Micro Machines World Series - recenzja gry

Micro Machines World Series - recenzja gry

Roger Żochowski | 06.07.2017, 22:41

Do Micro Machines mam spory sentyment. Grę katowałem razem ze znajomymi zarówno na Amidze jak i Pegasusie, wspominając ten czas z łezką w oku. Sentyment nie mógł jednak przesłonić rzetelnej oceny najnowszej części gry, która właśnie wylądowała na rynku.

Micro Machines World Series miało przywrócić wiarę w kanapowy multiplayer. Wiecie - paczka znajomych, piwko, domóweczka i szalona jazda małych samochodzików po trasach wyjętych żywcem z naszych mieszkań. Czy deweloperom udała się ta sztuka? I tak i nie. Tytuł od pierwszych minut poraża prostotą. Odpalamy grę, wybieramy tryb i jazda. Ma to swoje plusy i minusy. Do tych pierwszych z pewnością należy fakt, że wszystko odbywa się błyskawicznie. Odpalasz grę na kilka sesji, dobrze się bawisz i równie szybko wracasz do codziennych obowiązków. Z drugiej jednak strony gra kuleje pod względem zawartości i to na wielu płaszczyznach.

Dalsza część tekstu pod wideo

Gdzie moja wanna?

Najważniejsza informacja jest taka, że nowe MM nie posiada żadnej kampanii dla pojedynczego gracza i praktycznie cały progres odbywa się w trakcie pojedynków sieciowych. O dziwo da się to z bólem przełknąć. Bo choć nie zawsze trafimy na komplet graczy na serwerach, stawka uzupełnia się o auta sterowane przez SI, dzięki czemu nie czekamy wieczność na kolejne starcia. Dołączamy do kolejnych sesji w trzech trybach gry (o nich za chwilę) i w zależności od tego jak nam idzie zdobywamy punkty doświadczenia i zwiększamy nasz level kierowcy, co z kolei pozwala odblokować nowe przedmioty dla samochodzików, awatary czy tytuły. Gdy wbijemy 10 level otworem przed nami stają rankingowe mistrzostwa. Zasady zabawy się nie zmieniają (wciąż tylko trzy tryby), możemy jedynie awansować do wyższej ligi i zdobywać lepsze nagrody. Samochodzików jest zaledwie 12 - wszystkie od razu dostępne. Choć opisane są różnymi parametrami i możemy je tunigować wizualnie na kilka prostych sposobów (malowanie, rodzaj nagrobku zostawionego na planszy po zabiciu wroga, rzucane komentarze w trakcie jazdy, czy dodatki typu hak, halogen etc.), to jest ich stanowczo za mało. Mamy wóz strażacki, radiowóz, wywrotkę, monster trucka, czołg na licencji G.I. Joe czy żeleźniaka rodem z filmu o Bondzie, ale nie ma np. helikopterów czy motorówek. Co trzeba przyznać - model jazdy i fizyka doskonale imitują zabawę małymi sterowanymi samochodzikami. W poślizgi wchodzi się z bananem na twarzy, nie wspominając o spychaniu konkurencji w przepaść. Choć kamera ukazująca wyścigi z lotu ptaka nie każdemu przypadnie do gustu, jest to jawne nawiązanie do klasyki. Tak jak znane fanom serii awatary i cała masa mniej lub bardziej subtelnych smaczków.

Wróćmy jednak na chwilę do nieszczęsnych motorówek. Skoro ich nie ma nie ma też niektórych klasycznych plansz. Gdzie jest wanna ja się pytam, no gdzie? Torów jest skandalicznie mało (bodajże 10), ale znowu nie mogę ich do końca zrugać, bo te co są wyglądają przekozacko. Ścigając się po stole kuchennym trzeba uważać na działający mikser, lukier z pączków, który wprowadzi nas w poślizg, spowalniające plamy oleju czy wszędobylskie chrupki kukurydziane. Spod stołu łypie na nas pies, toster wystrzeli na drugą część toru, a kromka chleba sprawdzi się jako skocznia prowadząca do skrótu. Podobne atrakcje czekają na stole bilardowym (turlające się bile), ogródku (załamujący się lód), warsztacie (piła tnie tor aż wióry lecą) czy w pokoju nastolatka z walającymi się komiksami, kasetami magnetofonowymi czy deskorolką. Tory nie są zbyt długie, ale wykonanie i przywiązanie do detali palce lizać. Wiadomo - technicznie nie jest to DriveClub, a i zwolnienia animacji się zdarzają, ale gra nadrabia stylistyką.

Sieciowa zadyma

Jak wspomniałem ciorając po sieci mamy zaledwie… trzy warianty zabawy. Zupełnie nie podszedł mi tryb Bitwy, gdzie dwie drużyny walczą na arenach próbując zniszczyć bazę przeciwników czy przejąć wszystkie posterunki. Aren jest też mało a wariacje rywalizacji - Capture the Flag, Bomb Delivery oraz King ot the Hill – niespecjalnie oryginalne. Niby fajnie, że każde auto posiada unikalne zdolności. Dla przykładu - karetka leczy członków drużyny, czołg nie bierze jeńców ciskając z działa gdzie popadnie z kolei radiowóz po włączeniu syreny redukuje obrażenia ziomków z drużyny w bliskim otoczeniu. Każda fura ma po trzy takie zdolności oraz jedną super umiejętność, którą można odpalić po naładowaniu specjalnego paska (np. wezwanie na pomoc helikoptera). Na papierze ta różnorodność wygląda fajnie, jednak nawet gdy gramy z kumatą ekipą chaos jest przeogromny. Pomijając fakt, że tych kumatych ludzi jest mało i większość Januszy wbija do trybu żeby się wyżyć o współpracy nawet nie myśląc. Pograłem chwilę, rzuciłem kilka niecenzuralnych epitetów i wyszedłem zamykając za sobą mocno drzwi. 

Klasyczny wyścig to standard. Musimy dojechać do mety pierwsi (na trasie popyla 12 pojazdów) walcząc o pozycję wszystkimi możliwymi chwytami. Niestety nie można tu korzystać z indywidualnych zdolności aut z trybu bitwy. Zamiast tego dostajemy zbierane po drodze powerupy w liczbie… trzech.  Karabinu, młota i bomb. Dupy nie urywa, żeby nie napisać dosadniej. Jest w tym wszystkim jeszcze jeden feler. Jeśli do rozgrywki zasiadają doświadczeni gracze znający dobrze trasy, a z takimi będziemy mierzyli się z czasem w pojedynkach rankingowych, bardzo często liczą się tak naprawdę 2-3 pierwsze zakręty pełne walki na śmierć i życie. 12 samochodzików siejących demolkę to piękny widok, ale jeśli komuś uda się w tym czasie wyjść na prowadzenie, raczej nie odda go już do końca wyścigu. Często nie liczy się skill, a szczęście i pozycja na starcie, na którą nie mamy wpływu. Aż prosi się tu o większą różnorodność wspomnianych powerupów. Albo chociaż rakietę potrafiącą trafić lidera i dającą jakieś szanse peletonowi, który walcząc o dalsze pozycje tylko traci kolejne sekundy.

Na koniec zostawiłem sobie rewelacyjny tryb Eliminator. Tutaj na starcie staje 6 zawodników, których zadaniem jest uciec reszcie stawki, bo kamera podąża za liderem. Kto zostaje w tyle ten dupa wołowa i musi liczyć się z eliminacją. Ale to nie koniec. W zależności od tego jak długo przetrwamy, na koniec danej rundy zwiększa się lub zmniejsza nasza zdobycz punktowa. Na wykresie cały czas widać kolorowe paski przypisane do graczy pokazujące komu ile brakuje do ostatecznego zwycięstwa. Zabawa czasami składa się więc nawet z kilkunastu rund, bo gdy jeden gracz zbyt daleko odskoczy reszcie, ekipa na chwilę łączy siły w ramach wspólnego interesu, by uziemić gada i nie dać mu wygrać kolejnych rund. Po kilku startach zaczyna robić się gorąco, gdy do generalnego zwycięstwa brakuje nam jednej wygranej, a w podobnej sytuacji jest trzech innych graczy. A przecież u dwóch maruderów, którzy już niewiele mogą zdziałać, zazwyczaj budzi się pies ogrodnika - "sam nie zje a drugiemu nie da”, więc spycha złośliwie wszystko co się rusza. Naprawdę pokochałem ten tryb, gdyż w przeciwieństwie do klasycznych wyścigów generuje on masę emocji. Każda runda to nowe rozdanie i nawet jak przegramy trzy starty pod rząd los może się do nas uśmiechnąć i ostatecznie to my zgarniemy złoto. Jasne, tu wciąż liczą się nie tylko umiejętności, ale i szczęście, jednak ta nieprzewidywalność działa jak magnes. Ja zawaliłem tak całą nockę. A co się dzieje gdy w danej rundzie zostaje dwóch gości na trasie, a kamera robi coraz większego zooma zawężając pole widzenia? Donośne wrzaski w przypadku zwycięstwa zdarzały mi się nader często przypominając czasy kultowej "Złotej Piątki".

Odkurzamy kanapę

Tytuł oferuje też czasowe eventy przygotowane przez deweloperów, które nieco urozmaicają wspomniane warianty zabawy, ale nie na tyle, by mówić o nowych trybach. Start w takich okazjonalnych wydarzeniach pozwala na szybsze zdobywanie przedmiotów służących do personalizacji samochodzików i awatara. Ostatnim trybem, który pojawia się w menu jest opcja lokalnego multiplayera dla maksymalnie czterech graczy. W trybie free for all szerzymy zadymę na małych i raczej nieciekawych arenach, gdzie zadaniem jest eliminowanie konkurentów. Taki Twisted Metal dla srogo ubogich. Na domowych imprezach najlepiej sprawdzają się więc klasyczne wyścigi w wersji eliminacji. Tutaj moc jest silna. W końcu grając na kanapie zawsze możesz rywala strzelić w czerep, wytracić mu pada czy kopnąć w kostkę. Śmiechu jest co nie miara, a grę można bez skrupułów odpalać obok Tekkena czy Fify.

Wspomniałem, że nowe Micro Machines pozwala szybko wejść i wyjść, ale w tej prostocie jest pewien szkopuł. Czemu w pojedynkach rankingowych nie można głosować na plansze? Czemu nie ma praktycznie żadnych ustawień w trakcie matchmakingu? Czemu nie mogę zapisać powtórki emocjonującego przejazdu, by potem toczyć bekę z kumpla? Czemu za każdym razem trzeba wychodzić z sesji i szukać meczu od nowa? Czemu nie można tworzyć klanów i własnych lig? Czemu nie ma edytora tras? Mógłbym tak jeszcze trochę, ale nie będę smęcił jak stara baba na bazarze. Bo Micro Machines naprawdę dobrze sprawdza się w multiplayerze, tak sieciowym jak i lokalnym, jednak uboga zawartość praktycznie w każdym aspekcie gry nie pozwala mi wystawić wyższej oceny. Szkoda, bo gra miała potencjał porównywalny do Rocket League, jednak ktoś po drodze przykręcił chyba kurek z budżetem.

Źródło: własne

Ocena - recenzja gry Micro Machines World Series

Atuty

  • Model jazdy i pomysłowe trasy
  • Tryb eliminator wciąga jak bagno
  • Nawiązania do klasyki
  • Multiplayer daje radę

Wady

  • Za mało tras i pojazdów
  • Niewiele trybów i ustawień gry
  • Brak kampanii singleplayer
  • Arena to jeden wielki chaos

Na ten moment zakup Micro Machines ma sens jeśli lubicie rywalizację z innymi graczami. Choć zabawa jest przednia zawartość gry to spory zawód.
Graliśmy na: PS4

Roger Żochowski Strona autora
Przygodę z grami zaczynał w osiedlowym salonie, bijąc rekordy w Moon Patrol, ale miłością do konsol zaraziły go Rambo, Ruskie jajka, Pegasus, MegaDrive i PlayStation. O grach pisze od 2003 roku, o filmach i serialach od 2010. Redaktor naczelny PPE.pl i PSX Extreme. Prywatnie tata dwójki szkrabów, miłośnik górskich wspinaczek, powieści Murakamiego, filmów Denisa Villeneuve'a, piłki nożnej, azjatyckiej kinematografii, jRPG, wyścigów i horrorów. Final Fantasy VII to jego gra życia, a Blade Runner - film wszechczasów. 
cropper