Magia kanapowego grania, czyli jak wyglądał kiedyś prawdziwy multiplayer

Magia kanapowego grania, czyli jak wyglądał kiedyś prawdziwy multiplayer

Rozbo | 30.12.2016, 17:00

Ze wszystkich akcesoriów do grania, padów, kamerek, gitar, różdżek, myszek itd., najbardziej przywiązałem się do jednego – mojej starej, dobrej kanapy. Tak jest, kanapy. Nie dlatego, że była tania (a była), nie dlatego, że grało mi się na niej wygodnie (a grało), a dlatego, że swego czasu była synonimem multiplayera i świetnej zabawy.

W zasadzie to była wersalka, taka rozkładana, którą rodzice kupili do pokoju, żebym ją po spaniu mógł zawsze złożyć i mieć więcej miejsca. Zielone obicia, twarde oparcie i drewniane podłokietniki. Ciasna, dlatego z trudem mieściło się na niej trzech nie za grubych typków. Była ze mną jakieś 6 lat, a trafiła do pokoju… na dzień przed tym, jak dostałem pierwsze PlayStation.

Dalsza część tekstu pod wideo

Wcześniej oczywiście też miewałem konsole (Pegasus, Sega Saturn) i zawsze jakoś udawało się grać z kolegą, np. u rodziców w pokoju, albo siedząc na ziemi lub krzesłach. Później był krótki okres fascynacji PC. Ale czegoś mi brakowało. Nie chodziło o to, że nienawidziłem wszystkich tych gier instalować i przejmować się wymaganiami sprzętowymi. Kiedy jednak zasiadałem z przyjacielem przy jednej klawiaturze, na niewygodnych krzesłach, żeby rozegrać meczyk w Mortal Kombat 3, albo X-Men: Children of the Atom (pierwsza z serii bijatyk Capcomu na licencji Marvela – gra była fantastyczna i była podstawą dla późniejszych cross-overów), to nie dało się normalnie bawić. Pomijając mały monitor, oczywiście problemem była klawiatura, na której graliśmy. Gdy jednocześnie wciskaliśmy zbyt dużo klawiszy na raz, ta się blokowała, wydając upiorne „blip!”. Szczerze tego nienawidziliśmy.

Rytuał

Kiedy więc w moim pokoju zamiast łóżka pojawiła się kanapa z prawdziwego zdarzenia oraz telewizor i PSX wraz z drugim padem, zmieniło się wszystko. Niemal codziennie wpadali do mnie najbliżsi przyjaciele, żeby pograć w tego fantastycznego Tekkena 3, zobaczyć urywające łeb intro Final Fantasy VIII, czy ścigać się bez opamiętania w Gran Turismo. Najczęściej było ich czterech – ja, Maro, Rafał i Wilku, z którymi non stop tłukliśmy się w szpila Namco. Często wpadali inni kumple –  przy największym obłożeniu bywało nas siedmiu w jednym, małym pokoju. Trzech ledwo mieściło się na kanapie. Siedzenie na niej to był zresztą przywilej. Ja miałem go niejako „z automatu” (jako gospodarz), pozostali mieli do dyspozycji dywan, więc walczyli między sobą i gdy już dorwali się do kanapy, to nie ustępowali innym. A nie było łatwo. Piwko będące obowiązkowym elementem posiadówy (czasem też pizza) dawało popalić pęcherzowi, więc często to była walka z własnymi słabościami: „wytrzymam, czy jednak polecę do kibla i stracę wolne miejsce, bo ktoś mnie podsiądzie?”. Sam wielokrotnie lądowałem potem przez to na ziemi. Ponieważ mimo wszystko byłem tym gospodarzem, zapewniałem sprzęt, lokum, czasem żarcie, to chłopaki zawsze przynosili piwo i zawsze (i zwykle niechętnie) zabierali po sobie wszelkie puszki, butelki, torebki po chipsach i inne pozostałości. To wszystko to nie były zwykłe wizyty kumpli. To był nasz rytuał, wokół którego rozwijała się i kształtowała nasza pasja do gier.

Gra o najwyższą stawkę

Graliśmy we wszystko, co się dało, choć oczywiście najczęściej w czytniku PSX-a rezydował Tekken 3. Każdy z nas miał już swoich wybranych zawodników (czasem po dwóch, trzech na łebka, jeśli ktoś lepiej ogarniał) i niepisaną zasadą było nie wybieranie postaci, w której specjalizował się inny ziomek. Sami sobie robiliśmy turnieje i sami sobie byliśmy mistrzami. Graliśmy tak godzinami, a ponieważ kumple nie mieli w domu konsol, to ja – siłą rzeczy – trenowałem najwięcej i zdawać by się mogło, że byłem najlepszy. Nic bardziej mylnego. Marek grający Hwoarangiem i Niną często rozwalał mojego Jina i Leia. Bilans walk (który skrupulatnie notowaliśmy) był między nami dwoma niemal wyrównany i czasem niektóre starcia były naprawdę emocjonujące. Prawdę mówiąc, emocje bywały tak duże, że kilka razy nieomal nie doszło pomiędzy nami do rękoczynu.

Płyta z Tekkenem była chyba najbardziej wyeksploatowanym nośnikiem w całej mojej kolekcji. Masywne pudełko już się całe rozpadało, ale sama płytka nawet dziś wygląda jak nowa. Wszyscy, którzy u mnie przesiadywali, wiedzieli, że mój sprzęt to dla mnie świętość. Płyty z grami traktowałem z najwyższym szacunkiem. Co innego kanapa. Zaplamiona i rozpruta w dwóch miejscach, siedzisko wgniecione od stałego przesiadywania, przez co sprężyny straciły pierwotną elastyczność. Ale była. A wraz z nią moi przyjaciele i konsola.

Dwa miliony Marka

Dzięki kanapowym posiedzeniom naprawdę graliśmy w multiplayera. Prawdziwego, starożytnego multiplayera, przy którym ludzie się po prostu spotykali, a nie odpalali sieciowy matchmaking. Zresztą nie ograniczał się on tylko do Tekkena i innych gier, które wykorzystywały oba pady. Poszczególne skate parki w Tony Hawk’s Pro Skater 2 masterowaliśmy na przemian. Była wieczna walka o najlepszy wynik. Kiedy więc Marek pewnego dnia, grając na swoim pececie w domu, wykręcił ponad 2 miliony punktów w Marsylii, oczywiście mu nie wierzyliśmy. Nie miał nam jak pokazać tablicy wyników, ani share’ować tego na fejsie, poza tym złośliwie nie chcieliśmy do niego wpaść, żeby się przekonać na własne oczy. Nie wykręcił tego wyniku w naszej gralni u mnie w domu, na mojej konsoli, przy nas. Nie liczyło się. Nie było fizycznego dowodu jego tryumfu, więc jeszcze parę lat później krążyła wśród nas złośliwa anegdota o „dwóch milionach Marka”. Takie były czasy. Dziś ludzie chwalą się trofeami na FB i łapią lajki. A dla nas, w naszym kumpelskim gronie, taki wynik to był autentyczny prestiż i szacunek pozostałych kanapowiczów, a nie jakichś wirtualnych ludzi z zakładki ze znajomymi.

Poza tym, dzięki kanapie wspólnie z kumplami graliśmy też w gry stricte singleplayerowe. Nie było Let’s playów na YouTubie, więc jeden przechodził grę, drugi po prostu oglądał, czasem doradzał. Często też wymienialiśmy się padem (np. pomiędzy levelami albo życiami) i graliśmy na przemian. Słynną walkę z Psycho Mantisem w pierwszym Metal Gear Solid przeszedłem właśnie dzięki Markowi. To on pierwszy zorientował się, że powinienem podłączyć drugiego pada i skorzystać właśnie z niego. Wspólna rozkmina rozgrywki przed jednym telewizorem to też nieodłączny element czyniący kiedyś gry tak fantastycznymi. 

Tradycja kanapowego grania przetrwała u nas jeszcze całą następną generację gier. Wspólne przechodzenie Viewtiful Joe to była lepsza wczówka, niż łażenie ze smartfonem za Pokemonami. Baldurs Gate: Dark Alliance 2 w tandemie biło na głowę Diablo III rozgrywane z innymi po Sieci. Masterowanie czasów w Burnout 3: Takedown dawało więcej emocji niż wyścigi z ghostami znajomych w Forza Horizon 3. No i niezmiennie Tekken i Virtua Fighter. Każda kolejna część tych serii na PS2 ogrywana była we wspólnym gronie.

Łabędzi śpiew

Ostatnia grą, przy której zebraliśmy się w większym niż dwuosobowy gronie, było Castle Crashers na X360. To były już czasy, gdy nie mieszkałem z rodzicami i nie było już mojej kanapy. Była stylowa sofa w salonie, duży telewizor LCD i 4 pady. I emocje jak za dawnych lat. Kto grał w Castle Crashers, ten rozumie. To gra, która dawała nam wszystko, za czym tęskniliśmy – współpracę połączoną z rywalizacją i masę, masę śmiechu. Szturchania się łokciami, rozlewania piwa na podłogę i totalnej polewki, gdy w poziomie na pokładzie spodka UFO dla jednego z nas zabrakło kapsuły ratunkowej. Mina pozostawionego ziomka siedzącego obok, to jedno z ostatnich epickich wspomnień kanapowego grania. Tak, epickich. Bo takimi naprawdę były.

Dziś oczywiście każdy z nas poszedł swoją drogą. Mamy rodziny, dzieci, mało czasu. Widujemy się od święta. Gramy po sieci (ja na konsoli, pozostali na pecetach), więc po tamtych czasach pozostało tylko wspomnienie. Magii, zabawy przy grach i tej starej, poczciwej wersalki. Bez niej nie byłoby tak fajnie. Nie lekceważcie więc swoich kanap. To też akcesoria do gier. Przynajmniej kiedyś bywały.

Źródło: własne
cropper