Jak pokochałem gry - 16 tytułów, które zmieniły moje życie!

Jak pokochałem gry - 16 tytułów, które zmieniły moje życie!

Roger Żochowski | 19.09.2013, 14:57

Każdy z Was zapewne mógłby opowiedzieć swoją historię gracza - jak zaczynał i kiedy gry stały się jego pasją. Poniższy tekst przygotowałem spontanicznie, starając się przedstawić Wam moją grową biografię w nieco inny sposób. Wybrałem 16 produkcji, dzięki którym dziś mogę napisać - kocham swoją pracę. 

Nie chodzi o to, czy są to gry przełomowe, na 10, czy może tylko na marne (w dzisiejszych czasach) 7. Są to produkcje, które ukształtowały mnie jako gracza i zapisały się na stałe w pamięci odznaczając na niej wyraźnie swoje piętno. Produkcje, które w połączeniu z różnymi sytuacjami życiowymi wzbudzają wciąż sentyment i potrafiły zaszczepić miłość i pasję do gier wideo pielęgnowaną do dziś. Dlatego obok samych gier w tekście przewijają się materiały niezwiązane z naszą branżą, ale bez których moje wspomnienia nie byłyby tak kolorowe. Jednocześnie zachęcam Was, abyście wy w komentarzach podali tytuły, dzięki którym możecie zdefiniować swoje zamiłowanie do gier. Dziś na tapetę trafia pierwszy rozdział mojej dość osobistej, ale mam nadzieje ciekawej historii. A w niej oczywiście pierwsze dwie "gry". Jeśli cykl się spodoba, w kolejnych 4 odcinkach przedstawię Wam dalszy ciąg historii, aż do momentu, w którym pasja połączyła się z wymarzoną pracą.   
 

Dalsza część tekstu pod wideo

1. Z tatą po Totka i żeton - Moon Patrol

Moją historię zacznę dość przewrotnie, bo od zdjęcia na ławce, gdy byłem jeszcze małym brzdącem. Ten po prawej to ja, ten po lewej mój braciak, z którym jak się miało później okazać, wciągnę się w świat gier wideo bez reszty. Wtedy oczywiście naszym jedynym zajęciem było ładowanie balastu w pieluchy i sięganie po butlę z mlekiem, więc nasi rodzice nie mieli jeszcze pojęcia o tym, jakie gangreny z nas wyrosną. Nie wiedzieli też, że za kilkanaście lat będziemy wyrywali głowy w Mortal Kombat i prali się po mordach w Tekkenie. Ale do tego jeszcze dojdziemy.

 
Zapewne część z Was nie raz sięgała pamięcią wstecz, próbując sobie przypomnieć swój pierwszy kontakt z grami wideo. Ja zawdzięczam go wyprawom wraz z tatą po Totka i wesołemu miasteczku rozstawianym w ciepłe pory roku na trawniku na warszawskim Służewcu, gdzie się wychowałem (teraz wyrosły tam biurowce). Wata cukrowa, diabelski płyn czy przejażdżka kolejką były dla małego brzdąca dorastającego pod koniec lat 80-tych nie lada atrakcją. Zazwyczaj chodziłem tam z ojcem, który korzystał z okazji przepuszczając kasę na Toto-Lotka. W końcu budka Totalizatora znajdowała się rzut beretem od miasteczka, a perspektywa zakupu nowiutkiego Fiata 125p za potencjalną wygraną kusiła równie mocno, co dziś nowy model Mazdy 6.. Dorastające dziecko to jednak bardzo ciekawska istota, a że po drugiej stronie ulicy z białego baraku dochodziły zawsze dziwne dźwięki, było raczej pewne, że kiedyś w końcu zaciągnę tam tatusia. Skłamałbym gdybym napisał, że pamiętam moment, w którym po raz pierwszy zawitałem do tego mistycznego przybytku. Wiem za to jedno - to właśnie tam przypadł mój debiut z grami wideo.   
 
W dzisiejszych czasach, w dobie postępującej cyfryzacji rodzice mogą dokumentować dzieciństwo swoich pociech na różne sposoby. W moich czasach rolę tę pełnił analogowy aparat fotograficzny, który potrafił się zaciąć, z niewiadomego względu popsuć zdjęcie, nie wspominając o niemożności zobaczenia cykniętej fotografii na podglądzie (przynajmniej nie było miody na dzióbki), czy prześwietlonych kliszach. Nikt nie robił zdjęć w autobusach czy rzygającemu przy krzakach koledze, by wrzucić na Fejsa, bo jak pewnie wiecie lub nie, dopiero w roku 1990 niejaki Tim Berners-Lee stworzył podstawy HTML-a i pierwszą stronę internetową. Dziś jednak oddałbym wiele, aby zobaczyć moment, w którym jako mały gówniarz cioram namiętnie na automatach. Niestety w tym wypadku mogę tylko sięgnąć do wspomnień. Spójrzcie teraz na poniższe zdjęcie. 

 
Tak - ten kolo na środku ze skwaszoną miną w wagonie z lwem to mały Roger. jednak nie on jest bohaterem tego zdjęcia. To biały blaszak widoczny z tyłu, w którym codziennie zbierała się cała osiedlowa śmietanka cwaniaków. Przed wejściem i w środku unosił się dym papierosowy z fajek Ekstra Mocnych bez filtra, obok na przystanku babcia zasuwała do warzywniaka napełnić syfon z wodą, a z okna jednego z bloków słychać było kolejny odcinek "Było sobie życie".



Place wypełnione dzieciakami,  dziewczyny grające na asfalcie w klasy, chłopaki ganiający za piłką i sprawdzający, czy nie oderwała się żadna łata czy w końcu osiedlowa piaskownica, w której łobuziaki konturowali "ładunki wybuchowe" z saletry. Piękny i nieco wyidealizowany widok końca lat 80-tych, choć patrząc dziś na te same podwórka widzę tam Biedronkę, ogrodzone ogródki i praktycznie żadnych dzieciaków... Gdyby ktoś wówczas zapytał mnie o definicję słowa gra, zapewne palnąłbym coś o bierkach z mamą, albo cymbałkach, które namiętnie katowałem w przedszkolu. 
 
Wróćmy jednak do wspomnianego blaszaka. Tak jak wspomniałem nie pamiętam pierwszej wizyty w owym przybytku, za to doskonale kojarzę fakt, że byłem tam stałym gościem, Ludzie grali na fliperach, katowali jakieś chodzone bijatyki, a mnie interesował automat z "samochodzikiem", który jedzie, skacze i strzela. Początkowo chodziłem pograć razem z tatą (choć miałem tam z bloku ze 200 metrów), gdy byłem już troszeczkę większy przybiegałem do lokalu sam wyciągając od świętej pamięci babci kasę liczoną w tysiącach. Były to czasy sprzed denominacji więc mogę dziś śmiało napisać, że jako 8-latek przerznąłem kilka tysięcy na automatach :) Z racji tego, że pod budą urzędowali starszaki z mojego bloku, których tatusiowie dobrze znali mojego papę, rzadko kiedy miałem problemy i nikt nie pytał mnie "czy jest tu jakiś cwaniak". Ba, często nawet udawało się załapać na darmowy żeton od właściciela (jak akurat nie było ruchu), który z ojcem jeździł w czasach szkolnych na prywatki (tak kiedyś mówiło się na imprezy). Bywało też tak, że kilka godzin wpatrywałem się jak grają inni. Oczywiście zawsze trzeba było zdążyć do domu przed dobranocką, ale jeśli było późno ktoś po mnie przyłaził, ciągnąc do domu gdzie czekał taki oto wspaniały telewizor, na którym cała rodzinka zbierała się zazwyczaj w soboty oglądając westerny. 



Kilka ładnych lat później, gdy byłem już świadom swojej pasji, za cholerę nie mogłem sobie skojarzyć tytułu gry
, w który za dzieciaka się zagrywałem. Gryzło mnie to aż do czasu, gdy przeczytałem o nim w jakimś starym piśmie pokroju Top Secret. Nie uwierzycie, ale cieszyłem michę jak głupi do sera mogąc w końcu poznać mojego growego mesjasza -  to był Moon Patrol.



2. Polskie morze, Panini i złamana ręka - Keystone Kapers

To musiało kiedyś nastąpić. Nie pamiętam dokładnie w którym roku, pamiętam za to, że wracałem z rodzicami z nad morza Fiatem 125P (w Totka nie wygraliśmy, ale tata w końcu spełnił swoje marzenie). Zatrzymaliśmy się w jakiejś mieścicie, aby w barze mlecznym ojciec mógł wpierdzielić jakiegoś kotleta. Pech chciał, że zjeżdżając z okolicznej zjeżdżalni niefortunnie z niej spadłem i złamałem rękę w nadgarstku. Bolało jak cholera, bo nastawiali mi ją w jakimś prowincjonalnym szpitalu bez znieczulenia (nawet nie wiem czy wtedy coś takiego w ogóle istniało w słowniku lekarza). Tata jednak stanął na wysokości zadania - w miejscowym sklepie z zabawkami kupił mi album z naklejkami Panini Panda (mam do tej pory, co widać na zdjęciu) i czarne pudełko, które nazywało się Rambo







Zatrzymajmy się na chwilę przy tym pierwszym, bowiem kolekcjonowanie różnego rodzaju naklejek było swego czasu również moją wielką pasją i można powiedzieć, że zastąpiło mi ją nieco później... kolekcjonowanie gier. Zaczęło się niewinnie, bo od zbierania naklejek z batonów "Kuku Ruku" i  historyjek z gum Donald i Turbo. Dacie wiarę, że miałem kiedyś wszystkie historyjki z Turbosów, ze wszystkich serii i oddałem je za friko wspomnianemu wcześniej bratu? Żeby było śmieszniej - kilka miesięcy później jego mama, a moja ciocia, po prostu wywaliła je do śmietnika robiąc domowe porządki. Wtedy mnie to nie ruszało - dziś zaciskam zęby przez łzy. Po Turbo przyszedł czas na albumy Panini. To był istny szał - najpierw naklejki ze zwierzakami z WWF (a pamięta ktoś takie pismo Zwierzaki?), potem SuperAuto, Żółwie Ninja, Transformersy, kolejne albumy z piłkarzami. Całe szczęście ich nigdy się nie pozbyłem. Chyba za dużo kieszonkowego poleciało na paczki z naklejkami i jazdę po różnych punktach Warszawy. Kiedy ludzie zbierali się np. pod Megasamem i potrafili gadać o naklejkach - wymieniając się rzecz jasna - nawet kilka godzin. 





Wróćmy jednak do drugiego prezentu, czyli naszego Rambo. Ojciec kupił ten sprzęt tylko dlatego, że był fanem filmu nie mając zielonego pojęcia, co jest w środku. W samochodzie okazało się, że "to coś" ma kable i można podłączyć do telewizora. Zostało więc dumnie ochrzczone komputerem. Ja z kolei mówiłem na to po prostu "czarne gierki".



Po powrocie do Warszawy sprzęt zrobił na bloku furorę i wkrótce spora część znajomych sięgnęła po klona Atari 2600. Co jest dziś śmieszne - konsole te, choć były praktycznie takie same, nazywały się różnie. Ja miałem dla przykładu Rambo, ale już kumpel z piętra wyżej - Terminatora. Chodziło chyba oto, żeby nazwa była groźna a facio na pudełku rozpoznawalny. W końcu zarówno Stallone jak i Schwarzenegger byli w tamtych czasach idolami młodzieży. Konsola, albo jak kto woli gry telewizyjne, oferowała kilkadziesiąt wbudowanych gier, które przełączało się specjalnymi wajchami (gier teoretycznie było tysiące, ale zapewne część z Was pamięta te ściemy). Do tego dwa joysticki (większość tytułów pozwalała na multiplayerowe potyczki) i slot na nowe kartridże. Niestety nigdy żadnego nie dostałem od rodziców z prostego względu - praktycznie nikt nie zajmował się sprzedażą takowych.

Wtedy nawet nazwy gier nie miały znaczenia, bo w konsoli nie było żadnej listy. Przeważnie z gry wycinano nawet ekran startowy (nie zapominajmy, że prawa własności czy licencję były wówczas w Polsce czarną magią), Graliśmy więc w chowanego, samoloty (River Ride), złodzieja i policjanta (Keystone Kapers), żabę (Flogger) czy Indiana Jonesa (Pitfall). Z tą ostatnią wiąże się ciekawa historia. Tytuł był dość trudny i kilku z nas nie mogło przejść pewnego fragmentu. Po osiedlu ktoś puścił plotę, że na końcu gry wchodzi się do ciemnej jaskini, w której tygrys rozszarpuje bohatera. Choć cała grafika składała się z kilku pikseli na krzyż wyobraźnia zadziałała i autentycznie bałem się odpalać ten tytuł. Był to również okres, kiedy obejrzałem (nie pamiętam czy w TV, czy na kasecie wideo), drugą część Critersów. Po tym filmie przez kilka miesięcy bałem się zasnąć sprawdzając codziennie pod amerykanką czy nie schował się tam żaden włochaty stwór. Patrząc na to z perspektywy czasu,  był to film nawet nie tyle klasy B, co D, ale wtedy szarpnął mi nerwa.

 
Wracając jednak do gier - "czarne gierki" były dość mocno katowane, dlatego system szybko wyzionął ducha. Niemniej jednak tytułem, w który grał nawet ojciec z dziadkiem był Keystone Kapers. Męczyliśmy wspólnie ten szpil godzinami i można powiedzieć, że to właśnie dzięki temu tytułowi ojciec przekonał się do gier wideo. "Złodziej i policjant" był nawet grany na spędach rodzinnych, gdzie zamiast siedzieć przy stole połowa rodziny po przełknięciu bigosu i nóżek w galarecie leciała do telewizora, żeby pobiegać trochę panem policjantem. 
 


Tak wyglądały moje początki z grami wideo. Gdy Rambo odszedł w zaświaty wiedziałem już, że chce grać. Nieważne na czym, nieważne jak - ważne, żeby tato wyciągnął z portfela trochę grosza i sypnął na Atari, Commodore czy inny sprzęt. Okazało się jednak, że przez jakiś czas będę musiał zadowolić się połowicznym rozwiązaniem. Prosto z bazaru. Ale o tym już w kolejnym odcinku, jeśli oczywiście zainteresowani będziecie kontynuacją moich sentymentalnych smentów :)

TO BE CONTINUED?
Źródło: własne
Roger Żochowski Strona autora
Przygodę z grami zaczynał w osiedlowym salonie, bijąc rekordy w Moon Patrol, ale miłością do konsol zaraziły go Rambo, Ruskie jajka, Pegasus, MegaDrive i PlayStation. O grach pisze od 2003 roku, o filmach i serialach od 2010. Redaktor naczelny PPE.pl i PSX Extreme. Prywatnie tata dwójki szkrabów, miłośnik górskich wspinaczek, powieści Murakamiego, filmów Denisa Villeneuve'a, piłki nożnej, azjatyckiej kinematografii, jRPG, wyścigów i horrorów. Final Fantasy VII to jego gra życia, a Blade Runner - film wszechczasów. 
cropper