Kultowe Filmy - Mortal Kombat. Jedna z najlepszych ekranizacji gier. Get over here!

Kultowe Filmy - Mortal Kombat. Jedna z najlepszych ekranizacji gier. Get over here!

3man | 07.01.2018, 18:00

Biorąc pod uwagę ogólny poziom kinowych adaptacji gier, Mortal Kombat można śmiało uznać za jedną z pierwszych naprawdę udanych ekranizacji. I w sumie do dzisiaj jest to jeden z lepszych i ważniejszych obrazów growych. Film stał się wręcz kultowy w pewnych kręgach. I nic dziwnego, bo sporo elementów tutaj naprawdę zagrało. Choose your destiny!

Pamiętam jakby to było wczoraj. Film nawet jak na dzisiejsze warunki był nieźle reklamowany w naszym kraju, co jeszcze bardziej nakręcało dzieciaków takich jak ja. A jak ktoś był jeszcze naówczas miłośnikiem growego Mortala, to podejrzewam, że już w ogóle przeżywał niezły odlot. Nie tylko za sprawą zekranizowania swojej ukochanej gry, ale i faktu, że filmowy Mortal to był kawał dobrej rzemieślniczej roboty. Wystarczy spojrzeć na kilka nazwisk, zwłaszcza tego, który stanął za kamerą. Paul W. S. Anderson nie był co prawda debiutantem, bo Mortal to jego trzeci film, ale była to dla niego jednocześnie pierwsza duża produkcja i również pierwszy film będący adaptacją gier (sam reżyser jest wielkim fanem gamingu). Facet nigdy nie nakręcił tak naprawdę rzeczywiście wybitnego filmu, ale adaptacja smoczej serii już wówczas pokazała, że wyrobnikiem będzie świetnym, bo Mortal Kombat przez trzy tygodnie było numerem jeden w Stanach, zaś na całym świecie zarobiło 122 miliony dolarów. Czy sukces filmu był zasługą jedynie niezwykle popularnej wtedy serii gier? Na pewno był to jeden z czynników, ale obrazowi nie sposób odmówić pewnych walorów, dzięki którym pierwszego filmowego Mortala można oglądać nawet z pewną dozą fascynacji (sequel pomińmy wymownym milczeniem).

Dalsza część tekstu pod wideo

Your soul is mine!

Jak się rzekło, film ma kilka zalet, w tym nawet nienajgorszą obsadę. Oczywiście na pierwszy plan wysuwa się Christopher Lambert (Raiden), ale towarzyszący mu mniej znani aktorzy zostali do swych ról dobrani bardzo dobrze. To ważne, bo przecież w bijatykach charakterni zawodnicy to podstawa i nie inaczej miało być w filmie, który był na wskroś przesiąknięty poetyką Mortal Kombat. Aktorzy wcielający się w role Liu Kanga i Johnny’ego Cage’a bardzo dobrze wczuli się w swoje role i potrafili nadać charyzmy postaciom, o których wcześniej, grając nimi,  nie wiedzieliśmy zbyt wiele, nie mieliśmy szansy poznać ich przemyśleń, uczuć, motywacji, usłyszeć dialogów. Podobnie jest z paniami: kobiety grające Kitanę i Sonyę Blade były nie tylko piękne, ale i potrafiły nadać swoim bohaterkom charakterku i zadziorności. Co najważniejsze, między herosami czuć chemię, zaś w przypadku relacji międzypłciowych nawet coś więcej. Również antagoniści tacy jak Shang Tsung czy Goro zostali bardzo pieczołowicie oddani. Choć fabuła filmu to zwykły taśmowy produkcyjniak, to jednak ma swoje momenty i trochę nawet zachwyca to, co udało się wycisnąć z serii gier, które tak naprawdę nie miały właściwie żadnego scenariusza.

Fatality!

Clou opowieści są oczywiście walki. Tych jest sporo, w różnych konfiguracjach i w ciekawych lokacjach. Zresztą co do miejscówek, skoro już przy nich jesteśmy, to ich różnorodność potrafi wzbudzić pewien zachwyt i nie chodzi tu jedynie o miejsca walk. Akcja w pewnym momencie przenosi się niemal w całości na pewną tajemniczą wyspę, lecz nim do tego dochodzi, odwiedzamy na chwilę Świątynię Światła w Chinach, Los Angeles czy Hong Kong, zaś już na wyspie poznajemy las, pałac czarnoksiężnika, plażę, katakumby i jeszcze parę innych miejsc. Wizualnie wszystkie te lokacje robią momentami potężne wrażenie, zaś ich ilość i różnorodność to piękny hołd dla bijatyk. Ale wracając już do walk, to trzeba uczciwie przyznać, że przyłożono się do nich, choreografię opracowano naprawdę dobrze, a i sama dramaturgia wielokrotnie potrafi złapać za serce. Skoro omawiamy już walki, ich choreografię, klimatyczne miejscówki czy dobrze poprowadzone postacie, to na pewno warto wspomnieć także o muzyce, bo buduje ona niesamowitą atmosferę. Podkład dźwiękowy jest zawsze idealnie dobrany, zaś poniższy utwór rozsławił Mortala na cały świat i stał się jednym z najukochańszych motywów muzycznych nie tylko wśród fanów gier czy tego konkretnego filmu.

Finish him!

Przypomnijmy sobie może pokrótce fabułę, bo jak na ekranizację bijatyki bez praktycznie rzecz biorąc żadnej historii, poza szczątkową, scenariusz filmu lituje się nad nami i o dziwo nie wali po oczach jakimiś nie wiadomo jak wielkimi bzdurami. Mamy więc tu z jednej strony prostą historię o ratowaniu świata przez grupkę śmiałków, jednak podana jest ona w na tyle przystępny i „wiarygodny” sposób, że momentami z przyjemnością ją chłoniemy. Otóż Mortal Kombat to nazwa starożytnego turnieju wymyślonego przez Starych Bogów w celu ograniczenia ekspansjonistycznych zapędów Imperatora Zaświatów Shao Khana, albowiem daje on szansę obrony przed zakusami tego władcy, gdyż wojownicy Imperatora muszą wygrać dziesięć konsekutywnych odsłon tych zawodów. Taka zasada zdaje się być skuteczną zaporą przed byciem anektowanym, a każdym razie tak to wygląda w teorii, gdyż w praktyce szybko dowiadujemy się od Raidena, że wojownicy Królestwa Ziemi zdążyli już przegrać dziewięć kolejnych turniejów. Presja na protagonistów jest więc naprawdę duża, jednak… oni w zasadzie nic sobie z tego nie robią. Albowiem chociaż są zwerbowani przez Boga Piorunów w celu obrony swej planety, to każde z nich ma swój własny cel w tym, by wziąć udział w turnieju. W rezultacie scenariusz w dość sprytny sposób wymyka się sztampie i infantylnym opowieściom o ratowaniu świata dla samej zasady, a co więcej pozwala rozwinąć bohaterom skrzydła z psychologicznego punktu widzenia, co oczywiście nie znaczy, że kontemplują życie na poziomie Bergmana, bo znacznie lepiej wychodzi im obijanie pysków, co zobaczycie na jednej z pierwszych naprawdę rozbudowanych scen walki, poniżej:

Flawless victory!

Dziś widać jak na dłoni, że Mortal Kombat było naprawdę bardzo przyzwoitą rzemieślniczą robotą. O dziwo, nawet scenariusz potrafił, jak na tego typu konwencję, zapewnić pewien przyzwoity poziom i nie razić zbytnimi absurdami, a bohaterowie nawet posiadają jakieś swoje osobiste motywacje. Niektóre dialogi potrafią rozbawić, a postacie czasem błysnąć celną ripostą. Oczywiście swoje robią walki i kultowa już muzyka. Niestety, bezpośredni sequel nie odniósł sukcesu (na własne życzenie, bo był sporo słabszy) i pokazał, że Anderson jest dobrym wyrobnikiem, co udowodnił w chociażby siedem lat późniejszym Resident Evil (inna sprawa, że ostatecznie doprowadził tę serię do absurdu). Mortal Kombat doczekało się także telewizyjnych spin-offów, ale smocza seria już nie odzyskała blasku. Pozostaje czekać na już kilka lat temu zapowiedziany reboot. Przy obecnej modzie na sequele czy restarty prędzej czy później powinniśmy się doczekać nowego Mortala, skoro ten z 1995 r. okazał się bardzo kasowy i do tego stał się obrazem kultowym, abstrahując już od rzemieślniczej tylko jakości. Get over here!

Źródło: własne
cropper