Recenzja: Battlefield 4 (PS3)

Recenzja: Battlefield 4 (PS3)

Mateusz Greloch | 07.11.2013, 10:00

Odłożywszy pada po wielogodzinnym posiedzeniu w multi, kiedy opadł już bitewny kurz, a na moim zegarku dobija już późna godzina, jestem gotów wydać werdykt. O ile na początku sam mówiłem, że nowy Battlefield nie zasługuje na miano pełnoprawnej kontynuacji, a jest jedynie paczką DLC, tak teraz muszę powiedzieć, że widzę co DICE chciało osiągnąć za pomocą Battlefield 4.

Czasy całkowitych rewolucji dawno minęły i tak jak kiedyś mógłbym powiedzieć, że przejadły mi się wszystkie shootery w klimatach drugiej wojny światowej, to teraz podobne słowa cisną się na usta kiedy widzi się kolejną strzelankę traktującą o współczesnych konfliktach zbrojnych. Na pierwszy ogień poszła kampania, którą szwedzkie studio starało się reklamować jak cudowne przeżycie i które nie jest trybem dodanym na siłę. Niestety, jest. Na próżno szukać tutaj rozmachu i wartych wspomnienia sytuacji, których w poprzedniej odsłonie było na pęczki. Ani razu nie powiedziałem sobie w duchu WOW, patrząc na kolejne perypetie mojej wesołej gromadki „Żniwiarzy”. Chiny, Rosja, USA, konflikt, ucieczka, wybuch, napisy końcowe. Wiem, że Battlefielda nie kupuje się dla kampanii, jednak poczułem się całkowicie zignorowany, kiedy po zakończeniu ostatniej misji, ekran się ściemnił i od razu leciały napisy końcowe. Żadnego podsumowania, żadnego filmiku pokazującego jaki wpływ na losy świata lub chociażby sytuację moich podopiecznych miały moje poczynania w krótkiej, bo zaledwie 5 godzinnej kampanii. Takich rzeczy się nie robi DICE, szczególnie po tym, jak obiecywaliście, że tryb dla samotnego gracza nie będzie wypychaczem czasu.

Dalsza część tekstu pod wideo

Z żadną z przedstawionych w singlu postacią nie można było się zżyć, a kiedy wraz z postępem fabuły przytrafiały się im kolejne przykrości, nie czułem zupełnie nic. Bezpłciowe lalki z karabinami w dłoniach, przy których Nicolas Cage uchodzi za mistrza wielu twarzy. Całość doprawia dubbing, który jest zwyczajnie słaby. Nawet kwestie wypowiadane przez tę samą postać, zdanie po zdaniu, są źle wypoziomowane i jeśli na początku mówi nostalgicznym głosem o jakimś budynku, to za chwilę kiedy na niego wskazuje, dosłownie wykrzykuje „O, tutaj!”. Rozumiem, że oba zdania były nagrywane osobno, jednak takie kwiatki powinny wyjść podczas wewnętrznych testów. No i całość dobija Joanna Jabłczyńska, której cukierkowy głos nieźle kontrastuje z bajzlem jaki dzieje się na ekranie, jednak to już czysto subiektywna opinia.

Ale kogo interesuje kampania, skoro od zarania dziejów Battlefield stawia na potyczki w sieci. Wzorem poprzednika, mamy cztery klasy postaci, szturmowca, żołnierza wsparcia, inżyniera i zwiadowcę-snajpera. Poszczególne bronie odblokowujemy wraz z postępem w zdobywaniu punktów za przeróżne akcje w trybie multiplayer oraz, niektóre z nich, po wykonaniu zadań w kampanii dla pojedynczego gracza. Im więcej zabić z danej broni, tym więcej dodatków odblokowujemy. Nowością jest dodanie tzw. Battlepacksów, które odblokowują się co kilka poziomów. Po ich otworzeniu dostajemy losowe dodatki do broni, bonusy do zdobywanych punktów doświadczenia itp. Itd. Całkiem miła nagroda dla spędzających w trybie multiplayer sporo czasu.

Pisanie o grach nastawionych stricte na rozgrywkę sieciową to ciężka sprawa, bowiem niezależnie od ilości czasu nad nimi spędzonych, człowiek ma cały czas wrażenie, że pozostało mu jeszcze sporo do odkrycia. W tym przypadku jest identycznie – nie ma dwóch takich samych meczów, nie ma dwóch takich samych sytuacji. Nowi ludzie to nowe pomysły na rozwiązanie problemów, na podejście wroga w inny sposób. Mógłbym przegrać i pięć tysięcy godzin, a i tak nie poznałbym wszystkiego, na co wpadli pomysłowi gracze, dlatego z chęcią oglądam późniejsze kompilacje, szeroko reklamowane jako natężenie tzw. Battlefield Moments, gdzie pokazuje się najbardziej odjechane akcje zawodników z całego globu. To jest właśnie piękne w grach sieciowych – twórcy dostarczają kod, ale dopiero użytkownicy decydują w jaki sposób go wykorzystać, czym zaskakują samych deweloperów.

W czwartej odsłonie Battlefielda oddano do dyspozycji 10 map i 7 trybów gry, z czego dwa nie były znane graczom trzeciego Battlefielda – mowa tutaj o Defuse i Obliteration. Defuse pokochają przede wszystkim fani Counter-Strike’a, gdzie dwie, pięcioosobowe drużyny ścierają się ze sobą próbując podłożyć lub rozbroić bombę. W tym trybie nie ma odrodzeń, dopóki runda się nie skończy, więc trzeba być ekstra uważnym, bo głupia śmierć osłabia drużynę do końca danej rundy. Był to pierwszy tryb jaki sprawdziłem i od razu zauważyłem jeden problem – ludzie przyzwyczajeni do innych opcji grania, nie szanują swojego wirtualnego życia i dalej grają jak poprzednio – gracze lecą przed siebie nie zważając, czy wystawiają się na ostrzał przeciwników. Dzięki takim akcjom dochodzę do wniosku, że jest to głównie tryb dla grup znajomych, którzy poprzez bezpośrednią komunikację i czas na zgranie mogą coś zawojować – granie z randomami w najlepszym wypadku będzie mało satysfakcjonujące.

Drugim trybem jest Obliteration – całość ponownie kręci się wokół bomby, która jest cały czas widoczna na minimapie. Czas pomiędzy pojawieniami się kolejnych bomb jest na tyle długi, że cała drużyna zdąży sobie spokojnie pobiegać po całej mapie. Tryb jest bardzo dynamiczny, a rozgrywki szybkie. Jeśli drużyna się postara, może skończyć grę w 5 minut. Jeśli ktoś zdejmie Cię, kiedy przenosząc bombę znajdujesz się w wodzie, to bomba będzie unosić się na wodzie. Po podłożeniu bomby, czas na jej rozbrojenie jest o połowę mniejszy niż ten, na rozbrojenie MCOMa. Jeśli podniesiesz bombę, nie ma możliwości jej oddania komuś innemu. Albo ją podłożysz, albo zginiesz próbując. W odróżnieniu od Defuse, tutaj odradzasz się na bieżąco, nie musząc czekać na koniec rundy. Początkowe zmagania z tym trybem były o tyle trudne, że gracze olewali bomby i latali się zabijać, ale im dłużej grałem w Obliteration, tym bardziej zauważałem, że niektórzy załapali o co w nim chodzi i przynajmniej starają się wykonywać cele jakie ten tryb zakłada. Kolejny raz potwierdza się teoria, że w takie gry najlepiej grać ze znajomymi, bowiem losowi pobratymcy najczęściej nie grzeszą inteligencją.

Szeroko reklamowane „momenty Levolution” robią wrażenie na początku, jednak zauważyłem, że teraz mało kto zwraca na nie uwagę. O ile na mapce w Szanghaju rzeczywiście odczuwa się radochę patrząc na zawalający się z przeciwnikami w środku budynek, tak na reszcie map skutki levolution są odczuwalne w mniejszym stopniu i często gęsto nikt się nimi nie przejmuje. Od czasu do czasu trafi się „świeżak”, który będzie chciał zobaczyć co można zrobić na danej mapie, ale Ci, którzy ogrywają BF4 dłużej, latają wykonując cele, zamiast bawić się w bezmyślne rozwalanie budynków. Levolution wygląda fajnie, ale co z tego, skoro i tak większość graczy z którymi miałem do czynienia olewała ten aspekt próbując po prostu jak najszybciej skończyć daną rundę? Model zniszczeń jest dużo lepszy niż w trzeciej odsłonie serii, więcej elementów można zniszczyć, rozkruszyć lub całkowicie się pozbyć, tutaj widać, że DICE położyło duży nacisk na ten właśnie element. I jasne, na wypasionych pecetach i nextgenach efekty cząsteczkowe towarzyszące walającym się budynkom czy odpadającym tynkom będą jeszcze bardziej spektakularne, ale nawet na leciwej już peestrójce robią spore wrażenie.

Względem poprzednika, Battlefield 4 wygląda dobrze jak na dzisiejsze standardy, ale o żadnej rewolucji nie ma mowy. Od pierwszych chwil uderzyło mnie, że całość chodzi jakby płynniej, co w grach sieciowych cenię bardziej aniżeli fajerwerki graficzne. Nic tak nie wkurza, jak zginięcie przez nagły spadek klatek, ale podczas wielu godzin ogrywania trybu multiplayer, gra zwolniła mi może ze 2-3 razy, kiedy podczas meczów w trybie Conquest byłem świadkiem bitwy pancernej, kiedy na niebie dwa odrzutowce ochoczo goniły się, jednocześnie strzelając do poruszającej się na ziemi piechoty. Dla takich właśnie elementów, kiedy korzystając z całego zaplecza pojazdów, wbija się w sam środek wielkiej bitwy, warto ogrywać najnowsze dzieło DICE. Nie mogę się doczekać, kiedy dzięki programowi cyfrowego zakupu wersji na PlayStation 4 ze zniżką za zakup wersji na konsole obecnej generacji, sprawdzę jak całość wygląda w dużo lepszej jakości, przy 60 klatkach na sekundę. Już teraz świetnie się bawię, ale kiedy pomyślę o ładniejszej i płynniejszej rozgrywce, większej ilości graczy i paru innych usprawnieniach niedostępnych na obecnych konsolach, to przechodzi mnie dreszcz. Szczególnie ciekaw jestem jak będzie wyglądała moja ulubiona mapa „Wroga transmisja”, która wydaje mi się najciekawszą ze wszystkich zaprezentowanych do tej pory. Reszta map nie potrafiła mnie urzec, wydaje mi się, że są do siebie bardzo podobne, ale myślę, że to kwestia czasu, bym zaczął je kojarzyć po nazwach i otoczeniu. Kolejny raz wychodzi to, że gry sieciowe odkrywa się jeszcze sporo później, z każdą przegraną godziną. Codziennie uczę się czegoś nowego, z każdego meczu coś wynoszę, każdy frag daje mi uczucie, że coraz bardziej poznaję wady i zalety kolejnych broni.

Ogrom opcji, możliwości konfiguracji, nieskończone pokłady frajdy dosłownie wylewającej się z ekranu – powracają wspomnienia towarzyszące premierze trzeciej odsłony serii, kiedy razem z Musiolem i resztą znajomych wspólnie zasiadaliśmy praktycznie każdego wieczora, by ścigać się w walce o najwyższe miejsca w tabeli.

Interesuje Cię ten tytuł? Sprawdź nasz poradnik do Battlefield 4.

Źródło: własne

Ocena - recenzja gry Battlefield 4

Atuty

  • "Battlefield Moments"
  • Levolution robi wrażenie nawet na PS3
  • Wciągające multi
  • Masa dodatków do odblokowania

Wady

  • Kampania to żart
  • Błędy w polskim dubbingu
  • Sporadyczne spadki płynności

BF4 wprowadza nowe elementy, jednocześnie rozwijając idee z poprzedniej części. Odkrywanie smaczków daje tyle radości, ile dawało 2 lata temu, w momencie debiutu trzeciej odsłony serii. Niekwestionowany lider sieciowych strzelanek.

Mateusz Greloch Strona autora
cropper