Dlaczego kochamy Gwiezdne Wojny?

Dlaczego kochamy Gwiezdne Wojny?

3man | 16.12.2017, 18:00

Gwiezdne Wojny fenomenem popkultury są i basta. Zresztą nie tylko popkultury – istnieje wiele badań naukowych i akademickich rozważań prowadzonych w kontekście najsłynniejszej kosmicznej sagi wszech czasów. Skąd jednak ten sukces i uznanie, ten wpływ nie tylko na kulturę, ale i naukę, religię czy politykę? Oto wielkie rozwiązanie zagadki.

Skali fenomenu Gwiezdnych Wojen nie da się choćby pobieżnie opisać, a co dopiero zrozumieć. Saga George’a Lucasa jest analizowana pod wieloma kątami przez różnego rodzaju naukowców i badaczy, którzy napisali na jej temat więcej akademickich opracowań niż fani stworzyliby fanfików czy artykułów na temat jakiejś innej franczyzy. Tak więc skala fenomenu jest, nomen omen, kosmiczna, i wręcz niepojęta, ale jego przyczyny są już jak najbardziej zrozumiałe, choć nie każdy może je na pierwszy rzut oka dostrzegać. Tych źródeł popularności jest kilka i każde z nich z osobna jest na tyle mocne, że pociągnęłoby dowolną nową markę do sukcesu, ale dopiero wszystkie te powody razem zebrane do kupy dały nam fenomen wszech czasów.

Dalsza część tekstu pod wideo

Przeczytajcie naszą recenzję Giezdne Wojny: Ostatni Jedi!

Kontekst polityczno-historyczno-społeczny

Gwiezdne Wojny powstały w bardzo ciekawym i ważnym momencie historycznym. Zachód wchodził właśnie w decydującą fazę konfrontacji z blokiem państw komunistycznych ujarzmionych przez ZSRR, czyli Imperium Zła, jak je później nazwał prezydent Ronald Reagan zainspirowany twórczością Lucasa. Układ polityczny w Gwiezdnych Wojnach był tak oczywisty, że już bardziej się nie dało: państwa zachodnie były tu reprezentowane przez udręczone siły Rebelii symbolizujące demokratyczne wartości wolnego świata. Galaktyczne, totalitarne Imperium to oczywiście wspomniany ZSRS. Taka oczywista metafora bardzo silnie oddziaływała na widzów, nie tylko za sprawą osadzenia akcji w kontekście, z którym można się utożsamiać, ale i dzięki możliwości „ukarania” złych i znienawidzonych ciemiężców z komunistycznego Wschodu za sprawą wczucia się w Luke’a Skywalkera, Hana Solo i spółkę i obserwowania, jak te uosabiające amerykańskie wartości pozytywne postacie dają łupnia złemu Darth Vaderowi reprezentującemu bezlitosne totalitarne metody. Tytuł czwartej (chronologicznie) części, Nowa Nadzieja, był w istocie nie tylko nową nadzieją dla znużonych zimną wojną Amerykanów, ale i „przykładem”, że Imperium Zła da się pokonać. Opracowywany przez Amerykanów system kosmicznej obrony przeciwrakietowej, nazwany – cóż za niespodzianka – Gwiezdnymi Wojnami wciągnął Związek Radziecki w niesamowicie kosztowny wyścig zbrojeń, którego gospodarka komunistyczna nie była w stanie udźwignąć. Co prawda sam system kosmicznych satelitów mających zestrzeliwać rakiety wroga okazał się zwykłą mrzonką, jednakowoż stał się nie tylko dowodem inspiracyjnego wpływu Star Wars na świat rzeczywisty i jego wydarzenia polityczne, ale i symbolem zwycięstwa dobra nad złem przy użyciu metod w zasadzie pacyfistycznych (a więc tych wbrew pozorom promowanym w Gwiezdnych Wojnach, np. przez Jedi), bo same tylko podnoszenie wydatków na zbrojenia i opracowywanie nowych technologii trudno uznać za akt agresji sensu stricte, zwłaszcza że Reagan jednocześnie oferował komunistom obopólne rozbrojenie w pewnych sektorach.

Gwiezdne Wojny zawsze potrafiły być perfekcyjnym odzwierciedleniem swoich czasów i to też pokazała także nowa trylogia rozpoczęta Mrocznym Widmem. Co prawda w stosunku do pierwotnych części gwiezdnej sagi była ona prequelem, jednak z punktu widzenia polityczno-społecznego była bystrym komentarzem do otaczającej nas wtedy rzeczywistości. Ze światowej sceny zeszło już Imperium Zła, pojawiły się za to nowe problemy i je właśnie mogliśmy zobaczyć w chronologicznych epizodach I, II i III. Separatyści, terroryści, potężne konsorcja handlowe, głosowania w Senacie i absurdy biurokracji, zakulisowe spiski polityczne i tajne negocjacje, problematyka oddzielenia państwa od „Kościoła” (Zakon/Rada Jedi), kwestie zasadności podjęcia interwencji militarnych… sporo tego było. Do tego doszła dyskretna (choć to kwestia gustu, na ile nienachalna ona rzeczywiście była) krytyka działań George’a W. Busha oraz być może niezamierzony bardzo ważny kontekst historyczno-socjologiczny sięgający czasów sprzed II Wojny Światowej, ale w obecnym świecie mający coraz większe znaczenie – otóż prequelowa trylogia w genialny sposób pokazała, jak metodami całkowicie demokratycznymi można zlikwidować demokrację wraz z całym jej sztafażem w postaci wolności słowa, liberalizmu, tolerancji, praw jednostki czy co tam jeszcze sobie możecie wyobrazić. Był to więc zarazem komentarz do współczesnej (a także dzisiejszej, naszej obecnej) sytuacji politycznej, jak i genialne przedstawienie, oczywiście w popkulturowej wersji, tego jak Hitler doszedł do władzy: przecież senator Palpatine, późniejszy Imperator, wypisz-wymaluj przypomina żądzą władzy i nie tylko Adolfa.

Najnowsza trylogia, zapoczątkowana Przebudzeniem Mocy, również jest ciekawym komentarzem do teraźniejszych realiów, swoich, a w zasadzie naszych, czasów – Najwyższy Porządek uosabia odradzające się na świecie siły ekstremistyczne, źle pojęty nacjonalizm i ksenofobię, zaś Ruch Oporu symbolizuje chyboczące się w posadach demokracje próbujące utrzymać nie tylko jedność państwa, ale i jego dotychczasową demokratyczną strukturę. Bez wchodzenia w fabułę The Last Jedi oraz braku wiedzy, co wydarzy się w ostatnim, IX epizodzie, trudno jednak napisać coś więcej.

 

Kwestia kulturowo-gatunkowa

Bardzo ważne jest to, jak Star Wars oddziałuje na widza na poziomie czysto podświadomym, korzystając z archetypów i toposów niezwykle istotnych dla kultury Zachodu. To bodajże Kieślowski stwierdził, że Gwiezdne Wojny są przetworzeniem mitów charakterystycznych dla kultury europejskiej przez człowieka niewyedukowanego. Jednak to właśnie ten brak wykształcenia i zrozumienia fundamentów powstania i funkcjonowania stereotypów leżących u podstaw kultury europejskiej spowodowały, że Lucas był w stanie przemówić językiem zrozumiałym dla wszystkich. Jakby tego było mało, reżyser nałożył na europejską mitologię próbę zbudowania własnej, amerykańskiej, dla której namiastką był do tej pory Dziki Zachód z herosami pokroju dobrych szeryfów stanowiących często jedyne w okolicy prawo i sprawiedliwość czy też samotnymi rewolwerowcami potrafiącymi ująć się za miejscową ludnością w sporze z ciemiężącymi ją magnatami ziemskimi. Jak się tak dobrze zastanowić, to Rycerze Jedi mają często tak naprawdę więcej wspólnego z szeryfami czy rewolwerowcami niż szlachetnymi rycerzami epoki zwłaszcza arturiańskiej. Choć oczywiście cechy romantycznych i walczących o wyższe dobro rycerzy są jak najbardziej obecne w przedstawicielach Zakonu Jedi. Inna sprawa, że wbrew powszechnie panującej opinii rycerze arturiańscy czy ogólnie średniowieczni byli często bardzo samolubni i niekiedy niehonorowi, co jeszcze bardziej przybliża Rycerzy Jedi do szeryfów, podczas gdy taki Han Solo był typowym przedstawicielem archetypu samotnego rewolwerowca.

To jednak dopiero początek. Bardzo ważną rolę odegrało gatunkowe osadzenie opowieści. Lucas zrobił rzecz genialną: korzystając z nomenklatury i sztafażu typowego dla science fiction, w rzeczywistości stworzył opowieść tak bardzo osadzoną w poetyce fantasy, że chyba nawet Władca Pierścieni nie mógłby się z tym równać. Oczywiście były już wcześniej wielkie franczyzy korzystające z podobnego patentu, by wymienić choćby cykl „Diuna” Franka Herberta, która to duchowi fantasy, nie zaś otoczce sci-fi, zawdzięczała swą wielką popularność, jednak Lucas swym placem zabaw uczynił całą galaktykę, poziom piaskownicy Arrakis wynosząc do skali mega makro i dodał doń wiele innych elementów, tych wspomnianych wyżej oraz tych, o których zaraz napiszę poniżej. O poetyce fantasy, zwłaszcza rozumieniu jej jako formy baśni, niech świadczy chociażby fakt, że przecież mamy w Star Wars niebudzący wątpliwości podział na dobrych i złych, i chociaż bohaterowie miewają wątpliwości, są kuszeni, zdarza im się cierpieć katusze etc., to jednak dobro zawsze w końcu wygrywa, a zło zostaje przykładnie ukarane, katharsis zaś da się przejść dopiero na „łożu” śmierci (vide Darth Vader przypłacający swe odkupienie życiem). Odbiorca (widz) kończy więc seans z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku, jako że jego „przedstawiciele” przykładnie ukarali Zło za wyrządzone krzywdy i sprawiedliwość spektakularnie zwyciężyła. To właśnie jedna z przyczyn, dlaczego epizody I, II i III były takie niepopularne – wiadomo było, że skończą się źle, a ci dobrzy zostaną wybici bądź wygnani, co wytworzyło pewien dysonans w publice, swoisty konflikt pomiędzy wiedzą, jak zakończą się wydarzenia a tym, co widz chciałby zobaczyć.

Wątek religijny

Są uniwersa równie rozbudowane co Gwiezdne Wojny, np. Star Trek, ale nie odniosły one aż tak spektakularnego sukcesu. Oczywiście przyczyn tej sytuacji można upatrywać w wielu czynnikach, np. wszystkim tym, co opisałem powyżej (bo np. rzeczony Star Trek również odwoływał się do polityki, ale nie tak mocno i ostro jak GW), ale bardzo mocna różnica leży w zupełnie innej sferze, o której twórcy sci-fi niejako z automatu, za sprawą wydawałoby się logiki, zapominają. Tym czymś jest sfera duchowa. Co prawda trwają spory, czy Jedi można w ogóle choćby próbować nazwać religią, jednak takich wątpliwości nie ma wielu fanów. Do tego stopnia, że podczas pierwszego od wielu lat spisu powszechnego w Wielkiej Brytanii, przeprowadzonego już ponad dekadę temu, wiele osób zadeklarowało się jako wyznawcy ideałów Jedi. Było ich tak wielu, że władze po prostu nie mogły tego faktu zignorować i chociaż można debatować nad sensem oraz legalnością „religii” Jedi w realnym świecie, to jednak wpływ jaki wywarły filmy na kwestię religijności jest nie do podważenia. „Wyznawcy” argumentują, że skoro pewna książka dała kiedyś asumpt do powstania całkowicie nowej wiary (Biblia), to dlaczego nie mógłby tego zrobić film, przecież i to i to jest dziełem kulturowym inspirującym masy. Przeciwnicy takiego podejścia wskazują, że prawdziwa wiara jest w Gwiezdnych Wojnach zastąpiona mętną „duchowością” i nie w takim kierunku powinni iść ludzie, zwłaszcza młodzi. Ktokolwiek ma rację, jedno jest pewne – tego typu dysputy jasno pokazują, jak świetnym pomysłem i wielkim sukcesem było podejście przez Lucasa do tematu także od strony metafizycznej. Co prawda później pojawiła się próba zracjonalizowania zjawiska Mocy, czyli słynne znienawidzone już „midichloriany” w Mrocznym Widmie, ale przecież z drugiej strony także w tym filmie pojawił się wątek niepokalanego poczęcia, wszak Anakin jest dzieckiem zrodzonym z Mocy – nawiązanie do Jezusa aż nazbyt uderza po oczach, tym bardziej za sprawą przepowiedni mówiącej o zrównoważeniu Mocy, co brzmi trochę jak motyw chrystusowego odkupienia. W każdym razie jedno jest pewne – żadna inna space opera nie była aż tak przesycona metafizyką, nawet genialne, będące prawdopodobnie najlepszym serialem sci-fi wszech czasów Battlestar Galactica, i nie zmienia tego fakt, że mówimy tu o zupełnie innych poziomach religijnej dysputy.

Przyczyn ogromnego sukcesu Star Wars było więc mnóstwo, to co przedstawiłem w tym artykule to zaledwie pobieżne spojrzenie na niektóre z nich (aczkolwiek bardzo istotne). Tak więc pozostaje mi tylko powtórzyć wniosek przedstawiony już na samym początku tekstu – o fenomenie Gwiezdnych Wojen zadecydowało skumulowanie w jednym materiale ogromnej ilości świetnych pomysłów, co w sprzęgnięciu z interesującymi czasami, w jakich odbyła się premiera i podanym w intrygującej formie komentarzem bieżących wydarzeń oraz masą archetypów plus wątkiem religijnym dało mieszankę właściwie niepodrabialną, bo zbyt dużo warunków musiałoby zostać spełnionych, by pojawił się godny konkurent dla Gwiezdnych Wojen, na czele ze specyficznymi czasami historycznymi, które prawdopodobnie już się nie powtórzą (mówię tu o oryginalnej trylogii i Zimnej Wojnie). Ale czy to źle?

cropper