Pecetowe hity, które powinny się odrodzić na konsolach (2). System Shock, Vampire i inne

Pecetowe hity, które powinny się odrodzić na konsolach (2). System Shock, Vampire i inne

3man | 28.01.2018, 19:00

W drugim odcinku „pecetowych hitów, które powinny się odrodzić na konsolach” ciągniemy temat z zeszłego tygodnia, co odnotowuję nie tylko tytułem wstępu, ale też by dać Wam do zrozumienia, że jeśli chcecie to niniejsze zestawienie ma szansę być kontynuowane także za tydzień, bo jeszcze „troszkę” gier nam zostało.

Przypomnę krótko zasady tego „rankingu”: trafiają tu tytuły, które są rdzennie pecetowe (tak jest w większości przypadków), albo pomimo także konsolowej wersji odniosły sukces głównie na blaszakach i to z nimi są kojarzone. Mówię to w sumie bardziej w kontekście poprzedniego odcinka, bo w tym są już wyłącznie komputerowe tytuły (bo chyba nie będziemy się czepiać faktu, że remake pierwszej odsłony Gabriel Kinght wyszedł jakiś czas temu także na smartfony). Tak więc poniżej znów lista kultowych klasyków, których powrót chcielibyśmy zobaczyć na konsolach czy to jako nową część cyklu (marzenie ściętej głowy), czy też w postaci remake’u albo chociaż remastera.

Dalsza część tekstu pod wideo

pierwsza część niniejszego zestawienia

GABRIEL KNIGHT

Gabriel nie wystąpił w poprzednim odcinku, by nie dublować się z Indianą Jonesem. Albowiem to właśnie Indy, Nathan Drake i Gabriel Knight tworzą „świętą trójcę” najznamienitszych kobieciarzy i awanturników gier wideo, przy czym ten ostatni, bohater tego akapitu, jest dla wielu osób najbardziej wyjątkowy. Przynajmniej w teorii, bo nie da się ukryć, że gwiazda Gabriela zdążyła mocno przygasnąć przez, bagatela, ostatnie dwie dekady. Knight ma troszkę gorszy wynik niż Nate, bo dorobił się „tylko” trylogii, ale za to również będącej exclusivem (tak, wiem, remake „jedynki” wyszedł też na Androida, no ale to taki skok w bok jak u każdego kobieciarza). Co ciekawe, w przeciwieństwie do drake’owej tetralogii, każda część przygód GK stanowiła odzwierciedlenie technologicznych i gameplayowych standardów panujących naówczas w branży. I tak, idąc za porządkiem, pierwsza odsłona serii była rozpikselowanym point’n’click, korzystającym z systemu komend SCUMM (przełączcie sobie dostępną w cyfrowej dystrybucji Małpią Wyspę na dawny engine – właśnie o to chodzi). Druga część padła „ofiarą” mody powstałej wskutek zachłyśnięcia się możliwościami, jakie otworzyły się przed twórcami dzięki przejściu na nowy typ nośnika – chodzi oczywiście o płyty CD. Ich pojemność umożliwiała wrzucanie setek megabajtów sekwencji FMV z tzw. żywymi aktorami, przez co powstał właściwie nowy gatunek, który można by umownie nazwać interaktywnym filmem (na pewno kojarzycie choćby słynną Phantasmagorię). Trzecia i zarazem najlepsza odsłona, wydana w 1999, korzystała już z dobrodziejstw trójwymiaru, dorzucając przy tym swój unikatowy patent – w grze nie sterowało się bezpośrednio postacią, lecz… kamerą w trybie FPP, za pomocą klawiatury (żeby było śmieszniej, klawiszami WSAD… mysz jednak, rzecz jasna, wciąż spełniała swoją rolę). Wiem jak to brzmi, długo by opisywać, jak to działało, ale uwierzcie na słowo – rozwiązanie było genialne. Do tego stopnia, że do dziś zachodzę w głowę, dlaczego nie stało się powszechnie kopiowanym „ficzerem”… Jednakże Blood of the Sacred, Blood of the Damned – bo taki podtytuł nosiła część trzecia – to przede wszystkim świetny scenariusz. Do tego stopnia, że gdyby wtedy nasza branża miała pozycję chociaż zbliżoną do dzisiejszej, taki Dan Brown nie miałby po co pisać „Kodu Leonarda da Vinci”, a w każdym razie nikt by tego nie filmował – na srebrnym ekranie tajemnicę Świętego Graala z pewnością rozwiązywałby charyzmatyczny Gabriel Knight. Niech no jakiś wydawca pomyśli chociaż o odświeżeniu ostatniej części, a najlepiej stworzeniu nowej – wszak „matka” Gabriela, słynna niegdyś Jane Jensen, za sprawą intrygującego Gray Matter udowodniła, że jest w formie, co należałoby skrzętnie wykorzystać. No dobra, w sumie to ona sama to wykorzystała, zakładając studio Pinkerton Road, któremu udało się wypuścić pod koniec 2014 roku wspomniany remake „jedynki”. Prawa do serii trzyma jednak Activision, więc o sequel z prawdziwego zdarzenia, czyli czwartą część, może być ciężko.


SYSTEM SHOCK 2

Jeden z większych przełomów w świecie gier, bez którego branża wyglądałaby obecnie zapewne inaczej. Zachwycają was BioShocki? Uwielbiacie serię Dead Space? Uważacie, że tytuły te wyznaczyły nowe standardy? Na 99% nigdy byście w te dzieła nie zagrali, gdyby nie System Shock, a właściwie jego druga, absolutnie kultowa część. Twór ten był tak genialny, że właściwie nie wiem od czego zacząć… SS2 jest summa summarum najstraszniejszym i najlepszym horrorem wszech czasów. No, może na równi z Silent Hill 2… przy czym o ile drugie Ciche Wzgórze góruje pod względem fabuły i szeroko rozumianego artyzmu, o tyle w kwestii pierwotnego strachu mrożącego krew w żyłach, wrzucającego ciary na plecy a zimny pot na czoło i w ogóle całej, dosłownie całej reszty – SS2 nie ma sobie równych. Już wyjaśniam, dlaczego. System Shock 2 zachwycał, a właściwie to przerażał wysokim poziomem trudności, brakiem jakiegokolwiek systemu – nomen omen – podpowiedzi (nawet mapka potrafiła bardziej skołować niż cokolwiek wyjaśnić), poczuciem nieustannego zaszczucia i dojmującego osamotnienia w miejscu, gdzie nikt nie usłyszy Waszego krzyku oraz, last but not least, wrogiem diabelsko przerażającym –  bo w zależności od kontekstu na przemian to ludzkim, to kompletnie obcym – i niesamowicie przebiegłym, do końca bawiącym się z nami w grę, której reguł i przeznaczenia nie rozumiemy (notabene ten wróg to do dzisiaj pierwsza dziesiątka głównych złych w historii elektronicznej sztuki). Owszem, zdaję sobie sprawę, że zaleciało banałem, bo pewne ww. cechy są charakterystyczne także dla serii Dead Space i BioShock, ale weźcie pod uwagę, że napisałem to o grze, która wyszła w 1999! W dodatku posiadała rozbudowany, przemyślany i wciągający system rozwoju postaci, konieczność prowadzenia zakrojonych na szeroką skalę badań naukowych (lepsza broń, pancerze etc.), dobrze wykoncypowaną kwestię inwentarza oraz sztuczki psychologiczne i zwroty akcji, które wyraźnie zainspirowały twórców wspomnianych wyżej produkcji. Nawet dziś System Shock 2 jawi się jako dzieło będące połączeniem DS i BS, do tego posiadające własne, dość unikatowe cechy. Dlatego remake powinien stanowić dla nas minimum i śnić się nam po nocach (chociaż może nie… koszmar, w którym nie mamy do dyspozycji chociaż małego arsenału to nie jest najlepszy pomysł… wspominałem, że w SS2 amunicji było jak na lekarstwo?). Zresztą i trzecia część podobno ma się w końcu pojawić – po tym, jak zostanie ukończony remake pierwszej odsłony System Shock, bo to też była gra wielka.

 

VAMPIRE THE MASQUERADE: BLOODLINES

Za cholerę pojąć nie mogę, jak w dobie totalnej manii na wampiry ten jakże wdzięczny temat de facto ominął naszą branżę. Cóż za dyskryminacja – gdzie okiem nie sięgnąć, tam zombie nacierają ze wszystkich stron, natomiast najszlachetniejsi z nieumarłych są traktowani przez wydawców i developerów po macoszemu. Co najśmieszniejsze, nasze ukochane medium wniosło swój niemały wkład do tematu, a teraz, miast zbierać tego owoce, branża najwyraźniej przespała świetną okazję. Weźmy na tapetę ikonę growego wampiryzmu – mega seksowną dupencję Rayne, której niejeden z Was nadstawiłby… tętnicę szyjną, rzecz jasna. Jak na ironię (i to wyjątkowo wredną), po latach „banicji” dhampirzyca powróciła nie jako gwiazda wysokobudżetowej produkcji – tytułu, który nawet przy nienajlepszej jakości mógłby jechać na popularności tematu – lecz uczestniczka raczej popierdółkowatego tworu arcade, wyraźnie słabszego niż poprzednie, pudełkowe części, jakie ukazały się w czasach, gdy moda na wampiry była raczej niszą. Dość jednak tych dygresji. Przejdźmy do dania głównego, czyli wspaniałego erpega, jaki chyba najmocniej zdobi portfolio ekipy, którą podziwialiśmy w poprzednim odcinku tego zestawienia za sprawą Arcanum – mowa o Troika Games. Pierwszą część Vampire The Masquerade, o podtytule Redemption, zrobiła inna ekipa, a gra, mimo posiadania po dziś dzień grupki zapaleńców, odniosła jedynie umiarkowany sukces (optymistycznie rzecz ujmując), co pewnie zadecydowało o przekazaniu licencji w ręce magików z Troiki. Ci zaś z powierzonego im zadania wywiązali się wprost kapitalnie. Kolejne Vampire…, z akcją osadzoną w całości we współczesnym Los Angeles, nazwano Bloodlines i ponownie uczyniono zeń rolpleja, a gra osadzona jest w uniwersum World of Darkness firmy White Wolf Publishing i bazuje na papierowym erpegu Vampire The Masquerade. Całość stanowiła kapitalny miks kilku gatunków, takich jak – wymieniam w przypadkowej kolejności – skradanka, strzelanka FPP, chodzona bijatyka, przygodówka… oczywiście spiętych mechaniką RPG. Nie zabrakło wampirzych supermocy oraz typowej dla erpegów perswazji. Tak więc niczym w Deus Ex każdy problem można było rozwiązać na kilka sposobów, a wisienką na torcie był przemyślany system rozwoju postaci i… „uczłowieczenia” – choć można, a nawet trzeba było żerować na ludziach, tak już ich zabijanie wiązało się z utratą człowieczeństwa i punktów tytułowej maskarady, co w konsekwencji mogło doprowadzić nawet do permanentnego game over! Ile znacie produkcji, które równie skutecznie wiązałyby gameplay z krytyką bezmyślnej przemocy? Dodajcie do tego wybory moralne, dojrzały klimat, świetnie pomyślane zadania główne i poboczne… żyć nie umierać (choć w sumie to nieadekwatne powiedzonko, w końcu wcielaliśmy się w nieumarłego). Ze wszystkich opisanych przeze mnie tytułów ten postarzał się najmniej – zrobienie remake’u byłoby strzałem w dziesiątkę, ale remasterem też bym nie pogardził, nawet gdyby miało to oznaczać jedynie podbicie rozdziałki, bo grafika do dziś nie odstrasza (w każdym razie mnie i innych dinozaurów), a mechanika rozgrywki jest wystarczająco współczesna. No i czekamy oczywiście na przebudzenie wydawców, którzy powinni podchwycić temat, nim stanie się za późno. Może Square Enix powinno wejść w układ z właścicielem licencji (White Wolf Publishing) i jej dotychczasowym „wykonawcą” (Activision) i zlecić np. Eidosowi Montreal zrobienie „trójeczki” – wszak Deus Ex jest gameplayowo bardzo bliskie Vampire… Na razie pozostaje nam czekanie na intrygująco zapowiadające się Vampyr od studia Dontnod – na pierwszy rzut oka to właśnie takie Bloodlines obecnej generacji. Czy produkcja autorów Life Is Strange dorówna jakością duchowemu „pierwowzorowi”?


WING COMMANDER

Trylogia Mass Effect została zakończona i, jak to zwykle z trylogiami bywa, było to wydarzenie zarówno szczęśliwe i emocjonujące (bo poznaliśmy finał frapującej opowieści, cokolwiek jednak rozczarowujący), jak i zwyczajnie smutne (rozstanie, być może ostateczne, z lubianymi postaciami). Seria co prawda powróciła w postaci Andromedy, choć fakt ten lepiej przemilczeć, nawet pomimo tego, że wcale nie była to produkcja tak słaba, jak się ją powszechnie opisuje, ale miała swoje liczne i poważne wady. Zastanawialiście się kiedyś, dlaczego konkurencja nie podjęła żadnej próby zdyskontowania sukcesu Efektu Masy? Bo mnie to spokoju nie daje – mamy do czynienia z kolejnym dziwnym posunięciem branżowych decydentów. Owszem, stworzenie całego nowego wszechświata po to, by wykorzystać go w grze, to nie lada wyczyn, dlatego wydawcy mogliby skorzystać z już istniejących, sprawdzonych marek, które po prostu w toku gamingowej ewolucji zaginęły w akcji, co jednak w żaden sposób nie umniejsza ich wartości. Taką najbardziej znaną, porzuconą kosmiczną epopeją jest właśnie Wing Commander, który doczekał się pięciu głównych części (żeby było śmieszniej, wydało go… EA, więc Elektronicy będą mieć czym zastąpić prędzej czy później wyeksploatowane Mass Effect, natomiast konkurencja chyba znów będzie musiała obejść się smakiem). WC – wierzcie, ten skrót nie oddaje jakości gry – był najznamienitszym przedstawicielem niegdyś mega popularnego, a obecnie niemal wymarłego gatunku: symulatora kosmicznego. Przy czym seria nie była strzelanką w kosmosie jakich wiele, lecz charakteryzowała się rozbudowaną fabułą, przedstawianą, co ciekawe, za pomocą filmików z żywymi aktorami. Wing Commander był mocarzem do tego stopnia, że doczekał się przeniesienia na kinowe ekrany. Wydawałoby się, że nic w tym niezwykłego, ale w latach 90. filmowa adaptacja gry była nie lada gratką i wyróżnieniem (co ciekawe, obsada kinowa była chyba słabsza niż obsada gry, w której występowali Mark Hamill czy John Rhys-Davies). Niestety, okazała się jednak ogromną komercyjną porażką, artystycznie było niewiele lepiej. Wracając jednak do gry: w całym naszym zestawieniu Wing Commander jest chyba jedynym tytułem, którego nie ma sensu odświeżać. Serię należy zrestartować totalnie, a więc nowego WC przedstawić w zupełnie nowej konwencji, najlepiej RPSa, czyli role playing shootera. Wszak od początku chodzi mi o jedno – potrzeba nam następcy Mass Effecta, i to błyskawicznie. Tylko czy EA dostrzega tę konieczność? Jak dowiodło choćby niniejsze zestawienie, nasza branża potrafi być ślepa na popkulturowe trendy, co byłoby z jednej strony pewnie godne pochwały, gdyby nie trzaskanie przez developerów wciąż tych samych schematów. Dlatego też w nowym Wing Commanderze chciałbym zobaczyć jakiś nietypowy sznyt, jeśli nie miałyby to być nowe rozwiązania gameplayowo-fabularne, to chociaż np. wspomniane wcześniej sekwencje z aktorami, które przecież świetnie się sprawdziły w serii Command & Conquer i zaliczyły udany powrót po latach w Quantum Break od zielonej konkurencji.


Pecet doczekał się wręcz całej masy świetnych tytułów, znacznie większej niż wszystkie konsole razem wzięte - biblioteka blaszaka jest największa, co do tego nie może być wątpliwości; to co zaprezentowałem do tej pory to tylko drobny wycinek. Jednak zachodni twórcy i wydawcy nie potrafią tak jak Japończycy, w ujęciu całościowym, nie zaś poszczególnych serii jak np. Call of Duty, aż tak mocno eksploatować swoich marek, i to w sensie dwojakim: kolejnych odsłon znanych franczyz oraz przede wszystkim odgrzewanych kotletów - w przypadku tych drugich mistrzami są zwłaszcza Sony, Capcom i Square Enix. Macie jakiś pomysł, z czego to wynika? I najważniejsze: chcielibyście zobaczyć kolejny odcinek powyższego zestawienia?

Źródło: własne
cropper