Recenzja: Vanquish (PS3)

Recenzja: Vanquish (PS3)

Rozbo | 25.10.2010, 19:41

Shinji Mikami ma jaja. Tworząc grę, którą można ukończyć praktycznie w 6 godzin, musiał albo bezgranicznie wierzyć w machinę marketingową SEGI, albo być pewnym tego, że Vanquish urwie łeb graczowi już przy pierwszym kontakcie. Opowiem Wam jak jest naprawdę. Tylko najpierw znajdę swoją głowę...

Vanquish to shooter sygnowany nazwiskiem legendy w branży i stworzony przez Platinum Games – gości, którzy mają na swoim koncie takie szpile jak Bayonetta i MadWorld. Już wiesz co to może oznaczać. Że czeka Cię niezła jazda w prawdziwie japońskim stylu, czyli stylowa i efekciarska, ale może przede wszystkim – szybka.

Dalsza część tekstu pod wideo

Będzie krótko, bo nie ma też za bardzo o czym gadać. W przyszłości ziemię gnębić będzie przeludnienie, toteż USA postanowiło stworzyć sobie 51 stan...w kosmosie. Olbrzymia stacja kosmiczna „Providence” jest nie tylko domem dla kilkudziesięciu milionów jankesów, ale również urządzeniem zaopatrującym mieszkańców globu w energię za pomocą mikrofal. Proste? To teraz uwaga. Kontrolę nad stacją przejmują źli Rosjanie i przerabiają ją na mikrofalową broń masowego rażenia, którą terroryzują rząd USA. Proste? No to teraz wkraczasz Ty, Sam Gideon – wysłannik rządowej agencji zajmującej się badaniami nad nowoczesną bronią (DARPA), uzbrojony w supernowoczesny kombinezon dający nadludzką siłę, nadludzką szybkość i w ogóle wszystko co nadludzkie być może. Wraz z Marines szturmującymi stację, będziesz musiał odbić „Providence” z rąk zepsutych do szpiku kości Ruskich. Proste? A jakże!

I takie być musi, bo w Vanquish fabuła jest jedynie marną wymówką i absolutnie nie można brać jej na serio. W innym przypadku drażniłyby nas durne dialogi, oklepane motywy i przerysowane postaci (Sam zgrywa twardziela i ostentacyjnie odpala fajka za fajkiem). Tutaj cut-scenki są równie szybkie jak sama gra, nie spowalniają naszego tępa, ale też nie zapadają zbyt długo w pamięci. Trzeba jednak przyznać, że – jak na Japończyków przystało – są wyreżyserowane w równie efektowny, co niedorzeczny sposób. Nasza droga przez „Providence” będzie na tyle szybka i intensywna, żeby nie zawracać sobie głowy nad niuansami historii. Bo Vanquish to... Szybka jazda ...przede wszystkim akcja! I to nie byle jaka! Shinji Mikami wziął w garść koncepcję shooterów TPP z zaimplementowanym systemem osłon i doprawił ją ogromną ilością stylu i dynamiki. Augmented Reaction Suit, czyli wypasione wdzianko Sama pozwala mu na poruszanie się z zawrotną prędkością po terenie. Za pomocą efektownego ślizgu w błyskawiczny sposób może zmniejszyć (lub zwiększyć) odległość do przeciwnika, prując w tym czasie z karabinu na wszystkie strony i kończąc „podjazd” mocnym kopniakiem w szczenę. Do tego dochodzi AR Mode, tymczasowe zwiększenie refleksu Sama, które spowalnia konkretnie akcję. W trakcie tego matrixowego slo-mo będziesz w stanie ostrzelać większą ilość przeciwników, w łatwiejszy sposób uniknąć ataku, bądź zestrzelić w locie walące w Ciebie pociski. Patent ten można wykorzystywać tylko w połączeniu z różnymi ruchami Sama, np. podczas wspomnianego wślizgu, bądź przeskakiwania przez zasłonę. AR Mode załącza się też, jeśli przyjmiesz zbyt wiele ołowiu na klatę i pozwala ci na chwilę oddechu w krytycznym momencie. Ponadto, wszystkie bajeranckie sztuczki, jakie może wykonać Sam nagrzewają rdzeń napędzający kombinezon, co obrazowane jest specjalnym paskiem. Jeśli pasek się całkowicie wyczerpie (np. zbyt długo pozostaniesz w AR Mode, lub zaatakujesz wręcz), rdzeń się przegrzeje.

Przez dłuższą chwilę Sam nie będzie mógł wykonać żadnej bardziej skomplikowanej akcji, licząc jedynie na siłę własnych nóg i solidną zasłonę, za którą wypadałoby się schować. Sztuką jest więc balansowanie specjalnymi umiejętnościami tak, aby nie przegrzać kombinezonu (pasek sam się regeneruje). Wszystkie te bajery można wykonywać praktycznie w mgnieniu oka, choć połączenie ich w jedną, płynną całość wymaga trochę wprawy. Zwłaszcza, że sterowanie nie jest do końca takie intuicyjne jak być powinno. Wszystko przez niezbyt fortunne obłożenie pada. Co gorsza, nie można ustawić klawiszy wg. własnego widzimisie, zaś gra oferuje tylko 2 warianty do wyboru. Jeśli jednak uda Ci się do tego przyzwyczaić i załapać zasady walki w Vanquishu, to będziesz miał kupę zabawy z niesamowitej rozwałki, jaką wywołasz na ekranie.

A wywołasz ją na pewno. Gra nie oferuje praktycznie nic poza kolejnymi walkami z chmarą przeciwników, okazjonalnie przeplatanymi cut-scenkami, bądź krótkim spacerkiem. OK, pomyślisz sobie pewnie, że może to nużyć. I tu się mylisz. Vanquish to nieprzerwana strzelanina, ale wykonana w prawdziwie mistrzowski sposób. Spora w tym zasługa nie tylko wspomnianych umiejętności gł. bohatera ale i przeciwników. Ruscy rzucą na Ciebie całą armię mechanicznych żołnierzy, od najmniejszych obszczymurów, po gigantyczne jednostki bojowe, transformujące się na różne sposoby i walące kilkudziesięcioma rakietami naraz. Nie grzeszą designem, ani inteligencją, ale jest ich na tyle dużo (pojawiają się w najróżniejszych kombinacjach i w różnych sytuacjach), że spokojnie zdołają Ci zajść za skórę. Do tego trzeba doliczyć rewelacyjne potyczki z licznymi bossami i sub-bossami. Ci najwięksi – niektórzy wprost ogromni – dostarczą naprawdę sporo emocji. Do takich potyczek można podchodzić na różne sposoby. Wielkiego robota możesz najpierw pozbawić śmiercionośnych ramion (załączy się wtedy efektowne QTE), by potem dobrać się do rdzenia głównego. Możesz też od razu celować w rdzeń, pamiętając jednak o tym, że łapy wciąż stanowią spore zagrożenie.

Pukawki jakie przyjdzie nam wykorzystać to standardowy zestaw „Małego Technika”, czyli karabiny, shotguny, snajperka etc. Jest jednak kilka perełek, takich jak wyrzutnia dysków, która może ściąć kilku przeciwników stojących obok siebie, czy też naprowadzany laser mogący posyłać kilka pocisków naraz. Każdą broń można upgrade’ować, ale każdą też po Twojej śmierci czeka częściowy downgrade. Warto więc pozostać przy życiu, żeby szybko odpicować sobie spluwę. Sterowanie w przypadku celowania sprawdza się tym razem rewelacyjne i jest bardzo precyzyjne, co przy tak dynamicznej grze jest nie do przecenienia. Zwłaszcza, że Vanquish do najprostszych nie należy. Zrozumiesz o co mi chodzi, gdy nagle zorientujesz się, że z każdego kierunku leci na Ciebie istna chmara pocisków. Wprawdzie Samowi w większości wypadków towarzyszy grupka Marines, ale nie liczyłbym na Twoim miejscu na ich skuteczność. To raczej chłopcy do bicia, których okazjonalnie możesz podleczyć i uzyskać w zamian za to jakąś broń. Wyzwanie, które może odstraszyć casuali, nie przechodzi jednak we frustrację. Każda kolejna sytuacja na polu walki wymaga po prostu wypracowania konkretnej strategii i wymusza na graczu umiejętność wychwytywania priorytetowych celów.

Walki w Vanquishu to w najlepszym przypadku szybka jazda bez trzymanki po trupach przeciwników. Sprawia wtedy masę satysfakcji i nie ma prawa się znudzić aż do końca. A o to w zasadzie nie trudno, bowiem wycieczkę krajoznawczą po „Providence” można ukończyć nawet w niecałe 6 godzin (wszystko zależy od poziomu trudności i od tego jak często będziesz powtarzał dany etap). To krótko, nawet jak na shooter. Poza głównym trybem możesz się pobawić jedynie w „Challenge”, czyli zestaw 5 scenariuszy, które wystawią Twoje umiejętności na próbę. Nie będzie Ci jednak dane siać zadymy w multiplayerze, bądź odblokować coś ekstra. Vanquish jest goły i musi się bronić jedynie swoim rewelacyjnym gameplayem. To, czy zechcesz do niego powracać, zależy tylko od tego jak wiele radochy przysporzy Ci szukanie nowych sposobów na rozwalanie kolejnych grup przeciwników. Fajnie też, że developer ukrył w trakcie gry kilka drobnych żartów. Nawiązania do innych gier wideo są tu na porządku dziennym, a w jednej misji pewien Marines będzie nazywał się... S.Mikami.

Niesamowicie szybka akcja, multum przeciwników, wybuchów, pocisków na ekranie... to nie może chodzić płynnie! A jednak – obraz zadymy jaką rozsiewa na lewo i prawo Sam Gideon będzie się przewijał przez ekran Twojego telewizora gładko, jak po maśle. Wyobraź sobie, że właśnie wkraczasz na spory plac, wypełniony po brzegi owocami rosyjskiej myśli technicznej. Zaczyna się wymiana ognia, pociski lecą z różnych stron, maszyny wroga toną w eksplozjach, a Ty jak gdyby nigdy nic załączasz wślizg i mkniesz między jedną zasłoną a drugą. Wszystko płynniutko. To teraz wyobraź sobie, że nagle odpalasz spowolnienie akcji za pomocą AR Mode... Lekki filtr graficzny i cały ten zgiełk wokół ciebie widać jak na dłoni. Wszystko jest liczone przez konsolę – przeciwnicy, eksplozje, rozpadające się elementy przeciwników i otoczenia, oraz chmara pocisków, często o zróżnicowanej trajektorii. Robi to wprost ogromne wrażenie i możesz być pewien, że na początku szybko dopadnie Cię oczopląs.

Gdy oczy przyzwyczają się już do tego baletu śmierci, lub gdy trafisz na jedną z nielicznych w grze chwil spokoju, wówczas można przyjrzeć się otoczeniu. Modele postaci wykonane zostały pieczołowicie (zwłaszcza twarze głównych bohaterów) i jak na taką ilość pojawiających się na ekranie obiektów prezentują się naprawdę okazale. „Providence” to ogromna metropolia umieszczona wewnątrz cylindrycznej stacji kosmicznej, która tonie właśnie w ogniu walki. Niejednokrotnie przyjdzie Ci oglądać spowite eksplozjami „niebo” na którym widać drugi koniec miasta, lub walczyć w sytuacji, gdy wszystko wali się dookoła (gorączkowa przeprawa przez rozpadający się most daje radę). Do tego dochodzą takie atrakcje jak szturm na gigantyczną, klikunastopiętrową, chodzącą fortecę Ruskich. Ogólny przepych graficzny i utrzymanie niemal stałej płynności animacji ma jednak swoją cenę. Niektóre tekstury są niemiłosiernie rozmyte, a tu i ówdzie krajobraz bezczelnie dorysuje się na Twoich oczach. Głupie wrażenie sprawia mocno selektywna destrukcja otoczenia, oraz rozmowy postaci w trakcie samej gry, bowiem bohaterowie... nie ruszają ustami. Szkoda też, że Platinum Games nie pokusiło się o większe zróżnicowanie terenu. Rozumiem, że na „Providence” dominują klimaty industrialne, i Vanquish trzyma się spójnej, nieco cyberpunkowej stylistyki, ale można było bardziej zróżnicować design (krótka przechadzka po parku w jednym z etapów to zbyt mało). Dźwięk idzie w sukurs oprawie graficznej. Chłopaki sypią typowo żołnierskimi „fuckami”, odgłosy walki wypadają świetnie, ale już elektroniczna muzyka (w trochę oldshoolowym klimacie dawnych gier) może Ci nie podejść. Koniec końców, Vanquish to kawał niezłej audiowizualnej roboty, która jednak nie ustrzegła się kilku wpadek.

Kontakt z nowym dziełem Platinum Games jest jak seks z przygodną dziewczyną. Szalony, porywczy, pozbawiony zobowiązań. To krótka, niesamowicie satysfakcjonująca przygoda, ale niekoniecznie musi zapaść w pamięci na dłużej. I wiesz co? Nie musi, bo w Vanquish liczy się tu i teraz. I to jest w tej produkcji piękne (przywodzi na myśl dawne arcade'ówki SEGI). Jeśli cenisz swój czas, szukasz niezłego wyzwania i lubisz jak Twój telewizor przegrzewa się od zadymy na ekranie, to Vanquish jest dla Ciebie. Ale pamiętaj – to jedynie przelotna znajomość!

Źródło: własne

Ocena - recenzja gry Vanquish

Atuty

  • Akcja
  • Styl
  • Poziom wyzwania
  • Oprawa

Wady

  • Krótka
  • Brak dodatków i większego zróżnicowania

Gra nasączona w 100% akcją. Jeśli nie jesteś gotów do niesamowicie dynamicznej rozgrywki z wyśrubowanym poziomem trudności - nawet nie próbuj się z nią mierzyć.

cropper