwójka ludzi i przedstawiciel nowej rasy angarów to pójście po linii najmniejszego oporu, wywołujące niezbyt pozytywne uczucie déjà vu. Za towarzyszami Sheparda stały o wiele ciekawsze pomysły.

Zwiedzanie planet i zdobywanie surowców to połączone pomysły z Mass Effect i Mass Effect 2. Na ich powierzchni, siedząc za sterami łazika Nomada, szukamy rozsianych po mapie złóż surowców albo wysyłamy sondę, jeśli na planecie nie da się wylądować. Proste rozwiązanie uprzykrza wkurzająco wolne, wręcz ślamazarne przemieszczanie się pomiędzy planetami. Problem ma wyeliminować zapowiedziana łatka, ale póki co jest to najbardziej męcząca rzecz do robienia w Andromedzie.

Akcja wypada bardzo podobnie do strzelanin z Mass Effect 3. Podczas walki kamera zostaje zawieszona nad ramieniem postaci, co ma dodać intensywności i emocji. Z nowości warto wspomnieć o plecaku odrzutowym pozwalającym na wysokie skoki i wzlatywanie się na kilka chwil nad głowy przeciwników, oraz ratujące życie szybkie uniki. Poza tym – wszystko po staremu. Zrezygnowano z klas postaci, więc rozwój Rydera to czysta dowolność. Otrzymane za awanse na kolejne poziomy punkty możemy rozdysponować na dowolne umiejętności z drzewek skupiających się na walce, biotyce i technologii. Nic nie stoi na przeszkodzie, by biegać ze strzelbą, używając jednocześnie mocy biotycznych i korzystając z gadżetów. Wszystko zależy od gracza.

Nie bardzo rozumiem nowy system dialogowy. W Andromedzie zrezygnowano z jednoznacznie pozytywnych (Idealista) i negatywnych (Renegat) odpowiedzi, rozwijając system o wiele rodzajów reakcji. Problem w tym, że w efekcie mamy kilka tak samo brzmiących wypowiedzi i po paru decyzjach nasz Ryder wychodzi na najbardziej niezdecydowaną i rozchwianą emocjonalnie osobę w galaktyce. System z trylogii nie był idealny, ale jasno wskazywał drogę, jaką możemy poprowadzić Sheparda. Zupełnie niepotrzebna zmiana.

Moduł wieloosobowy nowej odsłony Mass Effect trudno nazwać odkrywczym. Czterech graczy musi przetrwać fale coraz silniejszych przeciwników. Dla urozmaicenia, podczas kolejnych fal, dostajemy dodatkowe zadania do wykonania, jak ochrona obiektu, hakowanie urządzeń, uzbrojenie bomb czy zlikwidowanie wyznaczonych wrogów. Zabawa jest bardzo przyjemna, ale nie wnosi zupełnie nic nowego i spokojnie możemy uznać to za ciekawostkę.

Przejdźmy do spraw technicznych, dzięki którym (a raczej przez które) Mass Effect Andromeda stało się bohaterem niezliczonych filmików wyśmiewających problemy z grafiką. Tak, twarze animowane są koszmarnie. Ryder, niezależnie od wybranej płci, to albo posąg z przyszytą jedną miną, albo karykaturalnie plastyczny, międzygalaktyczny Jaś Fasola. Rasy angarów, salarian i turian z kolei nie mają praktycznie żadnej mimiki i nie różnią się od modeli postaci z trylogii. Zdarzały się również koszmarne spadki klatek na niektórych planetach, a kilkukrotnie oszalało sterowanie. Co ciekawe, lekarstwem okazał się… restart gry. Ponowne włączenie nie pomogło natomiast na zepsute autozapisy (przydarzyło się dwukrotnie). W zadaniach głównych nie możemy ręcznie zapisywać gry, więc wadliwy autozapis oznaczał powrót do ostatniego zapisu ręcznego… godzinę wcześniej.

Tego typu wtopy robią wielką krzywdę grze, ponieważ grafika miejscami potrafi zachwycić. Planety różnią się fauną i florą, serwując nierzadko skrajnie różne klimaty. Z pustynnego Eos przeskakujemy na lodową Voeld, a z niej na porośniętą bujną roślinnością, zamieszkaną przez dinozauropodobne zwierzęta Havarl i dalej na upalną Elaaden. Przepiękne krajobrazy niwelują słabsze wrażenie wywołane dość prostymi teksturami na pierwszym planie. Góry, wąwozy, zorze czy przedwieczne budowle w oddali podkreślają unikalny klimat niezbadanych planet.

Mass Effect Andromeda to miks wszystkiego, co mieliśmy dotąd w trylogii Sheparda, oparte na schemacie z Dragon Age: Inkwizycja. Schemacie mającym równie dużo zwolenników, co przeciwników. Wolno rozkręcająca się fabuła, poważne problemy techniczne i niepotrzebnie zmieniony system dialogów są wodą na młyn dla tych drugich, a mimo to gra niesamowicie uzależnia. Zatrzęsienie zadań, klimat space opery i zróżnicowane planety przyciągają do telewizora, nie puszczając przez wiele godzin. Ogrom zawartości kompensuje sporo braków. Tylko tyle i aż tyle.

PS. W przeddzień oddania tekstu pojawił się patch 1.05 poprawiający m.in. twarze i skracający międzyplanetarne podróże, czyli najbardziej irytujące elementy w grze.

Źródło: własne

Atuty

  • Setki zadań i innych atrakcji
  • Gra nawet na 100 godzin
  • Duża dowolność w rozwoju postaci

Wady

  • Nijacy towarzysze
  • Błędy graficzne i przeróżne problemy techniczne
  • Nowy system dialogów

Mass Effect: Andromeda to ogromna i wciągająca gra na prawie 100 godzin, która cierpi przez kilka nietrafionych pomysłów. Gdyby Bioware nie szukało zmian tam, gdzie nie były one potrzebne, efekt końcowy robiłby lepsze wrażenie.

7,5
Adam Grochocki Strona autora
cropper