Death Note - recenzja filmu. Bardzo słaba adaptacja kultowego anime od Netflixa

Death Note - recenzja filmu. Bardzo słaba adaptacja kultowego anime od Netflixa

Senix | 02.09.2017, 23:00

Mając trzy dychy na karku lubię wracać do czasów dzieciństwa i lat „młodości”, w których oglądałem wiele seriali i anime. Dlatego czekałem z wielką niecierpliwością na Death Note od Netflixa. Adaptacja Castlevanii przekonała mnie, że są  to odpowiednie osoby do udźwignięcia realizacji Notatnika Śmierci. Byłem w błędzie i trzeba było zostać w czasach, które dawno minęły. 

Mieliśmy już kilka adaptacji anime bądź mangi, które pochodziły z Ameryki. Speed Racer z 2008 roku od sióstr (wtedy braci) Wachowskich, który okazał się beznadziejny. Dragonball: Ewolucja, który z dziełem Akiry Toriyamy miał tyle spólnego… że tylko imiona bohaterów się zgadzały – beznadziejny gniot. W 2010 roku do kin trafiła adaptacja The Last Airbender (Ostatni Władca Wiatru), za którą odpowiadał M. Night Shyamalan – reżyser kultowego Szóstego Zmysłu. Nawet on nie poradził sobie z adaptacją kolejnej animacji, a film mógłby się podobać chyba tylko zagorzałym fanatykom. Nie chcę tu wspominać innych ekranizacji np.: filmowy Tekken, czy kolejne remaki azjatyckich horrorów, które zostały nam dostarczone. Jedyną w miarę udaną adaptacją mangi jest za to Ghost in the Shell – mi osobiście przypadło do gustu, ale w tym wypadku wszystko zależy od tego, czego spodziewała się dana osoba. Ogółem trzeba stwierdzić, że amerykanie nie potrafią adaptować „japońszczyzny”. Dlatego też miałem wielką nadzieję, że uda się to Netflixowi (nadzieja matką głupich), czekałem i trzymałem kciuki – niepotrzebnie, bo to kolejny przykład nieudolności scenarzystów, aktorów i reżysera.

Dalsza część tekstu pod wideo

Zacznijmy od tego, że Death Note to jedno z kultowych anime, które możemy postawić obok takich tytułów jak: Dragon Ball Z, Sailor Moon, Tygrysia Maska oraz kilku nowszych – Naruto Shippuuden, Bleach lub Atak Tytanów.

Anime i manga przedstawiają nam historię dwóch bohaterów – Lighta Yagami oraz tajemniczego detektywa, który ukrywa się pod pseudonimem L. Pierwszy z nich, Light, pewnego dnia zauważa przez okno, że na trawniku szkolnym leży notatnik. Po skończeniu zajęć udaje się on w miejsce, w którym go widział i zabiera ze sobą. Odkrywa, że nie jest to zwykły zeszyt z kartkami. Wyczytuje w nim, że wpisanie do notesu danych jakieś osoby sprawi, że ona zginie. Uznaje to za dobry żart i wybucha śmiechem, ale ciekawość zżera go od środka i na próbę wpisuje imię i nazwisko przestępcy, o którym usłyszał w telewizji – osoba ta umiera po 40 sekundach, a młody Yagami zaczyna powoli wierzyć w moc, którą kryje tajemniczy przedmiot. Dokładniej uwierzył w chwili, w której u jego boku pojawił się Shinigami – Ryuuk, który jest bogiem śmierci (słowo Shinigami jest różnie tłumaczone - oznacza ono „Boga Śmierci”, „Strażnik Śmierci”, „Pan Śmierci”, „Żniwiarz” lub „Anioł Śmierci”). Light postanawia używać notatnika, aby oczyścić świat ze zła i przestępczości – staje się bogiem Kirą, który ma zaprowadzić porządek na świecie. Jednak nie wszystkim podobają się metody Kiry, a do akcji wkracza japońska policja pod dowództwem ojca Lighta oraz wspomniany tajemniczy detektyw L. Tak zaczyna się wyścig między głównymi protagonistami. 

Anime cechowało się tym, że fabuła wciągała na maksa oryginalnością, skomplikowaniem oraz zwrotami akcji, których nikt nie mógł się spodziewać – po obejrzeniu pierwszego odcinka chciało się więcej i więcej, aż do finału, który też był genialny w swoim wykonaniu. Do tego dochodziły „starcia” między L i Lightem, które były klimatyczne i do końca nie byliśmy pewni, jak one się skończą. Niestety, nie mogę powiedzieć tego o filmowej adaptacji. Light grany tutaj przez Nata Wolffa został pozbawiony w mojej opinii cech, którymi charakteryzował się oryginał. Gdzie jego zadziorność? Gdzie jego inteligencja, która pozwalała mu na starcia i grę z L-em? Za to mamy typowego młodego emo-nastolatka (ta farbowana fryzura – jakby nie było blond aktorów), który stracił matkę. Została zabita przez gangstera, któremu uszło to na sucho. A Light sam jest chłopcem do bicia. Kolejne beznadziejne przedstawienie głównego bohatera, których mieliśmy już wiele – to tutaj zdecydowanie nie pasuje. Natomiast L, którego gra Lakeith Stanfield, jest jeszcze większą porażką niż Wolff. Rozumiem wszelkie poprawności i tym podobne sprawy i tematy. Ale niech dany aktor pozna swoja postać, bo w grze tego pana nie ma nic, co by wskazywało na to, że starał się odzwierciedlić swoja rolę. Już Justin Chatwin w Dragonballu starał się odegrać rolę młodego Goku, ale mu to nie wychodziło. Dla mnie tutaj nawet nie było takiej próby, a przedstawiony w filmie L nawet nie cechował się wysoką inteligencja i sprytem. Oczywiście możecie się nie zgodzić ze mną w tym aspekcie, ale ja oczekuję od aktorów jednego - poznaj swoja postać. Same tiki, które cechowały L, to za mało, a każdy inny średniej klasy aktor też to może zagrać. No chyba, że twórcom chodziło o to, aby L przedstawiony został jako tajemniczy detektyw w modnych emo-ciuszkach? Dobrym przykładem na to, że aktorzy odwalili kaszanę jest ich pierwsze spotkanie w knajpie. W oryginale była to jedna z najlepszych scen, gdzie strony grały ze sobą, napięcie rosło z sekundy na sekundę. Widać było konflikt i chemię między tymi postaciami. A w wypadku filmu była to paplanina, bez jakiegoś sensu, bez żadnego wczucia się aktorów w swoje role. Wystarczyło tylko obejrzeć dany odcinek, aby zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. Może ja za dużo wymagam od nich? Powiedzcie mi to – czepiam się?

Z kolej postać Misy... zaraz zaraz, tutaj Mia, bo autorzy zmienili imię dziewczyny Lighta na potrzeby filmu. Ma ona tutaj większe jaja od tych dwóch panów razem wziętych. Wie czego chce i do czego musi być zdolna, aby osiągnąć swój cel. Tak naprawdę przez większą część filmu to ona jest najbardziej inteligentną postacią. Uda jej się oszukać L i Lighta. A jak dobrze pamiętamy, to ona była w tej intrydze najgłupszą z postaci, ale role zostały odwrócone, i to ona bawiła się do pewnego czasu z Lightem, a on w tym czasie wyznawał jej miłość – poważnie! - nie żartuję. Light jest tak słabą postacią, że panienka owinęła go sobie wokół małego palca u nogi. Zapomnijcie też o jednej z kluczowych scen z anime (powinniście wiedzieć o jaką mi chodzi, bo dzięki temu L został oszukany przez Lighta). Zapomnijcie też o kolejnej, bo w tym filmie nie uświadczycie scen z przesłuchań Misy i Lighta, których podjął się L. Pamiętam, że decyzja L w tamtej chwili zrobiła na mnie wielkie wrażenie, a tu została pominięta. Oczywiście możecie uważać, że się czepiam, że wypisuje bzdury, bo nie da się zmieścić serialu w około 100 minutach filmu. I zgadzam się z tym, ale można zrobić dwa filmy, tak jak zrobili to Japończycy w swojej wersji. Tam żadna z kluczowych scen nie została pominięta, a aktorzy Tatsuya Fujiwara (Light) i Ken'ichi Matsuyama (L) odrobili lekcję, którą było przygotowanie się do swojej roli. Te dwa filmy udowadniają, że nie trzeba iść na łatwiznę, że można utrzymać klimat oryginału, a między aktorami może wywiązać się więź i chemia, która wszystko spaja w jednolitą całość. Dodatkowo dochodzi finał tego filmu, o którym wolę Wam nie pisać, bo to kolejne nieporozumienie.

Kolejnym moim zarzutem wobec filmu jest to, że jeżeli autorzy chcieli zrealizować sceny śmierci w klimatach gore – à la „Oszukać Przeznaczenie”, to niech nie idą w tej kwestii na łatwiznę. Jak coś ma być brutalne, to niech będzie, bo niestety - wyszło im to tragicznie. Nie wiedziałem czy mam się śmiać, czy płakać. A najlepiej jakby zostawili to w oryginalnej wersji, ponieważ sprawdziło się idealnie w anime. Więc po co zmieniać na siłę? 

Jak do tej pory nie napisałem nic o Ryuuku, bo tak szczerze, to nie ma co o nim pisać. Pojawia się w kilku scenach i tyle. Nikt nie wpadł na pomysł, aby lepiej zobrazować jego relacje z Lightem, a Mia, która przejęła przez chwilę rolę Kiry, nawet go nie zobaczyła, co jest dobrym przykładem na to, że scenarzyści chyba nie do końca znali kluczowe elementy tej historii. A powinni. Co do wyglądu wspomnianego boga śmierci, mogę napisać tylko tyle - następnym razem proponuję skonsultować się z jakimś cosplayerem, który zdecydowanie ułatwi pracę w tym temacie osobom odpowiedzialnym za stroje. Widziałem kilka wersji Ryuuka, które miażdżą filmową kreację boga śmierci. A weźmy też pod uwagę to, że te osoby mają zdecydowanie mniejsze budżety na realizację tych strojów. Chyba, że cała gaża za tę część filmu poszła na konto Willema Dafoe'a, który podkładał głos tej postaci.

Dobra, krytykuję i krytykuję, a mógłbym tak jeszcze długo. Pochwalę za to postać Watariego, którego zagrał Paul Nakauchi. Paul zrobił swoje, pojawił się wtedy, kiedy trzeba, zrobił co trzeba, skończył tak jak trzeba i powiedział co trzeba – tyle w temacie. Szkoda, że twórcy nie zdecydowali się też na większą rolę Masi Oka'i, którego możecie kojarzyć z roli Hiro Nakamury w serialu Heroes. Pojawia się on na chwilę i znika, a tutaj można byłoby go obsadzić w roli jakiegoś policjanta–detektywa, który pomagałby ojcu Lighta i L w odkryciu tożsamości Kiry, ale to nie ja podejmowałem decyzje.

Komu poleciłbym tę wersję Notatnika Śmierci? Zdecydowanie nikomu – fani oryginału z miejsca by wpisali moje imię i nazwisko do notatnika i mieliby rację. Osoby, które nie znają oryginału? Też nie, bo one zrobiłyby to samo. Darujcie sobie ten film, bo szkoda Waszego czasu i lepiej spędzić go z drugą połówką bądź przy lepszym filmie albo jakiejś grze lub książce.

Korekta tekstu: Aleksandra Borkowska, która podjęła się tego zadania i nie wpisała mnie do swojego notatnika - prawda?.

 

Atuty

  • Postać Watariego, która robi to co należy
  • Mia, która ma większe „jaja” od Lighta i L razem wziętych
  • Przez krótka chwilę nadzieja, że to się uda, ale znika ona bardzo szybko

Wady

  • Brak klimatu
  • Brak kluczowych scen z oryginału
  • Sceny śmierci
  • Fabuła, która niepotrzebnie została zmieniona
  • Chęć zmieszczenia fabuły w około 100 minutach filmu
  • Finał historii
  • Brak kilku postaci
  • Gra aktorska Lighta i L – brak zrozumienia postaci przez aktorów

Death Note w wersji od Netflixa jest źle zrealizowaną adaptacją tego anime. A swój czas przeznaczcie na japońską wersję, która detronizuje amerykańską pod każdym względem.

3,0
cropper