Zabicie Świętego Jelenia - recenzja filmu

Zabicie Świętego Jelenia - recenzja filmu

3man | 05.12.2017, 23:32

Zabicie Świętego Jelenia to kolejne dobre i niejednoznaczne dzieło autora głośnych obrazów Kieł oraz Lobster. Wiele elementów jest tu dobrych bądź niemal znakomitych, ale do pełni szczęścia trochę jednak zabrakło i to na własne życzenie reżysera.

Tytuł filmu nawiązuje bezpośrednio do klasycznej greckiej tragedii autorstwa Eurypidesa pod tytułem „Ifigenia w Aulidzie”. Nie należy jednak tego nawiązania brać dosłownie, równie dobrze najnowszy obraz greckiego reżysera można uznać za współczesną wersję biblijnej opowieści o ofierze Izaaka, oczywiście jak to u Yorgosa Lanthimosa bywa – bardzo pokręconą wersję. Myliłby się jednak ten, kto uznałby te dwa tropy za jedyne ścieżki interpretacyjne. Jest znacznie bardziej niejednoznacznie niż by to mogło wynikać z nawiązań, aczkolwiek reżyser pokpił końcówkę opowieści i odebrał widzowi możliwość racjonalnego wyjaśnienia całej sprawy. Co nie znaczy, że narzucił jakąś jedną interpretację. Jednakowoż ograniczył sobie i nam pole manewru, przez co rozgryzienie „o co chodzi jakby” przypomina bardziej próbę znalezienia drogi w labiryncie, i to wcale nie tak skomplikowanym, zamiast samodzielnego wytyczania interpretacyjnych ścieżek. No ale może trzeba wyjść z założenia, że jest w tym obrazie coś ukrytego, co radykalnie może zmienić jego odbiór. Jeśli tak, to trochę zbyt dobrze to schowano.

Dalsza część tekstu pod wideo

Film bywa może nie tyle kontrowersyjny, co z pewnością dosadny w kilku miejscach. Już rozpoczęcie, a w zasadzie pierwsze jego sekundy (operacja na otwartym sercu, prawdziwe zdjęcia) dają dobitnie znać, że oto nie będziemy mieć przed sobą płaskiej opowiastki o pięknych i szczęśliwych ludziach. (Nigdy nie sądziłem, że serce jest tak obrzydliwym narządem). Jest to o tyle istotne, że bohaterowie to właśnie uosobienie ludzi sukcesu, pięknych i nieskazitelnych. W każdym razie na zewnątrz, bo to jak potrafią się odezwać i zachować ma mało wspólnego z wizerunkiem, jaki kreują na co dzień w pracy i wśród znajomych, a niepokojąco wiele z życiem, jakie znamy na codzień.

Steven Murphy (świetny Colin Farrell, z tą brodą nie do poznania) jest wziętym chirurgiem, a jego żona Anna (Nicole Kidman) koleżanką po fachu, tyle że w innej specjalizacji. Mają dwójkę udanych dzieci, piękny dom i w ogóle wspaniałe życie, którego większość ludzi może tylko pozazdrościć. Z początku wydaje się nawet, że ta sielanka jest jak najbardziej prawdziwa. Bo w sumie jest, pomimo wychodzących z czasem sekretów, ale zostanie przerwana brutalnie, jednak nie w sposób, jakiego można się spodziewać i nie nagle. Całość zaczyna się dość charakterystycznie dla dramatu obyczajowego (którym, co warte podkreślenia, film nie jest). Zapoznanie się z bohaterem, jego pracą, znajomymi, rodziną. Gdy szybko dowiadujemy się o pewnym sekrecie protagonisty, czujemy do niego sympatię i nie spodziewamy się, czym ów tajemnica tak naprawdę jest i jak wpłynie na życie Stevena i jego rodziny. Szybko robi się z tego trzymający w napięciu thriller, coraz bardziej i bardziej niepokojący. Reżyser sprawnie myli tropy i bawi się odczuciami widza; gdy zaczyna wydawać się, że bohater jest ofiarą, a jedna z postaci niemalże psychopatą, następuje wolta, a gdy sądzimy, że właściwie to jest na odwrót, czyli tak jak przypuszczaliśmy na początku… wtedy wszystko to rozsypuje się w świetle nowych faktów. A może wcale nie? Może żadne odczucie nie było prawidłowe? Niemal do końca opowieści staramy się sobie to wszystko poukładać: kto tu naprawdę jest zły, czy ktoś rzeczywiście popełnił kiedyś błąd, a jeśli tak, to czy rzeczywiście powinien być za niego karanym… A może to wcale nie jest kara tylko zbieg okoliczności? Tego typu pytania i wątpliwości się mnożą. I szkoda tylko, że reżyser pod sam koniec niejako wykłada kawę na ławę w sensie zabrania widzowi możliwości racjonalnego wyjaśnienia wydarzeń, które ów właśnie zobaczył na ekranie. Choć przyjmuję z pokorą do wiadomości, iż być może coś mi umknęło, jakiś element, który rzuciłby na ekranowe wydarzenia jakieś nowe światło… Może przy drugim seansie byłoby to bardziej widoczne? Tak więc z jednej strony końcówka idzie trochę w stronę tego, co widzieliśmy w mother! (w sensie odrzucenia racjonalnego wyjaśnienia), a z drugiej film zachęca do ponownego obejrzenia i dokładniejszego przeanalizowania. Obawiam się jednak, że przy takim ponownym seansie nie odnaleźlibyśmy oczekiwanego sensu i pozostali z niesmakiem, że odebrano nam możliwość rozsądnego (świeckiego? laickiego?) wyjaśnienia całej sprawy, niejako pchając nas na siłę w metafizycznym kierunku. No chyba, że wyjdziemy z założenia, że bohaterowie dali się po prostu wkręcić – ale to byłoby mega głupie i chyba jeszcze bardziej zdyskredytowało końcówkę.

Od strony czysto technicznej jest bardzo dobrze. Z tempem nie ma problemu, wydarzenia nie następują ani zbyt późno, ani akcja nie pędzi też na łeb na szyję. Zdjęcia i montaż jak najbardziej wspomagają to, co reżyser zamierzał osiągnąć – długie, niemal klaustrofobiczne ujęcia np. szpitalnych korytarzy potęgują wrażenie obserwowania zmian w psychice coraz bardziej zaszczutego i zdesperowanego bohatera. Spore osiągnięcie, jako że nie zawsze mu towarzyszymy – w pewnych momentach okazuje się, że równie ważną postacią jest jego żona, która w pewnej chwili stara się wziąć na siebie ciężar wydarzeń albo chociaż ulżyć w jakiś sposób w cierpieniu sobie i swoim bliskim. Klimat całości doskonale podkreśla niepokojąca muzyka, którą powinno się właściwie nazwać wywołującymi niesamowity niepokój dziwacznymi dźwiękami. Aktorstwo stoi na bardzo wysokim poziomie – świetni Farrell i Kidman (zwłaszcza Farrell, emocjonalny kiedy trzeba w przeciwieństwie do nieco zbyt powściągliwej i zdystansowanej Kidman) na szczęście nie jawią się jako nauczyciele fachu dla swoich młodszych kolegów, bo młodzi aktorzy dają tu świetny popis swego talentu. Wyróżnia się zwłaszcza Barry Keoghan (w tym roku widzieliście go także w Dunkierce) w roli Martina – dawno już nie widziałem tak dobrego… nie, nie powiem kogo, by nie zdradzać roli jaką ma do odegrania w scenariuszu właśnie ta postać. Na pewno też w uwierzytelnieniu ról pomógł scenariusz – w sensie, że pełen jest naturalistycznych i niepragnących się przypodobać widzowi dialogów. Słysząc pewne teksty czy obserwując niektóre akcje po prostu siedziałem z rozdziawioną gębą przez kilkanaście co najmniej sekund. Takie coś się przecież często nie zdarza. I tylko ta nieszczęsna końcówka… Gdyby reżyser inaczej to rozegrał, mielibyśmy być może jeden z filmów roku. A tak możemy się cieszyć „tylko” bardzo dobrym, trzymającym w napięciu niemal do końca thrillerem. Racjonalność najwyraźniej próbowano złożyć tu w ofierze, niczym w przypadkach Izaaka czy Ifigenii, na których wzorował się reżyser, jednak w takim razie zabrakło mu nieco umiejętności i charakteru demiurga, który sensownie przeprowadziłby taki akt.

Źródło: własne

Atuty

  • Trzyma w napięciu, niepokoi, zastanawia
  • Aktorstwo
  • Dźwięk, zdjęcia i montaż
  • Mocne i prawdziwe dialogi
  • Dobrze napisane postacie
  • Zmusza do interpretacji...

Wady

  • ... ale mocno ogranicza ją na sam koniec
  • Wyklucza racjonalne wyjaśnienie, narzuca metafizyczne
  • Naciągana i w pewnych momentach nielogiczna końcówka
  • Scenariusz traci sens jeśli uznać wydarzenia za zbieg okoliczności

Bardzo dobry thriller trzymający w napięciu do samego końca. No, prawie samego końca - rozwiązanie fabuły przynosi niesmak i ogranicza widzowi pole manewru interpretacyjnego. Można to było inaczej rozegrać.

7,0
cropper