Recenzja: Binary Domain

Recenzja: Binary Domain

VergilDH | 24.02.2012, 12:27

Twórcy gier wideo coraz częściej starają się odpowiedzieć na pytanie, w którym miejscu tak naprawdę przebiega granica człowieczeństwa i czy postępujące z dnia na dzień prace w zakresie robotyki, mechaniki bądź programowania, nie przyniosą kresu człowieka, jakiego znamy dzisiaj. O ten temat otarł się już rewelacyjny Deus Ex: Bunt Ludzkości, całymi garściami czerpie z niego także debiutujące dzisiaj Syndicate.

Dlatego też przyznam się bez bicia, że podchodziłem do tej produkcji z pewną dozą nieufności. Niemniej, już na wstępie muszę nadmienić, że wszelkie moje obawy zostały rozwiane po kilku pierwszych godzinach obcowania z tym tytułem. Ale, po kolei.

Dalsza część tekstu pod wideo

XXI wiek nie był zbyt łaskawy dla ludzkości. Globalne ocieplenie klimatu spowodowało wzrost poziomu wód w oceanach, przez co wiele metropolii rozsianych po całym świecie stanęło przed groźbą powodzi. Ludzie wpadli więc na pomysł, by ze „starych” miast uczynić fundamenty dla zupełnie nowych, znajdujących się nad nimi operacji. Brakowało jednak siły roboczej – zbudowanie miasta na nowo wymaga milionów par rąk do pracy, a chętnych niestety nie było. Postanowiono więc skorzystać z pomocy robotów, które przez następne lata udało się wyposażyć w Sztuczną Inteligencję. Te z powierzonego im zadania wywiązały się wręcz perfekcyjnie, dzięki czemu społeczne elity bardzo szybko mogły przenieść się do nowych mieszkań, biedotę, choroby i głód pozostawiając głęboko pod sobą. W tym samym czasie walkę o władzę stoczyły dwie największe korporacje – amerykańska Bergen, oraz japońska Amada, będące liderami w produkcji inteligentnych maszyn. Ich zdolność do tworzenia prywatnych armii sprawiła, że zyskały większą władzę od rządów, które z czasem zaczynały pełnić coraz bardziej reprezentatywne role.

W roku 2080 miał miejsce incydent, który miał na zawsze odmienić spojrzenie ludzkości na człowieczeństwo. Oto bowiem na ulicy jednego z amerykańskich miast pojawił się wymachujący pistoletem człowiek, który okazał się być robotem, do którego „mózgu” zaprogramowano wspomnienia tak realistyczne, że żyjąc w kłamstwie nie zdawał sobie sprawy ze swojej prawdziwej natury. Zdając sobie sprawę z tego, że takich „istot”, nazwanych „Hollow Children” może być znacznie więcej, amerykanie postanowili odnaleźć winnego całemu zamieszaniu. Wszelkie tropy prowadziły do Yohji Amady – legendarnego japońskiego konstruktora, którego postanowiono za wszelką cenę przechwycić i przewieźć do Genewy, gdzie miał zostać przesłuchany i osądzony. W tym właśnie celu do Tokio zostaje wysłany oddział żołnierzy przeznaczonych do zadań specjalnych – tak zwana Rust Crew – który miał zbadać tamtejszą sytuację. Sprawy jednak szybko się komplikują, a nasi podopieczni stają się wrogami numer jeden, mając na głowie nie tylko mechanicznych żołnierzy Amady, lecz także miejscowych stróżów prawa. W Binary Domain wcielamy się w rolę Daniela Marshalla, amerykańskiego żołnierza, który wraz ze swoim towarzyszem – Big Bo – ma spotkać się w sercu Japonii z pozostałymi osobami, jakie zostały oddelegowane do tej misji. Samo rozpoczęcie przygody niestety nie zaskakuje niczym nowatorskim – gra w dość nieudolny sposób, za pośrednictwem komunikatów tekstowych, stara się zapoznać nas z dosyć łatwo przyswajalnym sterowaniem i szczegółami systemu krycia się za osłonami.

Tutorial warto jednak przejść, bo nie trwa zbyt długo, a już po krótkiej chwili otrzymujemy możliwość skorzystania z jednego z najbardziej innowacyjnych elementów rozgrywki, jakich próżno szukać w dzisiejszych strzelaninach TPP. Mowa o wydawaniu swoim podwładnym prostych komend głosowych oraz odpowiadania na zadawane im pytania. Przykładowo, jeśli chcemy się przegrupować, wystarczy krzyknąć do mikrofonu „regroup!”, by nasi towarzysze znaleźli się przy nas. Trzeba przyznać, że w praniu sprawdza się to całkiem nieźle, a do podglądu aktualnie dostępnych kwestii w prosty sposób można zajrzeć w każdym momencie zabawy – został on umiejscowiony pod przyciskiem L2. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, by wydawać polecenia także za pośrednictwem pada – zarówno kwestie dialogowe, jak i polecenia zostały przypisane do przycisków, toteż już po kilkudziesięciu minutach doskonale pamiętamy o tym, w którym miejscu znajduje się konkretna komenda.

Wróćmy jednak do naszego jakże barwnego oddziału. Po posłaniu do piachu kilku nieprzewyższających rozmiarami ludzi, zielonych robotów i krótkim, ale jakże efektownym spotkaniu z ich przerośniętym sprzymierzeńcem, nasi podopieczni w końcu spotykają się z Brytyjczykami - Rachel oraz Charlie – którzy w przeciwieństwie do naszej dwójki zdają się być spokojnymi ludźmi, preferującymi działanie po cichu. Dołącza do nich również obywatelka Chin – Faye – która od samego początku będzie wydawać Wam się mocno nietypową osobistością, jednakże w chwili, w której pomiędzy nią a Danem wyraźnie zaiskrzy, Wasza czujność powinna zostać uśpiona. Oczywiście, na tym nie kończy się ta wyliczanka – w trakcie zabawy dołączy do nas również pewien gliniarz, którego droga skrzyżuje się z naszą, przesympatyczny francuski robot – Cain, którego teksty nieraz przyprawią Was o szeroki uśmiech na ustach oraz Shindu – walczący o lepsze jutro dla najuboższych członek ruchu oporu, współpracujący z miejscowym przywódcą Yakuzy – niejakim Miffune, z jakim także będziemy mieli przyjemność się spotkać.

Jak sami widzicie, nasza kompania jest dosyć barwna, a szansę na jej lepsze poznanie stanowi wyjęty z Mass Effect motyw wchodzenia w interakcję z członkami drużyny, który jednak został tutaj podany w nieco inny sposób. Przed premierą gry twórcy zapowiadali, iż w zależności od podejmowanych przez nas decyzji nasi koledzy będą nabierać do nas sympatii, bądź mogą zacząć żywić do nas urazę. Jeśli zaskarbimy sobie ich przyjaźń, możemy liczyć na pomoc z ich strony w każdym momencie, nawet wtedy, kiedy oznaczałoby to dla nich pewną śmierć. Jeśli jednak w jakiś sposób im podpadniemy, będą uparcie odmawiać wykonywania rozkazów, zostawiając nas samych na placu boju, dbając wyłącznie o siebie. Niemniej jednak, trzeba uczciwie przyznać, że cały system sprawdza się w praniu co najwyżej średnio. Fakt, w trakcie zabawy zdarzają się spokojniejsze momenty, w trakcie których możemy z nimi porozmawiać, jednakże przypisane do przycisków geometrycznych „kwestie” są proste i klarowne. Kiedy ktoś zada nam pytanie, do dyspozycji mamy przekleństwo, głupią odzywkę, oraz grzeczną odpowiedź, toteż wystarczy klepać na oślep „X” przy każdej możliwej okazji (bądź odpowiadać „Sure”, „Roger”, bądź „Agree”), by bardzo szybko zdobyć ich maksymalny poziom zaufania. To jednak nie wszystko – na ich stosunek do naszej osoby wpływ mają także nasze poczynania na polu bitwy – jeśli zdarzy nam się strzelić efektownego headshota, bądź w krótkim czasie posłać do piachu kilku oponentów, morale naszych towarzyszy stopniowo wzrasta. Warto przy tym nadmienić, iż sprawowanie nad nimi jakiejkolwiek kontroli praktycznie pozbawione jest sensu – co prawda w każdym momencie możemy wydawać im polecenia, jednak zdani na własne umiejętności także radzą sobie naprawdę nieźle, nie sprawiając grającemu najmniejszych problemów.

Binary Domain ma więc aspiracje do bycia czymś więcej niż tylko prostą strzelanką, o czym świadczy również fakt, iż za każdego zabitego przeciwnika otrzymujemy kredyty, będące tutejszym odpowiednikiem punktów doświadczenia. Co prawda nie awansujemy na kolejne poziomy, jednakże od czasu do czasu natykamy się na swego rodzaju warsztaty rusznikarskie, w których możemy kupować nie tylko amunicję, lecz również ulepszenia do broni, bądź pancerza. Jeśli zdecydujecie się na pominięcie tego aspektu rozgrywki, to raczej długo nie pociągniecie, bo nawet na średnim poziomie trudności czasami potrafi zrobić się tu naprawdę ciężko. Niemniej, system ten ma również swoje wady, nierzadko wzrastające do granic absurdu. Wyobraźcie sobie sytuację, w której zostaliście przygwożdżeni przez wielokrotnie przewyższające Wasz oddział pod względem liczebności siły wroga, a nieszczęśliwy traf sprawił, że w Wasze kieszenie przeznaczone na amunicję zaczęły świecić pustkami. Co wtedy? Ano, wystarczy szybka wizyta w „sklepiku”, w trakcie której czas staje w miejscu i wypełnienie magazynków po brzegi. Nic takiego? Cóż, uwierzcie, że w chwili, w której taktyka ta stanie się jedynym rozwiązaniem nawet w trakcie efektownego pościgu na jednej z tokijskich autostrad, nieraz pukniecie się w głowę (znacie kogoś, kto na pace swojego samochodu wozi automat z bronią?)... Oprócz żmudnego przedzierania się przez mające liniową strukturę etapy po brzegi wypełnione przeciwnikami, znalazło się tu miejsce na oskryptowane i efektowne akcje pokroju ucieczki z walącego się budynku czy celowniczki na szynach. Jakby tego było mało, będziemy mieli nawet okazję własnoręcznie pokierować skuterem wodnym, jednak sprowadza się to tylko do omijania przeszkód. Co ciekawe, znalazło się tu miejsce nawet na kilka czasówek, które ostatnimi czasy nie są szczególnie eksploatowane przez deweloperów.

Tym co budzi raczej mieszane uczucia, są przeciwnicy. Przede wszystkim razi brak jakichkolwiek przejawów inteligencji z ich strony – mechaniczni wrogowie zazwyczaj nie kryją się za osłonami, lecz wystawiają się nam niczym kaczki przeznaczone na odstrzał. Co prawda zdarzają się chlubne wyjątki, takie jak wyposażone w tarcze jednostki, jednakże z hurtowym eliminowaniem zastępów robotów nie miałem w trakcie zabawy najmniejszego problemu. Dobrze, że przynajmniej samo strzelanie jest tutaj niesamowicie miodne – oponenci rozpadają się w bardzo efektowny sposób, a odstrzelenie głowy wcale nie gwarantuje nam sukcesu – ot, jeśli nam się poszczęści, zwrócą się przeciwko swoim sprzymierzeńcom. Skurczybyki są na tyle cwane, że nawet pozbawione nóg potrafią jeszcze czołgać się w naszym kierunku. Niemniej jednak, ten swego rodzaju atak klonów (przez całą zabawę spotkamy zaledwie kilka rodzajów regularnych przeciwników, czasami różniących się jedynie kolorami) potrafi z czasem wprowadzić do zabawy pewną dozę monotonii, co ma negatywny wpływ na odbiór gry. Na szczęście bossowie to już zupełnie inna liga – Ci zostali wykonani w iście japońskim stylu, toteż na brak pomysłów w tym temacie narzekać z pewnością nie będziecie. Na Waszej drodze, oprócz wspomnianego na wstępie, przerośniętego humanoida, stanie także wielki „pies”, skorpion, którego zamiast ogona wyposażono w cztery ultraszybkie ramiona, czy ścigająca nas po autostradzie maszyna, wyglądająca niczym skrzyżowanie Robocopa z motocyklem. Ba, nad jednym z nich przejmiemy nawet kontrolę, by przekonać się jak silny arsenał zamontowano na jego pokładzie...

Niestety, prawdziwy zawód przeżyłem w momencie, w którym po ukończeniu trwającej przez dziewięć godzin kampanii postanowiłem sprawdzić jak wygląda tutaj Tryb Współpracy. Jak się okazuje, twórcy nie zdecydowali się na umożliwienie ukończenia trybu fabularnego w towarzystwie znajomych (zarówno przez Sieć, jak i na podzielonym ekranie), więc mocno zasmucony tym faktem przeszedłem do obecnych w menu trybów rozgrywki. Pod tym względem szału również nie ma, a patrząc na ilość ludzi grających online śmiało mogę stwierdzić, że Binary Domain długo niestety nie pociągnie. Znalazło się tu miejsce na klasyczna Hordę, ochrzczoną w tym przypadku mianem Invasion. Pierwsze rundy jak zawsze są nudne niczym flaki z olejem, jednak im dalej w las, tym więcej drzew. Niestety, mapy nie zaskakują niczym nowym, toteż zabawa w tym trybie szybko się nudzi, więc zniechęcony rzuciłem okiem na pozostałe tryby. Cóż, w trybach Versus także nie ma niczego specjalnie odkrywczego. Jest klasyczny Deathmatch, Team Deathmatch, znalazł się tu Capture the Flag (nazwany Data Capture). Na dłuższą metę bawić potrafi jedynie Operation, gdzie graczy podzielono na drużyny, z których jedna pełni rolę broniących, natomiast druga atakujących, a celem obu drużyn jest ukryta w określonym miejscu bomba. Wariację na ten temat stanowi także Demolition, w którym obie drużyny są jednocześnie atakującymi i broniącymi, a stawkę zamyka Domain Control, polegający na przejmowaniu kontroli nad porozrzucanymi po mapie punktami.

Niezależnie od tego, na jaki wariant zabawy się zdecydujemy, do naszej dyspozycji twórcy oddają pięć klas, takich jak Soldier, Scout, Sniper, Heavy Gunner oraz Striker. Za zdobywane w trakcie rozgrywki punkty natomiast możemy kupować dla nich ulepszenia i nowe uzbrojenie. Zbliżamy się powolutku do końca, a ja nie wspomniałem jeszcze o oprawie. Cóż, Binary Domain wygląda ładnie i w przeciwieństwie do materiałów publikowanych jeszcze przed rokiem, bynajmniej nie wygląda niczym gra pamiętająca poprzednią generację konsol. Na szczególną uwagę zasługują modele postaci oraz projekty przeciwników, stojąc niejako w opozycji do dosyć marnie wykonanego, bardzo sterylnego otoczenia. Warto jednak nadmienić, że niektóre odwiedzane przez nas miejscówki także potrafią nas zauroczyć, a „bogatsza”, opanowana przez Yakuzę dzielnica slumsów czy rejon Tokio przeznaczony dla najzamożniejszych naprawdę mogą się podobać. Niemniej jednak, efekt psuje mocno klatkująca animacja, która w trakcie ostrzejszej zadymy potrafi wręcz utrudnić zabawę. Oprawa dźwiękowa to przykład rzemieślniczej roboty – aktorzy wywiązali się ze swojego zadania jak należy, motyw muzyczny z głównego menu niesamowicie przypadł mi do gustu, natomiast pozostałe fragmenty soundtracku wolę przemilczeć. No cóż, są po prostu nijakie, i w zasadzie to wszystko, co można na ich temat powiedzieć.

Binary Domain to jeden wielki eksperyment. Toshihiro Nagoshi, ojciec serii Yakuza, próbował połączyć zachodnią i japońską myśl deweloperską, co w rezultacie dosyć dobrze mu się udało. Mamy tu więc klasyczny system krycia się za osłonami, efektowne, oskryptowane akcje przywodzące na myśl gry pokroju Uncharted, a wszystko to zostało doprawione wykonanymi w iście japońskim stylu starciami z zapadającymi w pamięć, mocno pokręconymi bossami. Do tego dochodzą także pewne elementy RPG, a całość zamyka długość kampanii, mocno odstająca od tego, do czego przyzwyczaiły nas gry pokroju Call of Duty czy Medal of Honor. Gromkie brawa należą się również za interesującą i dorosłą warstwę fabularną, która jednak pod koniec dostaje solidnego kopa w zad, w postaci urwanej z choinki kwestii, która psuje ostateczny efekt i samą końcówkę. Ja wiem, że to science fiction, ale uwierzcie mi, że coś takiego to już sroga przesada. Niestety, w każdym elemencie tej produkcji, od oprawy graficznej, przez przeciwników, skończywszy na rozgrywce, do której z czasem potrafi wkraść się monotonia, można znaleźć również liczne wady, toteż koniec końców mamy do czynienia z dobrą produkcją, której do miana bardzo dobrej brakuje dosłownie odrobinę. Warto zagrać, szczególnie jeśli lubicie tytuły „Made in Japan”, bądź zamierzacie „wskoczyć” w ich strukturę, i jednocześnie trzymać kciuki, by ewentualne Binary Domain 2 poprawiło błędy poprzednika, będąc tytułem ze wszech miar doskonałym. 

Źródło: własne

Ocena - recenzja gry Binary Domain

Atuty

  • Ciekawa fabuła
  • Efektowne starcia z bossami
  • Ładna grafika
  • Długość gry

Wady

  • Sztuczna "inteligencja" przeciwników
  • Do rozgrywki potrafi wkraść się monotonia
  • Brak trybu cooperative

Toshihiro Nagoshi porzucając na chwilę serię Yakuza dostarczył nam całkiem przyjemnej gry TPS poruszającej wbrew pozorom bardzo ważne tematy. Dlatego fabularnie - gra broni się bardzo mocno.

VergilDH Strona autora
cropper