The Last of Us: Resztka Mnie

The Last of Us: Resztka Mnie

Roger Żochowski | 15.02.2014, 08:00

Lodowaty deszcz ciął moją twarz niczym ostra brzytwa. Znam takich którzy obłożyliby swoje mięciutkie buzie grubymi szalami i schowali delikatne głowy w kaptury niczym przestraszone żółwie. Tak naprawdę to zrobiłby to każdy kto miałby coś do stracenia.  Ja straciłem już wszystko, więc uderzający grad o moją zmarszczoną twarz i siwą brodę był dla mnie niczym peeling albo lifting. Echo bólu przypominało mi tylko, że nadal gdzieś tam wewnątrz jestem człowiekiem


 

Dalsza część tekstu pod wideo

Biegłem przez las starając się odgadnąć co stoi przede mną. Nie było łatwo. Ulewa ograniczyła widoczność do dwóch metrów. Nie zależało mi czy wbiegnę w drzewo, skałę czy przepaść. Szczerze to nie wiem po co biegłem. Może to uciekanie od tak wielu lat sprawiło, że mimo życzenia śmierci, instynkt przetrwania wciąż był silniejszy niż moja własna świadomość.
         Horda zainfekowanych była tuż za mną. Słyszałem ich jazgot i świszczące sapanie. Złapali mój zapach już kilka kilometrów wcześniej. Przez moment miałem nadzieję, że ciężki deszcz zmyje moje ślady. Byłem głupi. Mój starczy umysł już nie był tak bystry jak kiedyś. Nie przewidziałem, że mogą mieć ze sobą Wąchacza.  Jeszcze dziesięć lat temu...a może to już jedenaście? Raczej dziesięć…nie pamiętam, nieważne. Jeszcze dziesięć lat temu gdy z Ellie uciekliśmy ze szpitala byłem niemal pewien, że widzieliśmy już wszystko. Wtedy też byłem durniem. Nic nie wiedzieliśmy. Kto by pomyślał, że grzyb będzie dalej ewoluował zamieniając ludzi w coraz to gorsze przypadki. Wąchacz, ten szybko przemieszczający się gatunek niczym wilk na szponiastych rękach i nogach z twarzą przy samej ziemi i ogromnym grzybem zamiast nosa, mógł złapać zapach człowieka i tropić go kilometrami. Przy nim klikacze to dobre dusze. Trzy takie siedziały mi teraz za plecami a tuż za nimi pędziło kilku innych zgrzybiałych braciszków i siostrzyczek.
         Zatrzymałem się na moment, sięgnąłem do plecaka. Śmiercionośna pucha była gotowa. Położyłem ją delikatnie na ziemi, odbezpieczając wcześniej ładunek. Gwoździe, szkła i inne metalowe ustrojstwo czekało tylko na kontakt z wrogiem. Zamknąłem plecak, zarzuciłem na ramiona i ruszyłem dalej przed siebie.


Nie zdążyłem doliczyć do dwudziestu, kiedy usłyszałem wybuch a las za mną rozświetlił się na moment, obrysowując sylwetki moich prześladowców. Było ich przynajmniej z tuzin. No może teraz już mniej po spotkaniu z moją wybuchową niespodzianką.





Ucieszyłem się, ale moja twarz nawet nie drgnęła, zapomniałem jak można było się uśmiechać. Ostatni raz… i znów przywołuję do siebie te myśli. Ostatni raz śmiałem się zanim Ellie zniknęła. Później zostały już tylko same zmarszczki. Szukam jej od lat, może, gdy ją spotkam odnajdę też swoją radość i uśmiech? Myślałem, że to cholerne Świetliki ją zabrały, ale zabiłem ich zbyt wielu od tego czasu. Któryś na pewno by coś wiedział. Tak bardzo chciałem się dowiedzieć co działo się z Ellie. Tyle lat już minęło.


Odgłosy pędzącego i coraz bardziej wściekłego stada zainfekowanych stawały się coraz bardziej słyszalne.  Chaotyczne krzyki wydobywające się z ich zgrzybiałych krtani mieszały się z hałasem trzaskających gałęzi oraz rozkopywanego żwiru. To one przyciągnęły moją uwagę i sprawiły, że popełniłem błąd. Obróciłem się.


Droga po której biegłem, skończyła się.
Leciałem w dół.


Nie widziałem niczego, tylko mgłę i deszcz. Wtedy poczułem coś. Ból miażdżonego żebra i klatki piersiowej. Walnąłem o głaz. Odbiło mnie. Spadałem jeszcze niżej. Ostry kamień rozszarpał moje ramię. Później było już lżej. Grzmotnąłem o trawę najpierw twarzą a później resztą ciała. Sunąłem po przemoczonym stoku jak na ogromnej zjeżdżalni. Wyciągnąłem ręce przed siebie starając się uchronić od czegokolwiek co mogło by stać na mojej drodze. Niepotrzebnie. Uderzyłem nogami o kamień.  Pamiętam, że leciałem chwilę w powietrzu, później rąbnąłem o coś bardzo mocno i straciłem przytomność.

 

Adrenalina już nieraz uratowała mi życie. W momentach takich jak ten była niczym mój Anioł Stróż. Wybudziła mnie niemal natychmiast po upadku. Jej wyczucie czasu było niemal idealne. Gdyby tylko udało się jej to zrobić dosłownie trzy sekundy wcześniej, zdążyłbym sięgnąć po kosę. Teraz patrzyłem prosto w oczy jednego z biegaczy. Jego połamana szczęka trzymała się tylko lewej części żuchwy. Puste czarne oczy błądziły chaotycznie po moim czole. Ślina leciała gęstym potokiem i spadała na moje ubranie. Tuż za nim pojawiła się reszta. Nie miałem siły się podnieść. Sytuacja była beznadziejna. Miałem zostać rozczłonkowany.


Wąchacz odepchnął biegacza i przystawił swój purchawy gigantyczny nos do mojej klatki piersiowej. Wziął głęboki syczący oddech i wypuścił kolorowe zarodki swoimi uszami. Chciał mnie zamienić w jednego z nich. Innym biegaczom się to nie spodobało skoczyli na wąchacza i zaczęli go okładać rękami. Walczyli o swoją nagrodę, za którą tak długo już biegli. Należało im się. Gonili mnie w końcu już dobrych kilka godzin.


 

Chwilę potem dołączył do nich drugi wąchacz. Wskoczył w hordę i rozszarpał gołymi rękami kilku z nich. Nastała walka.  


Sięgnąłem po plecak. Nie było go na moich ramionach. Rozglądnąłem się wokół. Znajdowałem się w jakiejś starej ponurej stodole. Szare światło wpadało przez dziurę, jaką wybiłem swoim ciałem w drewnianej ścianie. Wszędzie leżały muszle. Różnego rodzaju, małe, duże i kolorowe. Odnalazł się też i mój plecak, leżał spokojnie w ciemnym kącie pomieszczenia. Ostatnimi resztkami sił odczołgiwałem się w jego stronę.


Zainfekowani walczyli zażarcie między sobą. Z tuzina ostała się jedynie piątka, może czwórka. Nie wiedziałem czy liczyć tego jednego z głową wisząca na dwóch strzępach skóry. Mimo fatalistycznego wyglądu całkiem nieźle odpierał ciosy wąchacza. Przynajmniej przez kilka następnych sekund zanim nie przeciął go na pół swoimi szponiastymi łapami.
         Dotarłem do plecaka i ukryłem się w cieniu. Potrzebowałem jedynie kilku sekund do przygotowania koktajlu mołotowa. Czas ten okazał się być luksusem na jaki nie było mnie stać. Oba wąchacze wyszli cało z pojedynku i skierowali swoje obrzydliwe kinole w moją stronę. Butelka z alkoholem również rozbiła się na kawałki. Sytuacja z gównianej przeszła w przesraną.


Nagle drzwi od stodoły stanęły otworem. Jasne oślepiające światło wpadło do środka. Wąchacze wciągnęli głośno powietrze, jak gdyby chcieli je całe odessać. Poczuli ludzkie mięso. Dwie strzały z kusz przebiły ich zgrzybiałe łepetyny na wylot, uwalniając z nich chmurę złocistych zarodników, które szybko opadły na ziemię.


Nie traciłem ani chwili, w między czasie udało mi się schować za dużą skrzynią. Wystarczająco daleko od zarodników. Siedziałem cicho z rewolwerem w dłoni. To była ostateczność. Zmarszczony, siwy i osaczony tuliłem ciemność złudną nadzieją i strachem.

 

Para nieznajomych podeszła bliżej, rozgniatając przy tym muszle na kawałki. Nosili na sobie typowe rybackie ubrania żółtego koloru, na twarzach nie mieli żadnych masek, jedynie długie brązowe brody. Nie wiedziałem z kim mam do czynienia. 
- Co do chuja? Skąd te ścierwa się tu wzięły Eddie? – odezwał się jeden z nich basem.
- Chuj go wie. Sprawdź czy rozjebaliśmy wszystkich – odpowiedział Eddie dziwnie znajomym głosem.


Powoli weszli głębiej do pomieszczenia. Mierzyli swoimi wielo-strzałowymi kuszami dokładnie i bez paniki. Sprawdzali kawałek po kawałku tajemniczą stodołę. Wyższy z nich podszedł do rozszarpanego na kawałki biegacza i kopnął go nogą mówiąc.
- Ale ma mordę. Szczęka ledwo trzymała się tego parszywego ryja. To nie twój kuzyn czy coś? – zaśmiał się ironicznie.
- Wal się kawalarzu, to przecież twój szwagier. Kup sobie okulary - odpowiedział drugi.
- Ty ale tak na serio. To skąd oni się tutaj wzięli? Coraz więcej ich tutaj przychodzi.
- Wiem Eddie! Przejebane no nie? Nie ma czasu, musimy to szybko zgłosić. Chyba nie chcemy żeby następna ekipa parszywców zaraz znów nas najechała.
- Yyyyy no nie – odpowiedział przerażony.
-Dobrze, zatem stul pysk sprawdź te ciała i zawijamy stąd. Musimy dać znać reszcie co jest grane.
- Dobra – zamruczał Eddie. Obszedł wszystkie zwłoki, wyciągnął strzały z rozciapanych nosów i popatrzył w moją stronę. Nasze oczy spotkały się. Patrzyłem w jego cholernie dziwnie znajome zielone tęczówki. Otworzył je szeroko. Gapił się na mnie przez chwilę, jego ręce zadrżały.
Zacisnąłem palec na spuście rewolweru. Byłem pewien, że zaraz rozpocznie się strzelanina. Lecz zamiast tego, brodaty facet zamrugał szybko powiekami i uciekł ze stodoły mówiąc do kolegi: - Wszystko zdechłe śmigamy!
Zostałem sam w ciemny kącie w totalnym szoku.




Trzy rzeczy postawiły mnie natychmiast na nogi, a raczej pytania. Po pierwsze na cholerę im te wszystkie muszle, po drugie gdzie jest ostatni wąchacz, które mnie gonił? I po trzecie i najważniejsze, dlaczego ten gość tak zareagował? Dlaczego mnie nie wydał i skąd ja go znam? Musiałem się pozbierać i wszystkiego dowiedzieć.


Wyciągnąłem apteczkę. Nałożyłem bandaż na ramię. Sprawdziłem stan klatki piersiowej i nie tracąc nawet sekundy ruszyłem dalej.


Powoli i spokojnie wychyliłem się zza winkla stodoły. Było czysto. Delikatna mgła rozproszyła się po małej nadmorskiej wiosce. Dostrzegłem sieci rybackie, kutry bujające się na niedużych falach, kilka domków turystycznych i niewielkich budynków gospodarczych. Nic specjalnie odkrywczego ani zjawiskowego.  Niegdyś turystyczna miejscowość wypoczynkowa, teraz wiocha jak każda inna w tej części wybrzeża. Jednak kilka rzeczy nie grało. Jedną z nich były muszle, które teraz zdawały się pokrywać całą drogę.


Ruszyłem przed siebie. Przyklejałem się do każdego cienia oraz rogu jaki tylko znalazłem.  Szedłem w niskim przysiadzie. Uważałem gdzie stawiam kolejne kroki redukując hałas do minimum. Nie chciałem nadepnąć na żadną z muszli. Raz na jakiś czas moje stare kości i stawy wydawały zużyte i starcze dźwięki. Już nie byłem tak wysportowany i twardy jak nawet te dziesięć lat temu. Nadal jednak miałem swoje kocie ruchy, mimo tych sześćdziesięciu lat. Nie wiedziałem, w którą stronę iść, ale podążałem za głosami. Doprowadziły mnie do fizycznego wspomnienia niegdyś stojącego tutaj turystycznego baru rybnego, teraz przerobionego na zbrojownię.
Wyszedłem na dach jednego z domków i ukryłem się za pudłem od klimatyzacji. Nie muszę wspominać, że była cała zardzewiała i pokryta pleśnią. Wszystko inne też tak wyglądało. Mi to nie przeszkadzało.


Kilkunastu ubranych na żółto rybaków zebrało się żeby przedyskutować jakiegoś rodzaju plan. Wyglądali niemal identycznie, nosząc morskie przeciwdeszczowe rybaczki oraz kurtki z masywnymi kapturami. Zauważyłem jednak, że każdy z nich na ramieniu miał naszyty symbol. Nie widziałem dokładnie. Moje oczy już od dawna nie przypominają sokolich. Bliżej im było do krecich. Przydałaby się okulary, ale trudno było o okulistę w post apokaliptycznych czasach. Założyłem jednak, że to herb ich osady przedstawiający osę lub szerszenia.


- Kurwa! Nie mamy czasu na dalsze planowanie! – Krzyknął jeden z nich i rzucił bosakiem w pobliski drewniany słup.
- Musimy ruszać, sami widzicie. Napadła nas następna jebana horda, tym razem z wąchaczami!  Wąchaczami!  Wiecie co to oznacza no nie?!
- Kurwa! Wąchaczami? Musieli złapać nasz zapach gdzieś! Ale jak! Przecież po to dajemy te cholerne muszle! – udarł się jeden z nich wymiatając przy tym energicznie jedną ręką a drugą dłubiąc sobie głęboko w nosie.
- Steve ma rację! Musimy działać zanim cała reszta się tu zjawi! Teraz albo nigdy! Wracamy na księżyc! – zawołał inny. Na początku oczywiście pomyślałem, że gość miał nierówno pod sufitem i totalnie mu się coś popieprzyło ale, kiedy inni pociągnęli temat i sami użyli sformułowania „księżyc” wtedy zrozumiałem, że mówią o czymś bardzo intrygującym.


- Księżyc jest naszą jedyną szansą, nie możemy już tutaj żyć – wołał jeden z rybaków.
- Przecież wiesz, że nas tam nie wpuszczą. Nie po tym co zrobiliśmy! 
- Będą musieli! – zawołał inny.
- Jak to?! – zapytał kolejny.
- Normalnie! Mam dość proszenia się o ich zgodę! Kim oni są do kurwy nędzy żeby decydować o wszystkim. Albo się zgodzą albo wypieprzymy ich w jebany kosmos!
- Tak! Mamy wystarczająco dużo ładunków wybuchowych żeby to zrobić! – potwierdził jego kolega.
- Racja Kurwa!
- Wypływamy!
- Tak!


         Podekscytowani zaczęli krzyczeć i wiwatować niczym dzieci w podstawówce na widok lulków. Wiedziałem już wtedy, że mam do czynienia z bandą matołów i, że ich plan najprawdopodobniej i to dosłownie nie wypali. Chciałem jednak zobaczyć, o jakim księżycu mówili. Byłem również pod wrażeniem tego, że udało się im oszukiwać wąchaczy, otaczając się skorupiakami. Same muszle nie wydzielały żadnego zapachu, ale widocznie musiały wpływać w jakiś sposób na zmysły samych wąchaczy. Całkiem nieźle jak na bandę przygłupów, pod warunkiem, że sami na to wpadli.


         Nagle usłyszałem trzask, następnie drugi i kolejne.
- Uwaga! Cicho! Zamknąć ryje! – zawołał jeden z rybaków. Wszyscy umilkli.


Dźwięk rozgniatanych muszli był coraz bardziej słyszalny. Doszedł do tego inny dużo bardziej przeraźliwy odgłos.
Klikanie.
Mnogie klikanie.
- Słyszycie to?! Szybko na łodzie – zawołał jeden z nich.

 


        Obróciłem się za siebie i to, co zobaczyłem zamroziło moje stare fioletowe żyły. Jeśli pojedyncze klikanie mogło kogoś wystarczyć to co zrobiłoby klikanie kilkudziesięciu takich. Szli prowadzeni przez jednego wąchacza. Istny chodzący szwadron śmierci. Nie wiem, co mogłoby powstrzymać taką bandę. Ale wiem, kto ich tutaj sprowadził. Ja. Głupi, stary ja i mój zapach.


Wąchacz musiał skorzystać z pomocy klikaczy, którzy kierowali się teraz echolokacją a nie zapachem. Nie wiedziałem, że te grzyby mogą ze sobą tak współpracować. Ale przecież to nie są bezmózgie zombie, tylko zainfekowane, zaawansowane biologicznie pasożyty.


         Nie ruszałem się. Czekałem na rozwój wydarzeń.  Zrobiło mi się szkoda tych wszystkich chłopaków. Mogli w końcu być dobrymi gośćmi. Głupimi ale dobrymi. Wyrzuty sumienia pojawiły się niczym ostatki moich wyprutych emocji. Nie wiedziałem, co zrobić. Postanowiłem dalej poczekać.

 
        Rybacy w pośpiechu i panice ładowali na łódź skrzynie z materiałami wybuchowymi. Horda zainfekowanych była już coraz bliżej. Mnogie klikanie było praktycznie nie do zniesienia. Przechodzili tuż pod domkiem na którym siedziałem. Byłem niemal pewien, że wąchacz mnie wyczuje już z takiej odległości, ale ku mojemu zdziwieniu przeszedł dalej. Wtedy zauważyłem coś bardzo dziwnego, miał wbitą strzałę w twardą część swojego czoła na końcu której wisiał kawałek żółtej szmaty. Fragment ubioru rybaka.  Wyglądał niczym upiorny osiołek prowadzony metodą kija i marchewki. Doszło do mnie, że to wszystko nie jest jednak moją sprawką, ale kogoś innego. To było zaplanowane i bardzo trafnie ustrzelone.


         Banda zainfekowanych wyszła zza rogu. Wąchacz wyczuł swoją ofiarę. Upiorny krzyk kilkudziesięciu klikaczy niemal rozwalił moje uszy. Rzucili się do morderczego ataku na ludzi. Nawiązało się coś, co bardziej przypominało robienie koktajlu z trupów w blenderze niż walkę. Krew, flaki i kończyny latały wszędzie. Skrawek wody dobijającej do plaży zabarwił się na czerwono. Nie mogłem na to dłużej patrzeć. Już odwracałem głowę, kiedy zobaczyłem kogoś stojącego kilka metrów za mną, na dachu innego domku. Rybak miał we mnie wycelowaną broń. Wystrzelił. Raca błędnym torem poszybowała w moją stronę. Chybiła. Trafiła w skrzynki z materiałami wybuchowymi. Eksplozja była na tyle silna, że rozwaliła wszystkich zainfekowanych. Ja natomiast odleciałem kilka metrów do tyłu. Rąbnąłem mocno na plecy. Już dawno nie byłem tak poturbowany jak tego dnia.


Fragmenty ubrań i spalonej skóry spadały z nieba niczym piekielna wersja śniegu. W tle majaczył zarys palącego się wraku łodzi.


Rybak podszedł wolnym krokiem do mnie. Zobaczyłem jego zielone oczy. Te cholernie znajome oczy. Jego brązowa broda skrywała całą twarz.
Chwyciłem za kaburę w poszukiwaniu rewolwera. Nie było go tam. Musiał wypaść podczas upadku.
- Spokojnie – powiedział nieznajomy.


- Dlaczego rozwaliłeś wszystkich swoich ludzi? – zapytałem.
- To już nie byli moi ludzie  – odpowiedział tajemniczo.
- To ty byłeś tam w stodole, dlaczego mnie nie wydałeś? – zadałem kolejne pytanie.


Milczał.


Nie przestawałem go jednak męczyć:
- Ten drugi nazwał cię Eddie, czy tak masz na imię?
- Nie – odpowiedział i zmienił ton głosu na coraz bardziej znajomy.
- Kim jesteś? Jak masz naprawdę na imię? – wciąż dopytywałem.


Rybak chwycił brodę i ściągnął ją w dół. Była sztuczna.
- Naprawdę nie pamiętasz? – tym razem on zadał pytanie, wysokim damskim już głosem.


- To…niemożliwe…
- Bardzo się zestarzałeś. Jesteś cały siwy…Głos zaczął zanosić się do płaczu.
- Ellie? – ledwo wypowiedziałem to imię.
- Joel…
         Teraz już wiedziałem na kogo patrzę. To była ona. Dużo starsza. Dorosła kobieta. I te zielone oczy, jak mogłem ich od razu nie poznać. Głos też trochę się jej zmienił. Nie był taki zaczepny i zadziorny jak wcześniej. Poważniejszy, dojrzalszy, wyrobiony życiem. Taki sam, ale też całkiem inny.
- Joel. Czy to naprawdę ty? Jak zobaczyłam cię tam w tej stodole… – łzy napłynęły do jej dużych zielonych oczu.
- Ellie. Szukałem cię dziesięć lat – odpowiedziałem złamanym głosem.
- Ja też cię szukałam, wysyłałam ludzi aby cię znaleźli. Byłeś nie do wytropienia! – krzyknęła.
- Jakich ludzi? – zapytałem.


         Ellie uniosła prawą rękę do góry. Na ten znak za jej plecami z pod ukrycia wyszły pochowane i zamaskowane postacie. Musiało być ich przynajmniej dwadzieścia. Wszyscy mieli w rękach broń.
- Kim oni są? Co to za armia? – zastanawiałem się.
- To są Szerszenie.
- Szerszenie? Myślałem, że tamci nimi byli – wskazałem palcem na płonący wrak łódki.
- Masz rację, oni też byli Szerszeniami, do momentu aż nas nie zdradzili.
- Ale jak? Nie rozumiem – pytałem zmieszany.
- Oni byli głupi. Chcieli nas zniszczyć. Nawet teraz. Musieliśmy ich zatrzymać. Joel wszystko ci wytłumaczę. Chodź z nami na księżyc. Tam będziesz bezpieczny – zaproponowała.
- Księżyc?
- To jest nasze miejsce. Nasz dom. Mieszkamy na otwartym morzu. Przerobiliśmy stację wydobywczą na stację badawczą. Żyjemy tam bezpiecznie. Zainfekowani nie mogą nas tam dostać. Chodź nie ma czasu, inni mogli to usłyszeć.
- Ellie dlaczego odeszłaś?  Co robiłaś przez te wszystkie lata?  – zapytałem, nie mogąc rozumieć już słów, które do mnie kierowała. Musiałem znać odpowiedź na najważniejsze pytanie.


- Opowiem ci wszystko po drodze. Chodź proszę – wyciągnęła do mnie dłoń.


- Nie. Cholera! – podniosłem głos. Emocje wzięły górę. Ellie otworzyła szerzej oczy a ekipa za nią wycelowała we mnie broń. Jednym ruchem ręki kazała im jednak ją zaraz opuścić.
- Przepraszam nie chciałem…po prostu tyle lat minęło. Muszę wiedzieć.
- Nic się nie stało, rozumiem – odrzekła. Odczekała chwilę i mówiła dalej:
- Joel…nie chciałam żebyś przeze mnie cierpiał. Wiedziałam, że póki będę z tobą, będzie ci zagrażać niebezpieczeństwo.  Byłeś dla mnie jak Ojciec. Nie mogłam pozwolić żeby ktoś cię skrzywdził. Nie po tym, co dla mnie zrobiłeś. Musiałam ruszyć w świat sama. Byłeś zbyt opiekuńczy, nigdy nie zaryzykowałbyś. Nie pozwoliłbyś mi na to. Musiałam spróbować.
- Ellie…pomógłbym tobie. Wspierałbym cię. Ochraniał. Poszedłbym z tobą nawet…
- Wiem. Ale musiałam to zrobić sama – przerwała mi.


- Po naszej wielkiej wyprawie i przygodzie w szpitalu, nie mogłam się odnaleźć. Pierwszy rok pamiętasz jaki był. Coraz mniej rozmawialiśmy, coraz bardziej się przejmowaliśmy. Sprawy szły w złą stronę. Nie mieliśmy nadziei. Dryfowaliśmy niczym kra po oceanie powoli topniejąca. Miałam dość czekania aż wyjaśnienia przyjdą same do nas. Musiałam iść ich poszukać. Wyjść w świat. Nie było łatwo. Pierwsze dwa lata spędziłam ukrywając się. Nie ufałam nikomu. Było mi ciężko. Wiesz jak mężczyźni reagują na nastolatki…
- Mam nadzieję, że nikt cię nie skrzywdził – przerwałem jej.
- Próbowali! Nie jeden raz. Wiesz chyba jak skończyli. Zero Cojones. Trafiali na złą dziewczynkę – w końcu się uśmiechnęła i zmarszczyła swój nadal piegowaty nosek. Trwało to jednak ułamek sekundy, po czym dalej kontynuowała:
- Dobrze mnie wytrenowałeś. Nigdy bym sobie nie poradziła bez wiedzy, którą mi przekazałeś.
Nastała chwila ciszy.
Już miałem coś powiedzieć, ale ona była szybsza.
- Joel. Kurwa. Było mi naprawdę trudno. Nie było dnia żebym nie żałowała swojej decyzji. Tęskniłam za tobą. Ale gdy już myślałam, że się poddam, poznałam kogoś – jej wzrok poderwał się do góry.
- Joel…chyba to mamy – uśmiechnęła się po raz drugi.
- Co macie? – zapytałem niepewnie.
- Lekarstwo – odpowiedziała.
- Co? – przełknąłem twardo ślinę.
- Wszyscy jesteśmy odporni. Każdy z nas. Dlatego nazywamy się Szerszeniami. Grzyby na nas nie działają już.
- Nie możliwe. Jak?
- Michael. Chłopak, którego poznałam. On…my…Joel ja mam córkę – uśmiechnęła się tak jak dawniej. Nie mogłem nic odpowiedzieć. Mięśnie na mojej twarzy zareagowały. Coś nimi poruszyło. Dziwne uczucie. Coś czego dawno nie czułem. Odnalazłem to. Uśmiechnąłem się.
W całym tym szarym paskudnym, oskalpowanym z radości świecie. Poczułem szczęście. A myślałem, że już nigdy tego nie doświadczę.
- Moja córeczka Joella, ona…jej krew posłużyła do stworzenia surowicy. Jesteśmy odporni na zarodniki, ale nie na ugryzienia. Pracujemy nad tym. Jesteśmy tak blisko. Nasze laboratorium, nasz dom, księżyc. Tam mamy wszystko.
- Dałaś jej na imię Joella? Serio? – zapytałem, unosząc moje siwe brwi ku górze.
- Mhm…- znów się uśmiechnęła.
- Joel, chodź proszę…pokażemy ci wszystko.  Tak dużo mam ci do opowiedzenia – podeszła bliżej. Nic już nie mówiliśmy.


Chwyciłem ją, przyciągnąłem do siebie i przytuliłem mocno. Staliśmy w objęciach. Te wszystkie lata poszukiwań, zmagań z naturą i zainfekowanymi. Walki z ludźmi i z samym sobą. Trud, pot, momenty beznadziejne. Wszystko to miało teraz sens. Może była to pokuta za to, że ją okłamałem wtedy po wyjściu ze szpitala. Może to kara za tych wszystkich ludzi których zraniłem. Ale jeśli miałbym zrobić to jeszcze raz, nie wahałbym się. Przeznaczenie musiało w końcu istnieć. Jak inaczej wyjaśniłbym to, że teraz ją spotkałem, na drugim końcu świata? Odnalazłem Ellie i odnalazłem resztkę mnie. Czułem, że to nie koniec naszej historii, ale tak naprawdę początek. Jeśli mówiła prawdę i opracowali lekarstwo, mielibyśmy szansę na to żeby wyleczyć cały świat. Zmienić coś. Naprawić wszystko. Nie mogłem już się doczekać żeby poznać jej córkę i być znów częścią tego świata. Miałem przeczucie, że odbędziemy z Ellie przynajmniej jeszcze jedną wielką przygodę.

 

K       O       N       I        E       C

Autor: MATEUSZ KUDRAŃSKI
 

Krótkie Fanowskie opowiadanie pt. „Resztka Mnie”  zostało napisane na potrzeby konkursu organizowanego przez PPE.PL oraz Playstation Polska.

Roger Żochowski Strona autora
Przygodę z grami zaczynał w osiedlowym salonie, bijąc rekordy w Moon Patrol, ale miłością do konsol zaraziły go Rambo, Ruskie jajka, Pegasus, MegaDrive i PlayStation. O grach pisze od 2003 roku, o filmach i serialach od 2010. Redaktor naczelny PPE.pl i PSX Extreme. Prywatnie tata dwójki szkrabów, miłośnik górskich wspinaczek, powieści Murakamiego, filmów Denisa Villeneuve'a, piłki nożnej, azjatyckiej kinematografii, jRPG, wyścigów i horrorów. Final Fantasy VII to jego gra życia, a Blade Runner - film wszechczasów. 
cropper