Czy Chiny to rzeczywiście cyfrowa dyktatura? Nowoczesne technologie vs opresyjne państwo

Czy Chiny to rzeczywiście cyfrowa dyktatura? Nowoczesne technologie vs opresyjne państwo

Dawid Ilnicki | 10.07.2020, 21:00

Mająca swoje źródła w Azji pandemia koronawirusa ponownie zwróciła oczy całego świata na Chiny, państwo będące poważnym rywalem Stanów Zjednoczonych w geopolitycznej rywalizacji. Rozwijające się coraz prężniej Państwo Środka zaczyna powoli wyznaczać trendy jeśli chodzi o technologie, przy okazji niestety weryfikując wiele twierdzeń, zwłaszcza tych, które z niezwykłym optymizmem traktowały rozwój cyfrowych społeczeństw.

W serialu “Halt and Catch Fire”, który w znakomity sposób przedstawia historię początków epoki cyfryzacji, jest taka znamienna scena pokazująca spotkanie osób związanych z ruchem wokół rodzącego się właśnie pre-Internetu. Do jednej z głównych bohaterek podchodzi młoda dziewczyna, która dziękuje za umożliwienie spotkania ludzi podobnych do siebie, co pozwoliło jej niejako zaktywizować się społecznie. Czuć w tym fragmencie mocno idealistyczne, a dziś możemy powiedzieć, że nawet nostalgiczne, podejście do Internetu, który według cyber-optymistów miał przynieść ludziom wiedzę, wolność i nowe możliwości. Kilka dekad później obraz cyfryzacji jest już zupełnie inny.

Dalsza część tekstu pod wideo

Wiedza, której wpływ na rozwój społeczeństw obywatelskich był często podkreślany, jest dziś wyłącznie ponurym żartem. Nawiązując bowiem do serialowego przykładu, Internet owszem pozwala dziś na łączenie się ludzi o podobnych zainteresowaniach i poglądach; dotyczy to jednak przede wszystkim zwolenników najdziwniejszych teorii spiskowych, stających się coraz bardziej prężną grupą społeczną, do których - jak widzimy choćby po kampanii wyborczej w Polsce - umizguje się coraz większa grupa polityków.

Z drugiej strony afera Cambridge Analytica pokazała, że żadnym problemem nie jest dziś sformatowanie dowolnie bzdurnego przekazu, który trafia do rzeszy ludzi o określonych poglądach i skłania do konkretnych wyborów politycznych. Dodajmy do tego plagę dzisiejszych czasów, czyli fake-newsy, zręcznie preparowane informacje, które wyglądają jak autentyczne wiadomości. Bardzo często trudno je sfalsyfikować bez co najmniej kilkunastu minut szperania w sieci lub pomocy solidnych stron fact-checkingowych, które przecież też możemy podejrzewać o sprzyjanie wyłącznie jednej stronie jakiegoś ideologicznego sporu.

I oto na to cyfrowe pobojowisko wchodzą Chiny, które przez wiele lat zdawały się po prostu kopiować zachodnie rozwiązania technologiczne, a dziś coraz częściej wyznaczają własne trendy. To czego dowiadujemy się o funkcjonowaniu chińskiej sieci, z licznych reportaży, a także książek, jak choćby “Chiny 5.0. Jak powstaje cyfrowa dyktatura” Kaia Strittmattera, która niedawno została wydana w języku polskim, uderza przede wszystkim w centralny mit towarzyszący rozwojowi Internetu, jako narzędzia wpływającego na rozwój społeczeństw, które jest niezarządzanym centralnie źródłem wszelkiego rodzaju obiektywnej wiedzy, w tym także tej o aferach ludzi na najwyższych szczeblach władzy. W wydaniu chińskim mamy bowiem do czynienia z instrumentem co najwyżej kadłubkowym, wyrugowanym ze wszelkich treści, które mogłyby być niebezpieczne dla przedstawicieli partii. Sieć jest również - oczywiście - źródłem taniej, bezwartościowej rozrywki dla mas.

Wirtualna Republika Ludowa

Czy Chiny to rzeczywiście cyfrowa dyktatura? Nowoczesne technologie vs opresyjne państwo

Fenomen ogromnego zainteresowania Chińczyków cyfrową rozrywką pokazuje film dokumentalny w reżyserii Hao Wu, zatytułowany “People's Republic of Desire”, który był w Polsce pokazywany na festiwalu Docs Against Gravity. Opowiada on o prężnym rynku streamingowym, który z roku na rok cieszy się w Państwie Środka coraz większą popularnością. By to wykazać wystarczy przytoczyć dwa przykłady wzięte z samej produkcji. Pewne małżeństwo zaczęło nagrywać swoje małe dziecko podczas jedzenia, z czasem wypuszczając te filmiki wprost do sieci. Mającego wyraźne problemy z właściwym trzymaniem sztućców, wiecznie umorusanego bobasa potrafiło obserwować na żywo nawet 540 tysięcy widzów. Słynny był również przypadek włamywacza, który nagrywał i wpuścił do sieci nagrania z napadu na prywatne mieszkanie, bo myślał, że w ten sposób zostanie internetowym celebrytą. Patologię chińskiej fascynacji streamingiem ujawnia z kolei przypadek pewnej nastolatki, która streamowała własną próbę samobójczą, a już po odratowaniu jej w szpitalu oczywiście nagrywała i wrzucała do sieci filmiki ze swej pełnej rehabilitacji.

Film Hao Wu śledzi jednak przede wszystkim zawodowych streamerów, którzy są związani z jedną z najpotężniejszych stron tego typu, działających w chińskim internecie, czyli yy.com. Wywodzący się zazwyczaj z biednych, wiejskich społeczności młodzi ludzie dostają dzięki Internetowi szansę na zaistnienie w świadomości całego znanego im świata, sławę, a także duże pieniądze. Obserwujemy ich w trakcie przygotowań do cyklicznego wielkiego finału, podczas którego gwiazdy platformy usilnie namawiają do wysyłania swoich głosów, które można porównać do słania sms-sów w telewizyjnych konkursach, znanych z naszej rodzimej telewizji. Ten kto zdobędzie ich najwięcej może się właściwie czuć finansowo ustawiony na cały następny rok, a przynajmniej tak mu się wydaje. By bowiem mieć szansę na wygraną należy zadbać o patronat możnego sponsora, który zajmuje się organizowaniem swoistej platformy wyborczej wokół swojego kandydata. Oczywiście nie za darmo.

Podstawą funkcjonowania tego systemu jest dość specyficzna i pogardzana w Chinach grupa społeczna: młodych, biednych ludzi pracujących od świtu do nocy za marne pieniądze, które ledwie wystarczą, by związać koniec z końcem. A jednak właśnie ta klasa, określana pogardliwie chińskim słowem “diaosi” (który można przetłumaczyć jako “przegrywy”), najczęściej wspiera swoich ulubionych streamerów wydając na nich swoje ostatnie pieniądze, tylko po to by poczuć się częścią jakiejś wspólnoty. Jeśli ktoś myśli, że w najlepszej sytuacji są gwiazdy platformy yy.com powinien się mocniej zastanowić, bowiem po zakończeniu imprezy głównej są oni często potężnie zadłużeni u swoich sponsorów, w dodatku pozostają praktycznie jedynym żywicielem, zazwyczaj całkiem licznej, rodziny. Jedynym zwycięzcą tej gry okazują się oczywiście właściciele platformy, notowani na amerykańskiej giełdzie NASDAQ. Działające od 2005 roku pod różnymi nazwami JOYY Inc., do której należy YY, jest dziś jedną z najważniejszych firm i dowodem na to, że Chińczycy potrafią wykorzystywać do swoich celów cyfrową rewolucję.

Internet pod specjalnym nadzorem

Czy Chiny to rzeczywiście cyfrowa dyktatura? Nowoczesne technologie vs opresyjne państwo

Dość prosta rozrywka dla mas to jednak coś co obywatele krajów zachodnich dobrze znają z własnego podwórka, by wspomnieć tylko wielką popularność pato-streamerów. Po obejrzeniu wspomnianego dokumentu pojawia się jednak myśl, że Internet nie stanowi u nas wyłącznie odskoczni od rzeczywistości. Daje nam również wgląd w rzeczywistość, często niewygodną dla aktualnie sprawujących władzę polityków czy też możnych oligarchów. Jak to wygląda w Chinach? Cóż, jeszcze kilka lat temu można było powiedzieć, że podobnie, ale dziś to już nieaktualne. Dobrym przykładem, podawanym w książce Kaia Strittmattera “Chiny 5.0”, jest tu przypadek platformy Weibo, która na początku była miejscem autentycznej wymiany zdań pomiędzy ludźmi niechętnymi rządom partii, fałszowaniu przez nią historii i innym podobnym działaniom. Niemiecki dziennikarz pisze o gwiazdach tej strony, na której można było poczytać mikroblogi, takich jak choćby ujawniającym afery związane z piramidami finansowymi pisarzu Murongu Xuecunie czy Han Hanie, który w szczycie swojej popularności miał 50 milionów obserwatorów. Wszystko jednak szybko się skończyło.

Od 2012 roku władza skupiona już wokół Xi Jinpinga rozpoczęła frontalny atak na platformy pokroju Weibo. Zaczęło się od krytyki przychylnej partii prasy, która nazwała Internet “ideologicznym polem walki”, na której harcują “wrogie siły Zachodu”. Szybko zlikwidowano konta niebezpiecznych blogerów, a sam Strittmatter szacuje, że latem 2013 roku sieć była już właściwie wprzęgnięta w służbę reżimu. Swoistym straszakiem dla tych, którym nie podobały się działania polityków, było to co stało się z Charlesem Xue, jednym z liderów Big V (najpopularniejszych blogerów w chińskim Internecie), który w swoich komentarzach domagał się skuteczniejszego działania na rzecz czystego powietrza, a także poradzenia sobie z problemem uprowadzanych dzieci. Został on aresztowany przez policję, co zresztą pokazały lokalne media, oskarżony o stręczycielstwo, jak również o rozsiewanie szkodliwych plotek na Weibo. Jakiś czas później pokazano go w telewizji CCTV, wyznającego swoje “grzechy” i publicznie proszącego lud chiński o wybaczenie. Był to czytelny sygnał, że z władzą nie da się wygrać, tym bardziej że wkrótce nawet za niewinne, z punktu widzenia świata Zachodu, śmianie się z lokalnego polityka czy też złośliwe wyśmiewanie samego Xi Jinpinga można było trafić do aresztu. System cenzurowania Internetu wszedł w swą decydującą fazę.

Dość zabawny przykład tego w jaki sposób cyfrowa rewolucja służy reżimowi podawali w jednym z  podcastów specjaliści od Chin. Okazuje się bowiem, że coraz więcej czasu w pracy zajmuje chińskiej klasie średniej studiowanie myśli przywódcy Xi Jinpinga. W audycji przytoczono przykład specjalnej aplikacji na telefony komórkowe, która umożliwia zrobienie sobie sprawdzianu ze znajomości spuścizny najważniejszego chińskiego przywódcy. Wysoki wynik w tym teście może być kartą przetargową w walce o lepsze stanowisko w firmie, a zatem w kraju kwitnie proceder wynajmowania ludzi do rozwiązywania tego typu testów. Władza z kolei dobrze wie, że jej obywatele ją oszukują i wprowadza dodatkowe obostrzenia jak np. rozpoznawanie twarzy konkretnej osoby wypełniającej test, co z kolei prowadzi do tworzenia kolejnych wymyślnych technik oszukiwania aplikacji. Zabawa w kotka i myszkę trwa zatem w najlepsze.

Rzeczywistość jak z “Black Mirror”

Czy Chiny to rzeczywiście cyfrowa dyktatura? Nowoczesne technologie vs opresyjne państwo

Oczywiście największe wrażenie na obywatelach krajów zachodnich robią doniesienia z prowincji Sinciang, w której od dawna trwa eksperyment społeczny polegający na ocenie zachowania obywateli. Aktywiści dobrze znający tamte realia przyznają, że o ile jeszcze kilka lat temu do wspomnianej weryfikacji delegowano urzędników, którzy mieszkali z rodzinami i mogli je oceniać praktycznie 24 godziny na dobę, o tyle dziś w ogóle nie jest to potrzebne. Dwoje oczu z oczywistych względów nie zobaczy tyle co tysiące kamer, ustawionych w taki sposób by nie dało się ukryć praktycznie żadnych zachowań. Te są oceniane wedle 36 różnych aspektów, a niewłaściwa postawa może grozić zatrzymaniem i wysłaniem do specjalnych obozów odosobnienia. W zeszłym roku organizacje międzynarodowe informowały, że mogło do nich trafić nawet milion osób.

Szacuje się, że w 2016 roku na jednego mieszkańca Chin przypadało mniej kamer niż w Stanach Zjednoczonych (176 milionów do 62 w USA), ale do 2020 roku w planach było przekroczenie bariery 600 milionów. Duża część z nich miała być wyposażona w technologię SI. To daje ogromne możliwości, takie jak rozpoznawanie twarzy, a twórcy chwalą się tym, że korzystając z ich urządzeń można się dowiedzieć m.in. tego w jakim wieku są obserwowani, czy są wysportowani i jakie marki ubrań noszą. Produkty te sprzedano m.in. do Sinciangu gdzie władza niezwykle je sobie ceni, przy okazji podając - z pozoru - racjonalne powody, by z nich korzystać. Czy ktokolwiek będzie oponował jeśli usłyszy, że służą one do wykrywania przestępstwa czy też nawet zachowań, które mogą w konsekwencji skutkować dokonaniem jakiegoś zakazanego czynu? Dzięki obserwacji i systemowi punktacji, jakiemu podlega każdy obywatel, można w porę skorygować postępowanie jednostki lub też zawczasu wyeliminować “czarną owcę” ze społeczności wysyłając ją na obóz reedukacyjny.

To właśnie racjonalizowanie tego typu działań jest elementem, który najmocniej przeraża w kontekście kierunków rozwoju chińskiej rewolucji cyfrowej, bo przecież podobna argumentacja trafia również do wielu zachodnich społeczeństw. W jednym ze swych ostatnich esejów uznany pisarz science-fiction, Jacek Dukaj, kreśli podział infosfery na dwa wielkie obozy: zachodni, anglosaski i wschodni, chiński. Podział wyznacza tu przede wszystkim kultura, a widoczny jest on w tym na co wobec obywatela może sobie w określonym systemie pozwolić władza. Na Zachodzie, mimo wielu działań do tego zmierzających, politykom nie udało się spacyfikować Internetu, który mimo swych rozlicznych wad, nadal służy jako narzędzie krytykowania czy też zwykłego wyśmiewania przedstawicieli klasy panującej. Pytanie jednak co się stanie gdy jeden z tych systemów okaże się skuteczniejszy w zmaganiach ze współczesnymi problemami, do których w ostatnich miesiącach doszło przecież także przeciwdziałanie rozwojowi groźnego wirusa? Jeszcze kilkanaście lat temu analitycy byli zgodni, że to ustrój demokratyczny, w którym obywatele cieszą się względną autonomią, jest modelem najlepiej wpływającym na rozwój ekonomiczny. Patrząc na gwałtowny rozwój Chin, dziś nie ma już chyba takiej pewności...

Źródło: własne
Dawid Ilnicki Strona autora
Z uwagi na zainteresowanie kinem i jego historią nie ma wiele czasu na grę, a mimo to szuka okazji, by kolejny raz przejść trylogię Mass Effect czy też kilka kolejnych tur w Disciples II. Filmowo-serialowo fan produkcji HBO, science fiction, thrillerów i horrorów.
cropper