Kącik filmowy #4

Kącik filmowy #4

Łukasz Kucharski | 31.07.2012, 22:29

Kolejny upalny tydzień za nami. Gdyby było to możliwe, nie opuszczałbym kina...pod warunkiem, że byłoby co oglądać. W czwartej odsłonie Kącika filmowego czeka na Was zestaw informacji z kraju i ze świata, duet filmów fanowskich oraz recenzje Ligi Sprawiedliwych: Zagłada i dwóch filmów o bardzo różnych kosmitach. Zapraszam!

Wiadomości ze świata filmu

Dalsza część tekstu pod wideo

 

 

 

Wolverine wkrótce potnie Japonię

 

Bez bicia przyznam, że film X-Men Geneza: Wolverine / X-Men Origins: Wolverine (2009) pozostawił we mnie spory niesmak. Dlatego też, czekam z niecierpliwością na kontynuację, która mam nadzieję będzie bardziej podobna do gry, która miała premierę razem z filmem Gavina Hooda. Szczerze wierzę w Jamesa Mangolda, który odpowiada za reżyserię The Wolverine.

 

Oto i pierwszy koncepcyjny plakat.

 

 

 

***

 

Każdy może być jak Iron Man

 

Zapewne nie raz zastanawialiście się ile tak naprawdę kosztowałoby bycie Tonym Starkiem, z jego supernowoczesną zbroją, domem na wybrzeżu, kolekcją superaut i morzem alkoholu. Teraz możecie zacząć już odkładać pieniądze, bo mam dla Was odpowiedź. Uprzedzam, że bolesną.

 

 

***

 

Aurora

 

O wydarzeniu mającym miejsce podczas premiery The Dark Knight Rises słyszeliście i czytaliście zapewne już nie raz. Dlatego też daruję sobie komentarz. Mam dla Was jednak dzieło Hansa Zimmera, które skomponował w kilka dni po feralnym zdarzeniu, by oddać cześć zabitym i rannym. Oczywiście pieniądze ze sprzedaży tego utworu trafią do rodzin ofiar.

 

 

***

 

Uwaga na niebieskie pigułki

 

 

 

 

Jeremy Renner, który „rośnie” na kolejną gwiazdę kina akcji – niedługo premiera Dziedzictwa Bourne'a – musiał sprostać nie lada wyzwaniu. Aktora czekał bowiem dziesięciogodzinny lot samolotem, więc postanowił skorzystać z dobroci medycyny i połknąć niepozorną, niebieską tabletkę nasenną. Okazało się, że nie był to Ambien, a... Viagra. Tym sposobem zamiast smacznie spać, Renner musiał walczyć z turbulencjami poniżej pasa. Pomagał mu w tym personel pokładowy, stale dostarczający lód. A powinien był wybrać – tak jak Neo – czerwoną pigułkę.

 

***

 

Dajcie mi „R”

 

Gdzie nie spojrzeć w kinie można dostrzec filmy od 13 lat (PG-13). Momentami zaczyna być to wkurzające. Rozumiem chęć zdobycia jeszcze większych pieniędzy, bo przy takiej kategorii kino odwiedzi więcej „nacukrowanych” dzieciaków, ale nie przesadzajmy. Dlatego też, gdy usłyszałem, że kontynuacja Niezniszczalnych ma otrzymać nastoletnią kategorię, powiedziałem: „Dosyć! Nie idę do kina!”. Tak, wiem że w Hollywood nikt, by się tym nie przejął, ale widać ktoś doznał tam przebudzenia i The Expendables 2 otrzymał upragnioną przeze mnie kategorię „R”. Mam tylko nadzieję, że film utrzyma poziom niezłej pierwszej części. A na koniec międzynarodowy plakat.

 

 

***

 

W rękach fanów

 

 

 

Prometheus Pre-Prequel


 

 

 

Nowe dzieło Ridleya Scotta, jak każdy film, nie jest bez wad. Niektóre nielogiczności sprawiły jednak, że rwałem sobie resztki włosów z głowy. Dłuższa o kilkanaście minut wersja pojawi się na półkach dopiero za kilka miesięcy i może wtedy naprawione zostaną niektóre błędy. Na razie pozostaje nam jednak zobaczyć jak wyglądał trening naukowców, którzy wyruszyli na poszukiwanie prawdy, co wiele tłumaczy ich późniejsze zachowania. Całość ze stosownym przymrużeniem oka.

 

 

***

 

Batman: Nightwing

 

 

Dick Grayson był jednym z „nosicieli” kostiumu Robina. Z czasem jednak postanowił wyjść spod peleryny Batmana – choć doszło i do tego, że musiał ją przywdziać - i samemu zacząć zwalczać przestępczość. Grupa fanów stworzyła krótki film, by oddać hołd nie Mrocznemu Rycerzowi a właśnie Nightwingowi. Ich wizja opowiada o Graysona z Red Hoodem (Jason Todd) – jeszcze jeden były Robin.

 

 

***

 

Kino Świat prezentuje

 

 

Wideo-wywiad z Tomaszem Kotem, gwiazdą „Yumy” (premiera 10 sierpnia).

 

 

***

 

Wideo-wywiad z Krzysztofem Skoniecznym i Jakubem Kamieńskim, aktorami „Yumy”.

 

 

***

 

Twórca Facebooka wśród ZAKOCHANYCH W RZYMIE (24 sierpnia w kinach).

 

Przed dwoma laty Jesse Eisenberg zachwycił widzów i krytyków rolą Marka Zuckerberga, założyciela Facebooka, w „The Social Network”. Teraz nominowany do Oscara, Złotego Globu i BAFTY aktor powraca w „Zakochanych w Rzymie”, najnowszej komedii Woody’ego Allena. Jak mówi, występ w filmie słynnego nowojorczyka był dla niego niczym „udział w koncercie ulubionego zespołu”.


 

Szansa poznania Allena była czymś niesamowitym, ale w ślad za radością i ekscytacją szła równie wielka odpowiedzialność. Szybko dotarło do mnie, że muszę dać z siebie wszystko i wypaść najlepiej jak potrafię.” - wyznaje Eisenberg. Mający polskie korzenie gwiazdor (jego rodzice wyemigrowali do USA ze Szczecina) zdradza, że już jako nastolatek był wielkim fanem Woody’ego. „Kiedy miałem 16 lat, napisałem scenariusz filmu o Allenie, który z miejsca wysłałem jego prawnikom. W efekcie, co kilka tygodni, otrzymywałem od nich listy, mające zniechęcić mnie do kontynuowania prac nad tym projektem. Cóż… po latach wiem, że koniec końców dopięli swego.” - żartuje aktor.


 

Słuchając wypowiedzi Eisenberga można jednak założyć, że rola w „Zakochanych w Rzymie” zrekompensowała mu fiasko młodzieńczych planów. „Już samo przebywanie z Allenem w jednym pokoju i słuchanie jego głosu było czymś onieśmielającym. A co dopiero móc przemycić do „Zakochanych” wymyśloną przez siebie kwestię lub jakiś żarcik. To jak spełnienie najskrytszych marzeń. W końcu mówimy tu o najlepszym reżyserze świata.”


 

Komedia „Zakochani w Rzymie”, poświęcona Amerykanom i Włochom zmagającym się w Wiecznym Mieście z rozlicznymi miłosnymi perypetiami, kusi widzów najatrakcyjniejszą obsadą tego roku. Poza najgorętszymi, młodymi gwiazdami Hollywood - nominowanymi do Oscara Ellen Page („Juno”) i Jessem Eisenbergiem („The Social Network”), Allen zaprosił do współpracy najsłynniejszych europejskich laureatów nagrody Amerykańskiej Akademii Filmowej: swoją muzę z „Vicky Cristina Barcelona” Penelope Cruz oraz nieobliczalnego komika numer jeden, Włocha Roberto Benigniego (statuetka dla najlepszego aktora za „Życie jest piękne”). W obsadzie znaleźli się też: trzykrotnie nominowany do Złotego Globu i raz do Oscara Alec Baldwin („To skomplikowane”), powracająca po dłuższej przerwie na plan Judy Davis (nominowana do Oscara za „Podróż do Indii” i allenowskich „Mężów i żony”), a także - po raz pierwszy od sześciu lat („Scoop: Gorący temat”) Woody Allen we własnej osobie!


 

***

 


 

Z nowości DVD/Blu-ray...

 

Liga Sprawiedliwych: Zagłada / Justice League: Doom (2012)

 

 

Przy okazji tej recenzji idealnie pasuje cytat z niezapomnianej Seksmisji Juliusza Machulskiego, czyli Liga broni, liga radzi, liga nigdy was nie zdradzi. Oto i recenzja.

 

 

 

Ocena końcowa:

 

***

 

Powiew starości...

 

Kosmita Paul / Paul (2011)

 

 

 

 

Reżyseria: Greg Mottola

 

Scenariusz: Simon Pegg, Nick Frost

 

Produkcja: USA, Wielka Brytania

 

Czas trwania: 104 minuty

 

Obsada:

Simon Pegg – Graeme Willy
Nick Frost – Clive Gollings
Seth Rogen – Paul
Jason Bateman – Agent Zoil

 

 

Mówię po angielsku kretynie - Paul

 

Nie wiedzieć czemu obcy – i mam na myśli tych z kosmosu, nie z Meksyku – upodobali sobie Amerykę jako główny cel odwiedzin. Strefa 51, Czarna skrzynka czy Roswell to tylko kilka miejsc, w których doszło do kontaktu. Natomiast nikt jeszcze nie trafił na kosmitę na autostradzie i to podczas wypadku...aż do teraz. Dwóch maniaków komiksów i science-fiction z Wielkiej Brytanii postanowiło odwiedzić swoje Eldorado, czyli Comic-Con w San Diego oraz przy okazji zwiedzić wymienione wyżej miejsca. Nie sądzili jednak, że spotkają najbardziej rozwiniętą formę życia na naszej planecie, a na imię jej...Paul.

 

Film Gregga Mottoli to jedna z największych niespodzianek jakie ostatnio oglądałem i gdyby nie kilka mankamentów, Kosmita Paul znalazłby się w kategorii „warto obejrzeć”. Jednym z nich jest ukierunkowanie. By w pełni dostrzec potencjał filmu należy być znawcą ogromnego świata science-fiction i nowel graficznych. Sądzę, że w naszym kraju ta dziedzina nie jest tak rozbudowana jak np. w Stanach Zjednoczonych. Tak więc twórcy zawęzili trochę grono odbiorców i wielu żartów można zwyczajnie nie zrozumieć. A drobne smaczki to wisienka na torcie tej produkcji. Jednak Ci, którzy nie znają na pamięć numeru rejestracyjnego Sokoła Millenium czy nazwy materiału z którego wykonano superelastyczne spodenki Hulka, też będą dobrze się bawić, choć z innych powodów. Nie dajcie się jednak zwieść i nie oferujcie swoim dzieciom seansu, bo na takiego ufoludka raczej nie są jeszcze gotowe – w końcu film otrzymał soczystą kategorię „R”.

 

Scenariusz autorstwa Simona Pegga i Nicka Frosta - wieloletnich przyjaciół - to obok ich kreacji najmocniejszy punkt filmu. Tych dwóch Brytyjczyków nie uważa się za wielkie gwiazdy, a dwóch maniaków sci-fi, którym się udało dostać do Hollywood (więcej na ten temat w znakomitej biografii Pegga pt. Nerd do well). Niniejsze dzieło to opowieść o przyjaźni, która może narodzić się w każdych warunkach niezależnie od koloru skóry czy rodzimej planety.

 

I choć głowni bohaterowie są mocno stereotypowi, takiego kosmity jeszcze nie widzieliście. Co tam, że umie znikać, ożywiać zmarłych i przekazywać myśli. On przeklina, pali i nawraca wierzących na ateizm. Na dodatek jego wygląd od razu wzbudza sympatię widza. Zwłaszcza niesamowicie realne oczy, w których można dostrzec cały świat – dosłownie. Pod tym względem przypomina trochę heroiny z japońskich animacji. Jakość komputerowego wykonania Paula jest bardzo dobra i niezwykle rzadko wygląda nienaturalnie. Powłoka zewnętrzna to nie wszystko. Uzupełnienie stanowi głos Setha Rogena, którego nie znoszę, a tutaj sprawił mi miłą niespodziankę. Dodatkową atrakcją jest pojawienie się legendy kina tego gatunku, w roli głównego czarnego charakteru. Zdradzę tylko, że to pewna kobieta.

 

Kosmita Paul to świetna zabawa na paskudny wieczór. W latach osiemdziesiątych ubiegłego wielu dzieci miały swojego E.T., teraz te same dorosłe na zewnątrz szkraby otrzymały Paula, którego też każdy chciałby spotkać.

 

Ocena końcowa:

 

***

 

W kinach...

 

Prometeusz / Prometheus (2012)

 

 

 

 

Reżyseria: Ridley Scott

 

Scenariusz: Jon Spaihts, Damon Lindelof

 

Produkcja: USA

 

Czas trwania: 124 minuty

 

Obsada:

Noomi Rapace – Elizabeth Shaw

Michael Fassbender – Dawid

Charlize Theron – Meredith Vickers

Idris Elba - Janek

 

 

Jak daleko się posuniesz, by uzyskać odpowiedź? - David

 

Gatunek ludzki od zawsze cechowała niesamowita arogancja. W przyszłości również nie ulegnie to zmianie, bo jak inaczej zrozumieć, że takie same skalne rysunki – pojawiające się w różnych kulturach - zostają odebrane jako zaproszenie, a nie ostrzeżenie w stylu „tam Was nie chcemy”? Głęboko wierząca dr Elizabeth Shaw zdoła więc przekonać do swojego planu wycieczki na odległą planetę rzeszę naukowców i najbogatszego człowieka na ziemi - Petera Weylanda. W dziesięć lat po przełomowym odkryciu malunków, grupa dotrze do odległej planety, która ma skrywać wszystkie odpowiedzi. W bardzo starej budowli odnajdą resztki placówki Inżynierów – prawdopodobnie naszych stwórców. Jednak - tak, jak w przypadku nowoczesnego robota Davida – pozory często mylą. A ludzie zawsze pozostaną ludźmi, niezależnie od tego w jakiej znajdują się galaktyce i co chce ich pożreć.

 

Po serii mało entuzjastycznie przyjętych filmów Ridley Scott postanowił powrócić do swych korzeni i opowiedzieć historię z uniwersum Obcych. Można zrozumieć dlaczego Scott pragnął odmiany od oślizgłych brzydali i chciał ukazać inną historię, ale nie pojmuję czemu tak mało czasu poświęcono na dopracowanie fabuły. Może chciał dopasować się współczesnych kinowych standów lub rola reżysera i jedynego producenta zbytnio go pochłonęła, by pamiętał o tym szczególe. A może po prostu, jak większość entuzjastów kina, miałem zbyt wysokie oczekiwania względem jego najnowszego dzieła.

 

Mimo hucznie ogłaszanego odcinania się od Obcego, nie sposób odnieść wrażenia, że całość stanowi hołd dla filmu z 1979 roku. Poczynając od sekwencji otwierającej, poprzez główną bohaterkę, aż po ostatnią scenę po napisach.

 

Najważniejsze jednak jest to, że Prometeusz to tylko pięknie wyglądający film z masą nielogiczności, które odbierają radość z seansu. Co z tego, że Dariusz Wolski od pierwszego ujęcia tworzy wizualną ucztę, skoro popijać będziecie ją cierpką fabułą. Twórcy starali się wpleść w całość przesłanie, ściśle związane z tytułem i mitem o Prometeuszu oraz podstawowymi pytaniami trawiącymi nasze umysły, ale na niewiele się to zdało, bo efekt końcowy ginie w podziurkowanym scenariuszu. A gdyby jego jakość dorównała efektom specjalnym, otrzymalibyśmy film nie mający sobie równych w tym gatunku, który byłby lepszy od pierwowzoru. Istnieje szansa, że winy zostaną odkupione przy kolejnej części. Otwarte zakończenie jest naprawdę interesujące i stwarza ciekawe możliwości, które miejmy nadzieję, zostaną należycie wykorzystane. Pociesza mnie także fakt, że w dobie kultury „RE” (remake, reboot itp.) nie postanowiono opowiedzieć tego samego, tylko dla nowych ludzi. Po coś w końcu wymyślono wypożyczalnię filmów czy sklepy.

 

Za kolejne potknięcie Scotta uważam niepotrzebne nagromadzenie nowych stworów, które powstają wskutek przeróżnych celowych genetycznych kombinacji. Należało wprowadzić jedną, góra dwie, nowe istoty i bardziej je dopracować. Brakowało mi także podskakiwania w fotelu wskutek gęstej atmosfery strachu i tego napięcia, budowanego nie przez to co widać, a to co jest ukryte. Przez cały seans tylko dwa razy przeszedł mnie dreszcz i to w spodziewanych momentach.

 

Duże brawa należą się jednak za dobór i poprowadzenie aktorów. Gdyby tak postąpiono w przypadku Johna Cartera, wytwórnia Disneya zarobiła górę pieniędzy. Na czoło wysuwa się oczywiście Noomi Rapace, która w końcu otrzymała główną rolę w amerykańskiej superprodukcji. Wtóruje jej coraz lepszy Michael Fassbender – tutaj wzorowany na Peterze O'Toole z filmu Lawrence z Arabii. Swoją drogą, mam wrażenie, że mógłby być świetnym Terminatorem, niczym Jason Patrick w Dniu sądu. Szkoda jedynie, że Charlize Theron nie zdołała im w pełni dorównać, ale jej postać w końcu nie jest bardzo ważna dla wyprawy Prometeusza.

 

Podsumowując, Prometeusz to niestety film jakich w kinie wiele – widowiskowy, szybki, wciągający i prosty fabularnie...zbyt prosty. Duży ekran odpowiednio to potęguje, ale nie jest to produkcja, którą trzeba obejrzeć już teraz, bo stanowi „wydarzenie roku”. Można obejrzeć, jeśli macie już za sobą seans The Dark Knight Rises, bo w kinach nie ma aktualnie nic porównywalnego. Spodziewajcie się jednak nagromadzenia pytań bez odpowiedzi i pewnego rozczarowania jeśli tak jak ja jesteście entuzjastami pierwszej części cyklu.

 

Ocena końcowa:

 

***

 

A za tydzień skupimy się na pewnym Człowieku Nietoperzu, Mrocznym Rycerzu i Zamaskowanym Krzyżowcu w jednym. Do przeczytania!

Łukasz Kucharski Strona autora
cropper