Ranker: 12 najgorszych ekranizacji gier wideo

Ranker: 12 najgorszych ekranizacji gier wideo

Mateusz Greloch | 04.02.2014, 09:59

Często zdarza się, że zapaleni gracze są jednocześnie częstym targetem producentów filmowych, którzy węszą łatwy zarobek odkupując prawa do ekranizacji najpopularniejszych gier wideo. Skutki takich akcji są przeróżne, jednak niektórzy z nich doszli do takiej wprawy, że potrafią zatrudniać głośne nazwiska z Hollywood, zaliczać żenująco słabą oglądalność i jeszcze zarobić na filmie. Przed Wami lista najgorszych filmów na podstawie gier komputerowych.

Double Dragon
Dalsza część tekstu pod wideo
 
 
Gra, która zapoczątkowała gatunek beat’em-up miała prostą drogę do sukcesu – mało dialogów, sporo nawalania, ale jak to zwykle w takich przypadkach bywa, ktoś wpadł na genialny pomysł uczłowieczenia bohaterów, dodania im paru linijek tanich tekstów i zarysowania linii fabularnej, którą z powodzeniem zrozumie robiący właśnie w pieluchę niemowlak. Jako, że to film dla graczy, tych, którzy pierwowzoru nie znali, chciano przekonać takimi nazwiskami jak Robert Patrick, Mark Dacascos i Alyssa Millano. Oprócz bohaterów, którzy ubrani są w niebieskie i czerwone kimono, film nie ma nic wspólnego z grą. Dziwne medaliony, demony, opętania, eksperymenty genetyczne, ninja – wszystko czego potrzebował dobry film akcji z lat 90-tych. Ogromny minus za scenę, w której jeden z głównych bohaterów niszczy oryginalny automat z grą Double Dragon. Twórcy chyba nie zrozumieli idei fan service.
 
 
 
Street Fighter
 
 
Najwyraźniej producenci doszli do wniosku, że zapewniając duże nazwiska, słynną markę i znane postacie zarobią sporo pieniędzy zbytnio się nie męcząc, jednak jak to w takich przypadkach bywa – produkt końcowy był skierowany do dzieci w wieku 3 lat, które nie były w stanie wyłapać czerstwych żartów i przerysowanych postaci, z których każda kolejna miała genialniejsze od poprzedników teksty i bardziej kolorowe uniformy. Najjaśniejszą postacią tej produkcji był Bison grany prze Raula Julię, który co rusz puszczał do widza oczko naśmiewając się z granej przez siebie postaci. Z drugiej strony barykady mieliśmy m.in. Jean-Claude’a Van Damme i Kylie Minogue, której największym wkładem w ten film były zbliżenia na tyłek. Przygłupawy Zangief, naiwny Ry(j)u, Ken, który z Kenem ma tylko wspólne imię, Dhalsim jako naukowiec Bisona i Bianca, który okazał się żołnierzem z wypranym mózgiem – poziom absurdu aż wylewał się z ekranu. Dobra komedia na skacowane popołudnia.
 
 

 
Far Cry
 
 
Pierwszy film Uwe Bolla w naszym zestawieniu. Miałem wątpliwą przyjemność oglądać to dzieło. Jedyne co go uratowało to towarzystwo innych nerdów, którzy przy nieźle zakrapianym stole głośno komentowali kolejne żałosne sceny, w których Til Schweiger wcielając się w postać Jacka Carvera, próbował podbijać do Emmanuelle Vaugier. Słowa nie oddadzą tego jaką kichą był ten film, w którym największy budżet przeznaczono na wysadzenie w powietrze łódki Jacka. Ciekawostka, budżet był tak mizerny, że Til nosił w scenach swój zegarek, bowiem uważał, że Jack bez odpowiednio wyposażonego zegarka to popierdółka, a nie badass. Cóż, nawet zegarek nie pomógł drętwym dialogom i drewnianej grze aktorów.
 
 
 
Super Mario Bros.
 
 
Próba przeniesienia Mario na ekrany kin skończyła się kompletną klapą. Przyznał to nawet Shigeru Miyamoto, który sam powiedział, że żałuje, że kiedykolwiek wyraził na to „coś” zgodę. Bob Hoskins jako Mario z Brooklynu, Dennis Hopper jako Koopa i Samantha Mathis jako księżniczka Daisy – co mogło pójść źle? Wszystko. Począwszy od durnej fabuły, poprzez z tyłka wzięte motywacje bohaterów, aż do finału, który wołał o pomstę do nieba. Co ciekawe, w rolę Mario miał wcielać się Danny DeVito, jednak w porę się opamiętał i zrezygnował. Z innych ciekawostek – broń, która cofała ewolucję osobników na końcu filmu to przemalowany pistolet Super Scope 6 z zestawu Super Nintendo.
 
 

 
Tekken
 
 
Ileż było zapowiedzi – że będzie kanonicznie, że będzie zgodnie z fabułą, że będzie fan service, że wiarygodne i dopracowane postacie, że nawet ciosy i style walki będą się zgadzać. Ci, którzy nie zmarli podczas oglądania tego ruchomego bohomazu zgodnie krzyczą, że to jeden wielki bullshit. Fabuła to słowo odległe tej produkcji, że nawet Słońce wydaje się być na wyciągnięcie ręki. Fakt faktem, Mishima Zaibatsu jest, a w głównego złego wcielił się nie kto inny jak Cary-Hiroyuki Tagawa, jednak nawet on nie był w stanie wyciągnąć z błota reszty ekipy, dla której był to chyba pierwszy publiczny pokaz możliwości. Rozumiem, że w kwestii filmów-bijatyk trzeba pójść na aktorsko-umiejętnościowy kompromis, ale tutaj zrobiono to bardzo źle. Jeśli nie oglądaliście, to nawet nie próbujcie. Podziękujecie mi później.
 
 
 
House of the Dead
 
 
W dobie wysypu filmów o zombie, nasz ukochany Uwe Boll postanowił nagrać swoją wariację House of the Dead. O ile sam pomysł nie był zły, tak wykonanie biło w przedbiegach nawet amatorskie produkcje studentów starających się o zaliczenia na filmówce. Niestety biło je w kategorii jak zepsuć materiał źródłowy i pokazać taniochę efektów „niespecjalnych”. Reżyser chyba nie zrozumiał, że kwintesencją filmu o zombie nie są durne gagi i hektolitry krwi wypływające ze zranienia bohatera w skarpetkę. Grupka młodzieży udaje się na wyspę, gdzie zamierzają ostro poimprezować. Okazuje się, że nie ma z kim, bo rezydenci zniknęli. Uwaga! Tego się nikt nie spodziewał! Zmienieni w zombie rzucają się na głównych bohaterów, którzy od tej pory muszą walczyć o życie. No rewelacja! Pomysł godny zwrotom akcji w telenoweli Klan. Nakręcono także kontynuację, którą warto przelecieć na fast forward dla samej Emmanuelle Vaugier, którą możecie kojarzyć już z Far Cry, a która w tym filmie świeci odrobiną ciałka.
 
 

 
Wing Commander
 
 
Wing Commander to idealny przykład jak zabić markę w oczach fanów. Gra miała kręcone scenki w stylu live-action, gdzie w postacie wcielali się między innymi John Rhys-Davies, Mark Hamill i Michael Ironside, jednak w filmie postanowiono ich zastąpić Kudłatym i przemądrzałym facetem z „Koszmaru minionego lata”. Fabuła odbywa się w odległej przyszłości i kręci się wokół trójki młodych pilotów, którzy jak to w filmach z tego okresu bywa, muszą na swoich barkach unieść ciężar inwazji obcych i poprowadzić ziemskie siły ku zwycięstwu. Klasyka gatunku można by rzec. Jeśli uwielbialiście filmy w stylu „Żołnierze Kosmosu”, to odejmijcie od tego humor i świetnie animowane stwory oraz obniżcie ocenę za brak przyciągającej wzrok golizny głównej aktorki i otrzymacie Wing Commandera, a przynajmniej to plugastwo, które ktoś nazwał ekranizacją gry wideo o tej samej nazwie.
 
 
DOA: Dead or Alive
 
 
Patrząc na nazwisko reżysera, można było pomyśleć, że czeka nas dobre kino akcji, wszak Corey Yuen reżyserował filmy z Brucem Lee, Jackie Chanem i Jetem Li, jednak wszelkie nadzieje prysły niczym bańka mydlana, kiedy zobaczyliśmy pierwszy zwiastun tej produkcji. Wprawdzie same sceny walki były niczego sobie, jednak durna do granic możliwości historia i do bólu przerysowane postaci nie pozwalały się bawić. Idea była prosta – na wyspę zaproszono wojowników, którym rozdano specjalne zegarki. O każdej porze dnia i nocy mogli oni otrzymać imię i wizerunek wojownika z którym muszą w tej chwili odbyć pojedynek. Wszystko pod czujnym okiem zamontowanych wszędzie kamer, śledzących każdy ruch bohaterów. Dzięki tym kamerom pobierano dane na temat ich stylu walki, przyzwyczajeń i ciosów, które następnie pompowano w superkomputer dla użytku właściciela wyspy, w którego wcielał się Eric Roberts. Sporo golizny, skąpe stroje damskie, a nawet mecz w siatkówkę plażową ze zbliżeniami na bujające się damskie walory – Fan Service pełną gębą, choć całościowo film był ogromnie słabą produkcją.
 
 

 
Alone in the Dark: Wyspa cienia
 
 
Kolejny film Uwe Bolla, który zdominował dzisiejsze zestawienie. Tym razem w Edwarda Carnby’ego wcielił się Christian Slater, któremu partnerowała Tara Reid. Główny bohater próbując rozwikłać zagadkę śmierci swojego bohatera, trafia na tytułową Wyspę Cienia. Jest sporo strzelania, słabych, przeintelektualizowanych tekstów oraz przegadanych scen, z których nic nie wynika. Najlepszą recenzją niech będzie fakt, że nasz redaktor naczelny skomentował film bardzo krótko – „po jego obejrzeniu dostałem raka mózgu”. Jeśli ktoś jest w stanie obejrzeć film tylko dla niewiasty, to Tara Reid może go zainteresować, bowiem wtedy jeszcze ładnie wyglądała. Niestety był to chyba jedyny film z tutaj zaprezentowanych, który musiałem oglądać na raty, bo poziom absurdu wykraczał ponad wszelkie normy, a uwierzcie mi, mam dużą tolerancję na głupotę i niejeden szmirowaty film w życiu zobaczyłem. Christian Slater, który w owym czasie cierpiał na brak gotówki, pewnie skakał z radości kiedy ktoś go w końcu przyjął do pracy, jednak po recenzjach słuch o nim zaginął.
 
 
 
Mortal Kombat: Annihilation
 
 
O ile pierwsza część Mortal Kombat była całkiem udanym widowiskiem, tak jego kontynuacja to kicz w najbardziej tandetnym wydaniu. Sindel i Motaro skutecznie obrzydzili mi uniwersum Mortal Kombat na jakieś 10 lat, a durne wytłumaczenie mechanicznych ramion Jaxa i wprowadzenie takich postaci jak Sektor i Cyrax tylko dobiło tę produkcję. Nawet końcowe starcie Liu Kanga i Shao Kahna, w których obaj przemieniają się w smoki pokazało biedę budżetu i brak umiejętności specjalistów od efektów specjalnych. Wielkim minusem było również zastąpienie bohaterów znanych z pierwszej odsłony innymi aktorami. Nie spotkamy już aktorów, którzy w pierwszej części wcielali się w Raidena, Jaxa, Sonyę Blade i Johny’ego Cage’a. Zupełnie oderwana od pierwowzoru fabuła, po prostu głupie wytłumaczenie ponownego starcia pomimo wygranego turnieju i pokrętne wprowadzanie kolejnych postaci, które pokazywały się tylko po to, by zaraz zejść z planu na wieczny spoczynek sprawiły, że wielu fanów dosłownie znienawidziło twórców filmu oraz po części Netherrealm za wyrażenie zgody na użyczenie licencji.
 
 

 
Bloodrayne
 
 
Niespodzianka! Uwe Boll znowu postanowił zepsuć kolejną markę, tym razem stosunkowo osobliwą, bo jak inaczej wytłumaczyć wampirzycę, która zarzyna kolejne zastępy nazistów? Zastanawiam się jakim cudem w tej szmirze zagrali tacy aktorzy jak Ben Kingsley, Michael Madsen, Michelle Rodriguez i Kristianna Loken. Słabe sceny walki, kiepska choreografia, dialogi, które napisano chyba na kolanie podczas przejażdżki konno po polu minowym w środku lasu na skraju Kosowa. Sztuczna krew wylewająca się hektolitrami, ciałko Kristianny Loken tu i tam. Boll dobrze wie jak zadowolić nerda – jucha, gołe kobiety i bezsensowne gadki by zakryć niedoróbki innych elementów składowych filmu. O ile Bloodrayne jeszcze przeszło, tak kolejna produkcja tego pana „reżysera” przeszła do historii jako największa klapa w jego historii, na której i tak zarobił.
 
 
 
In the Name of the King: A Dungeon Siege Tale
 
 
Tak, dobrze widzicie. Pierwszy raz w historii filmów Uwe Bolla, pokusił się on o nietypowy tytuł, który nawiązuje do tworu, na którym się wzorował. Pamiętając początki Jasona Stathama, kiedy ludzie zachwycali się jego rolą w Transporterze, a patrząc gdzie plasuje się teraz i ile zgarnia za kolejne filmy ze swoim udziałem, to aż dziw bierze, że kiedykolwiek mógł zagrać w takim gównie. Przykro mi za ostre słowa, ale inaczej niż gównem tego się nie da nazwać. Królestwo Ebb zostaje zaatakowane przez okrutnych Krogów, na czele których stoi mag grany przez Raya Liottę, tymczasem na obrzeżach królestwa żyje sobie jak gdyby nigdy nic Farmer. Jego miasto najechali Krogowie, jego syn został zabity, a żona uprowadzona, więc rusza na ratunek zbierając po drodze pseudo-drużynę licząc na powodzenie misji. Jak to w przypadku filmów z Jasonem Stathamem bywa, należy oczekiwać scen walk, gołych klat i krótkich tekstów oszczędnego w słowa bohatera. Brzmi fascynująco? Więc życzę powodzenia w oglądaniu filmu, który zawodzi w każdym aspekcie, a jego najciekawsze sceny odbywają się w pierwszych 10 minutach, by później dramatycznie zwolnić tempo i zabić ten film śmiercią naturalną.
 
 
źródło: Filmweb.pl. IMDB, Wikipedia

Mateusz Greloch Strona autora
cropper