Recenzja: Robinson: The Journey (PS4)

Recenzja: Robinson: The Journey (PS4)

Adam Grochocki | 24.11.2016, 22:22

Nigdy nie byłem fanem Cryteka. Ich nastawione na wizualne wodotryski produkcje były w gruncie rzeczy pięknie wyglądającymi średniakami. Po krótkim romansie z Xbox One w rzymskich klimatach, studio postanowiło spróbować swoich sił z PlayStation VR. Czy wycieczka na planetę zamieszkałą przez dinozaury zapisze się w pamięci na długo?

Wcielamy się w Robina, młodego chłopaka, który awaryjnie opuścił uszkodzony statek kosmiczny. Kapsuła ewakuacyjna wylądowała na dzikiej planecie, wyglądem przypominającej Ziemię sprzed milionów lat. Mając za towarzyszy lewitującego robota o nazwie HIGS i młodziutkiego tyranozaura o imieniu Laika (Łajka), chłopak decyduje się wyruszyć na poszukiwanie innych ocalałych.

Dalsza część tekstu pod wideo

Świat gry podzielono na rozleglejsze obszary połączone ze sobą wąskimi ścieżkami. Warto rejestrować w głowie znaki szczególne otoczenia, gdyż dostępna mapa pokazuje tylko zarys danej lokacji. Nawigacja należy do nas, ale irytująco krążący nad głową HIGS daje podpowiedzi. Lokacje zaliczamy poprzez wypełnianie płynnie aktualizowanej listy nierzadko enigmatycznie opisanych zadań, a te polegają na rozwiązywaniu prostych zagadek. W dżungli trzeba wykombinować, jak dostać się na szczyt gigantycznych drzew, a na mokradłach musimy zorganizować przeprawę przez gorące źródła czy znaleźć poukrywane części statku. Czasem trzeba również wykorzystać wytresowanego T-Reksa, rzucając mu komendy przypisane pod przyciski kierunkowe.

Niekiedy zagadki wymagają użycia przedmiotów. Wykorzystujemy znalezione graty, które są najczęściej pozostałościami po rozbitym statku. Z racji braku ekwipunku przenoszenie przedmiotów wykonujemy za pomocą trzymanego przez Robina urządzenia wyglądającego jak kontroler PS Move. Poprzez kombinacje przycisków pada możemy je obracać, przybliżać, oddalać i umieszczać w wymaganych miejscach. Działa to bardzo dobrze i dość intuicyjnie. Problemem jest trudność w zlokalizowaniu rozrzuconych przedmiotów. Nie są one jakkolwiek podświetlone czy oznaczone, więc łatwo je przeoczyć. Oczywiście większe elementy rzucają się w oczy, ale znalezienie jakiegoś pierścienia w gnieździe pterodaktyla pomiędzy skorupkami jaj może sprawić nie lada problem i przypomina przysłowiowe szukanie igły w stogu siana.

Mimo że Robin nosi urządzenie przypominające Move’a, sterujemy padem. Na początku zastanawiałem się, co sprawiło, że deweloper nie zdecydował się na sterowanie różdżką, ale gra szybko mi to obrazowo wytłumaczyła – przedmioty i miejsca interakcji wskazujemy ruchem głowy, więc dodanie do tego wskaźnika wprowadziłoby trudny do ogarnięcia chaos. A i bez tego łatwo nie jest. Wspinaczkę możemy rozpocząć, gdy po zbliżeniu się do miejsca, na które da się wdrapać, kontroler zamieni się w dwie dłonie. Ruchem głowy wskazujemy miejsce chwytu, a L2 i R2 odpowiadają za złapanie się krawędzi odpowiednio lewą i prawą ręką. Tak, przyzwyczajenie się do ciągłego machania dyńką jest kluczowe do czerpania przyjemności z gry.

I teraz najważniejsze – jak całe doświadczenie wpływa na samopoczucie. W moim przypadku było bardzo ciężko wytrzymać dłużej niż 45 minut. Robin porusza się ślamazarnie i nie potrafi skakać, co akurat jest zaletą, bo nie wiem, czy w takim wypadku dałbym radę w to grać. Obracanie postaci prawą gałką zostało domyślnie ustawione na przeskoki kamery o kilka stopni, lecz po przełączeniu na płynne obracanie świat wiruje, a w głowie dzieją się dantejskie sceny. Podobne zaburzenia odczuwałem przy wspinaczce i machaniu głową w celu zlokalizowania przedmiotów. W celu weryfikacji zabrałem sprzęt na weekendowe tournée, by sprawdzić tytuł na innych osobach. Rodzice nie wytrwali dłużej niż pięć minut, trochę dłużej siostra i brat. Jedynie dwaj młodzi kuzyni (15 i 14 lat) grali bite 3 godziny bez jakiegokolwiek marudzenia. Świadczy to o tym, że odczucia zależą od indywidualnych preferencji gracza.

Co by jednak o nie mówić, trzeba grze oddać, że to najładniejsza produkcja dostępna na PlayStation VR. Fauna i flora planety wielokrotnie zachwycają kolorami i zróżnicowaniem. Robaczki, pancerniki, skorpiony, ważki i inne lokalne byty występują wszędzie. Czasem przywołają uśmiech, czasem przestraszą, ale najważniejsze, że dzięki nim otoczenie żyje i jeszcze bardziej wkręca gracza. A to wszystko nic przy dinozaurach. Szybkie i agresywne raptory w grupach biegają pomiędzy drzewami. Wielkie, skrzydlate pterozaury bronią swoich gniazd, a gigantyczne roślinożerne zauropody wywołują ciarki na plecach i mimowolne wstrzymywanie powietrza. Nigdy nie doświadczyłem czegoś podobnego.

to solidna przygodówka umiejscowiona w przepięknym świecie. Pierwsze podejście do gry imponuje rozmachem i pokazuje, że z gogli można wyciągnąć naprawdę śliczną grafikę. W zabawie przeszkadzają pewne problemy z nawigacją, trudne do zlokalizowania przedmioty i niezbyt jasno opisane cele. Wszystko jednak sprowadza się do organizmu gracza. Jeśli słabo znosicie VR, to Robinson tego nie zmieni. Jeśli natomiast nudności nie są Wam straszne, zdecydowanie powinniście sprawdzić ten tytuł.

Gra recenzowana była na PlayStation 4 Pro.

Źródło: własne

Ocena - recenzja gry Robinson: The Journey

Atuty

  • Piękny świat
  • Oprawa graficzna
  • Dinozaury!
  • Długi czas gry (7-8h)

Wady

  • Cena
  • Sterowanie wywołujące nudności
  • Mało sprecyzowane cele

Jeśli kiedyś marzyliście by znaleźć się między dinozaurami, a nawet jednego z nich oswoić, to z Robinson: The Journey to wam się uda. Jak na razie najładniejsza gra na VR.

Adam Grochocki Strona autora
cropper