Recenzja gry: Shadow Warrior

Recenzja gry: Shadow Warrior

Michał Włodarczyk | 23.10.2014, 10:00

Znudzony pseudorealistycznymi strzelaninami FPP, w których obecność kilkugodzinnej kampanii determinowana jest koniecznością zmontowania efektownego zwiastuna przez speców od reklamy? Poirytowany ględzeniem kompanów z zespołu w przerwie między jednym skryptem a kolejnym? Zmęczony płynącymi z radio wskazówkami, w jakie miejsce udać się po każdej zadymie? Jeśli na powyższe pytania odpowiadasz twierdząco, to lepiej trafić nie mogłeś.

Shadow Warrior, wyciosane przez pasjonatów z polskiego studio Flying Wild Hog, to remake klasycznej pierwszoosobowej strzelaniny z 1997 roku pod tym samym tytułem, który trzynaście miesięcy temu ukazał się na PC. Roczny port remake’u starocia - sam przyznasz - nie brzmi to zbyt zachęcająco, na szczęście tak sprawy wyglądają tylko na papierze. 
Dalsza część tekstu pod wideo
 

„Życie jest jak gra w szachy: raz bijesz konia, a raz posuwasz królową.”




Rodzimy deweloper odwalił w tym przypadku kawał świetnej roboty, by ich gra była czymś więcej niż tylko listem miłosnym do fanów kultowych shooterów z lat dziewięćdziesiątych. Co istotne, twórcy nie zamierzali kopiować wiekowego oryginału, jak choćby ekipa Just Add Water w odświeżonym Oddworld: New ‘n’ Tasty - Polacy starą grą 3D Realms raczej się inspirowali, aby na jej fundamentach napisać kawałek kodu, który w równym stopniu zadowoli zarówno sentymentalnych graczy, jak i zupełnie nowych w temacie. „Dobra zabawa ponad wszystko” - nie mam wątpliwości, że taki właśnie cel musiał przyświecać Michałowi Szustakowi i jego drużynie, gdy warszawskie studio przystępowało do pracy nad nową wersją przygód Lo Wanga. Tak właśnie nazywa się główny bohater tej ciekawej historii, sprawnie balansującej na cienkiej linii pomiędzy komedią i dramatem. Wang na co dzień zarabia na chleb i komiksy jako profesjonalny zabójca na usługach potężnego japońskiego magnata, Orochiego Zilli. Gdy ten wysyła Lo wraz z walizką pełną dolarów po starożytną katanę Nobitsura Kage, sprawy przybierają nieciekawy obrót. Obity Wang budzi się uwięziony w klatce, z której obserwuje inwazję demonów na posiadłość Miyazakiego - właściciela drogocennego oręża. 

Nieoczekiwanie z pomocą przychodzi mu sympatyczny demon Hoji, który wyjaśnia zabijace, że katana, po jaką przybył, zdolna jest pozbawiać życia istoty z innego świata. Chwilę później protagonista wchodzi w posiadanie ostrza, które - jak się okazuje - jest jednym z trzech składowych Nobitsura Kage. Aby odeprzeć potwory atakujące Japonię, Lo wraz z nowym kompanem muszą odszukać pozostałe dwie części broni i zrobić porządek z zakręconą rodziną władców demonów, co przeciętnemu graczowi na standardowym poziomie trudności powinno zająć ok. 15 - 18 godzin, w zależności od stopnia parcia na znajdźki.
 

„Dobra wiadomość: nie jesteś paranoikiem. Zła: wszyscy chcą cię zabić.”




Podróż przez wiele interesujących i zróżnicowanych miejscówek, takich jak wiśniowe ogrody, zniszczone miasta, ośnieżone góry czy tajne laboratoria, umilają absolutnie rewelacyjne dialogi. Choć bohaterowie nie stronią od używania słów na k / j / p, to wypowiadane przez nich kwestie nie są przesadnie wulgarne, a żarty nie dotyczą jedynie stosunków damsko-męskich, których zatrzęsienie można znaleźć w produkcjach kontrowersyjnego Sudy 51. Ironia, sarkazm, cięta riposta - takimi kartami pogrywają zarówno duet Wong / Hoji, jak i postacie drugoplanowe („Wszedłeś tam wreszcie? Bo nic nie poczułam.”) - wszystkim bez wyjątku wychodzi to doskonale. Jednak o nieprzeciętnym poczuciu humoru twórców świadczą również inne rzeczy, np. komentarze Lo na temat czynności wykonywanych przez gracza („Chcę sobie postrzelać, a nie rozwiązywać jakieś idiotyczne zagadki.”) czy przezabawne motta w ciasteczkach z wróżbami (jedne z wielu znajdziek), które poprzedzają kolejne akapity niniejszej recenzji. Popkulturowych nawiązań także nie zabrakło: jaskinia Batmana, Rocky zgarniający dziewczynę w swoim pierwszym filmie, automat z Hotline Miami - to przykłady pierwsze z brzegu.
 
Strona fabularno-klimatyczna, w tym retrospekcje zrealizowane w formie ruchomych kart komiksu (w stylu inFamous), to bardzo mocna strona Shadow Warrior, jednak jeszcze lepiej prezentuje się warstwa użytkowa tego tytułu. Gra Flying Wild Hog to pierwszoosobowa rzeźnia w starym stylu - poziomy są liniowe choć dość rozległe, a grający praktycznie non-stop pędzi przed siebie, od czasu do czasu skręcając/zawracając w celu odnalezienia klucza, karty magnetycznej bądź złamania kolorowych pieczęci. Bez tzw. sekcji skradankowych, snajperskich, itp. - co chwilę na placu boju pojawiają się nowe jednostki, które należy wybić co do ostatniej, a wówczas zablokowane wcześniej drzwi stoją przed nami otworem. Nie licząc dosłownie kilku momentów, w których grzejemy do oponentów z działka zamieszczonego w strategicznym miejscu, schemat ten obowiązuje od prologu do ostatniego, siedemnastego rozdziału. Mimo to, nie dość, że o nudzie nie ma w ogóle mowy, gracz aż pali się do tego, by stanąć do kolejnej potyczki - wszystko za sprawą wyśmienitego gunplayu i świetnie wkomponowanej w mechanikę zabawy katany.
 

„Strzelanie do demonów jest jak strzelanie do ludzi, tyle że bez dylematów moralnych.”




Wzorem staroszkolnych strzelanek, Wang może nosić przy sobie wszystkie znalezione bronie naraz. Arsenał to standard: rewolwer, karabin maszynowy, obrzyn, kusza, itd. Każda z pukawek posiada w dodatku dwa tryby „ognia”, a pruje się z nich wręcz wybornie. Stosunkowo szybko w ręce Lo wpadają dwa inne, bardziej egzotyczne narzędzia mordu: serce i głowa demona. Pierwsze należy rozgnieść będąc otoczonym przez mniejszych adwersarzy (wtedy eksplodują), z kolei ze łba ubitego byka Wang wypuszcza śmiercionośną wiązkę laserową. Przy całym bogactwie broni palnej, Shadow Warrior jest dość osobliwym shooterem, gdyż równie dobrze można przejść 3/4 gry... w ogóle nie strzelając. Jak już wspomniałem, Lo Wang dzierży w dłoniach wyjątkową katanę, za pomocą której może odsyłać demony z powrotem do domu. Wprawdzie nie przewidziano bloku, a bohater nie potrafi kroić przeciwników w tak finezyjny sposób jak Raiden w Metal Gear Rising, jednak zabawa i tak jest przednia, zwłaszcza że każde uderzenie można wzmocnić magią (kierunek na panelu dotykowym DualShocka 4). Protagonista między adwersarzami przemieszcza się błyskawicznie, w dodatku można rozwijać postać, moce magiczne oraz broń za punkty karmy, kryształy KI i pieniądze.
 
Podobnie jak w slasherach, każdą wygraną batalię gra ocenia w skali od 1 do 5 gwiazdek. System zachęca do improwizacji i nieustannego przełączania broni, gdyż wtedy demony atakują z jeszcze większą furią, a licznik w rogu ekranu pokazuje coraz większą liczbę punktów karmy, spływających na konto Wanga. Możliwości rozegrania każdej bitki jest co niemiara, i mimo że Lo do pewnego pułapu sam może odnawiać sobie energię życiową, niekiedy bywa naprawdę trudno, szczególnie kiedy na scenę wkraczają największe przeszkadzajki w rozmaitych konfiguracjach. Niestety, kilka zgonów poniosłem zupełnie przypadkowo. Jako że autorzy zachęcają do zaglądania w każdy kąt (jest czego szukać), próbowałem dostać się w niektóre miejsca na swój sposób, okazało się jednak, że skok z czterech metrów i kontakt z wodą są dla Wanga bardziej zabójcze niż starcia z ogromnymi bossami. Deweloper opracował kilka takich walk, lecz wyobraźnią się nie popisał. Nie dość, że schemat ten znamy już na pamięć (rozbij fragment zbroi, ostrzelaj odsłonięty punkt), to powtarza się on tutaj za każdym razem. W porównaniu do wersji na PC, posiadacze PlayStation 4 i XOne, poza tłustą kampanią, mogą pobawić się w tutajszym odpowiedniku Hordy z serii Gears of War oraz wypróbować ekskluzywne dla konsol bronie, m.in. z Serious Sam 3, Hotline Miami czy oryginału z 1997 roku.
 

„Lepiej znaleźć miłość i ją stracić niż ją zachować, a dostać syfa.”




Graficznie Shadow Warrior nie reprezentuje tak wysokiego poziomu, jak chociażby Killzone: Shadow Fall, ale i tak może się podobać. O ciekawie zaprojektowanych i starannie wykonanych miejscówkach już pisałem (zamieć śnieżna wygląda wspaniale), solidnie wypada również oświetlenie i design przeciwników. Otoczenie jest częściowo zniszczalne, „kasujące” hordy demonów wybuchające samochody i beczki wrzucają na twarz banana, choć autorom zabrakło konsekwencji: całkiem sporo elementów w zamkniętych pomieszczeniach można zniszczyć, ale np. poduszek już nie. Płynna animacja w tak dynamiczny, arcade’owym akcyjniaku jest niezwykle istotna, dobra wiadomość jest więc taka, że gra śmiga w sześćdziesięciu klatkach na sekundę, niestety zdarzają się zwolnienia przy wyjątkowo intensywnych zadymach, ale mają miejsce sporadycznie. Gra na PS4 działa w Full HD, wersja na  XOne - w 900p. Bolą także stosunkowo długie loadingi po zgonie (ok. dwadzieścia sekund) oraz drobne, jednosekundowe przycinki towarzyszące animacji otwieranych drzwi, na szczęście są na tym świecie większe problemy. Do angielskiego dubbingu i ścieżki dźwiękowej nie mam już za to najmniejszych zastrzeżeń.
 
Nudnawa kampania w Killzone: Shadow Fall Cię nie porwała, Call of Duty i Battlefield wychodzą Ci już bokiem, zorientowane na zabawę online TitanFall oraz Destiny to nie twoja bajka, a masz ochotę wyszaleć się przez kilka wieczorów ze spluwą przed nosem? Na PS4 i XOne nic lepszego niż polskie Shadow Warrior w tym momencie dla siebie nie znajdziesz. Dodaj do tego katanę, humor oraz atrakcyjną cenę i zadecyduj portfelem, a być może nie będą to ostatnie przygody Lo Wanga.
 
PS. Jeśli masz zamiar przeszkodzić kopulującym królikom, robisz to na własną odpowiedzialność.
Źródło: własne

Ocena - recenzja gry Shadow Warrior (2014)

Atuty

  • Miodny shooter z kataną w bonusie
  • Świetne dialogi i niezła fabuła
  • Humor
  • Solidna oprawa A/V
  • Atrakcyjna cena

Wady

  • Drobne problemy techniczne
  • Tanie zgony
  • Słabe dodatki na PS4/XOne

Świetna strzelanina, z dużym jajem i ostrą kataną. Polak potrafi!

Michał Włodarczyk Strona autora
cropper