Made in Russia. Fenomen rosyjskiego kina fantastycznego w XXI wieku

Made in Russia. Fenomen rosyjskiego kina fantastycznego w XXI wieku

Dawid Ilnicki | 05.09.2021, 12:00

Od pewnego czasu, niemal rokrocznie, mamy do czynienia z sytuacją, w której w orbitę zainteresowania miłośników kina science-fiction dostaje się przynajmniej kilka filmów rosyjskich. Z uwagi na brak zainteresowania dystrybutorów, lub przeznaczenia tych produkcji wyłącznie na rodzimy rynek, nie trafiają one co prawda do kin, ale często stają się hitami serwisów streamingowych, gromadząc całkiem sporą grupę widzów.

Rosyjskie widowiska science-fiction przyciągają nie tylko świetną oprawą audio-wizualną, którą zwykle kojarzymy z kinem amerykańskim, ale także lokalną specyfiką, nadającą nawet najbardziej oklepanym fabułom cechy oryginalnej produkcji. Przypominają one przy okazji także to, że Rosjanie mają długą tradycję kina fantastyczno-naukowego, które budziło zainteresowanie za granicą, również w czasach zimnej wojny.

Dalsza część tekstu pod wideo

Bogate tradycje

Choć gatunek science-fiction był w poprzednim wieku jednoznacznie utożsamiany z produkcjami amerykańskimi i Rosjanie mają na tym polu swoje zasługi. Już w 1924 roku powstał niezwykle interesujący film “Aelita” (dostępny w polskiej bibliotece serwisu Mubi.com), oparty na powieści Aleksego Tołstoja, rozgrywający się głównie na Marsie, na którym bohater zaprowadza coś co moglibyśmy nazwać rewolucją socjalistyczną. Choć z dzisiejszej perspektywy obraz ten głównie bawi, należy docenić jego rozmach inscenizacyjny, który w tamtych czasach robił ogromne wrażenie, i do dziś budzi respekt, zwłaszcza że produkcja ta miała swoją premierę na trzy lata przed “Metropolis” Fritza Langa. 

Na fabuły kolejnych rosyjskich obrazów fantastyczno-naukowych wpływ miała rzecz jasna kosmiczna rywalizacja obu zimnowojennych mocarstw, w której ZSRR długo pozostawało na przedzie. Również jeśli chodzi o produkcje filmowe. Wystarczy wspomnieć tu o Pawle Kluszancewie, który zyskał sławę głównie dzięki nowatorskiemu połączeniu kina science-fiction z dokumentem. Gdzieniegdzie nazywa się go nawet “ojcem chrzestnym “Gwiezdnych Wojen”, nawiązując do doniesień o wielkiej atencji jaką tego twórcę darzył sam George Lucas. Najpopularniejsze dzieło tego twórcy: “Droga do gwiazd” z 1957 roku miała z kolei zainspirować Stanleya Kubricka przy realizacji “Odysei Kosmicznej 2001”, o czym wspominają biografowie amerykańskiego twórcy. Ponadto warto również wyróżnić “Diabła Morskiego”, kojarzonego przez dużą część ludzi wychowanych w czasach PRL, którego z kolei, jako swój ulubiony obraz rosyjski z tego okresu, wymienia Quentin Tarantino. 

Fenomenu radzieckiego science-fiction zapewne by nie było gdyby nie znakomity materiał literacki, co chwila dostarczający filmowcom podstaw do kolejnych filmów. Mowa tu przede wszystkim o braciach Arkadym i Borysie Strugackich, inspirujących filmowców także w obecnym stuleciu. Do “Stalkera” Andrieja Tarkowskiego, uchodzącego za jedno z najwybitniejszych rosyjskich dzieł filmowych XX wieku, należy dodać bowiem posępną “Porę deszczów” Konstantina Łopuszańskiego, który zrealizował również inny cichy klasyk sci-fi XX wieku: “Listy martwego człowieka”, a także “Trudno być Bogiem” Alekseia Germana, uchodzące za jedno z najoryginalniejszych dzieł fantastycznych poprzedniej dekady. Innym autorem, po którego książki chętnie sięgano był Kir Bułyczow.  

W tym kontekście warto wymienić również Stanisława Lema, którego opowiadanie posłużyło za podstawę wysoko cenionego filmu w reżyserii Marka Piestraka “Test pilota Pirxa”, zrealizowanego w koprodukcji radziecko - polskiej. Reżyser był zresztą niedawno gościem gdańskiego festiwalu Octopus, na którym opowiadał o kulisach powstania tego filmu. O ile jednak sam Lem cenił sobie film Piestraka, o tyle już dużo gorsze zdanie miał na temat innej adaptacji swego sławniejszego dzieła, czyli “Solaris” w reżyserii wspomnianego już tu Tarkowskiego, z którym autor mocno się pokłócił, już na etapie prac nad scenariuszem, i ostatecznie ponoć nie dał rady zobaczyć tego filmu w całości. Gwoli sprawiedliwości należy jednak dodać, że pisarza nawet mocniej rozczarowała wizja Stevena Soderbergha z 2002 roku. 

Moskwa centrum wszechświata

Amerykańskie widowiska science-fiction, w tym przede wszystkim - bodaj najbardziej popularny - wariant tzw. “kina inwazyjnego”, przyzwyczaiły widza do tego, że starcie o losy naszej planety odbywa się zawsze na terenie USA. Wprawdzie w nowszych filmach zazwyczaj mocno dba się o to, by pokazywać telewizyjne przebitki z innych krajów, formuła pozostaje ta sama. Ochoczo korzystają z niej również rosyjscy twórcy, dla których areną zmagań sił dobra ze złem jest zazwyczaj Moskwa. Dobrym przykładem tego podejścia jest - należący z kolei do podgatunku urban fantasy - dyptyk na podstawie powieści Siergieja Łukjanienki, rozpoczynający się “Strażą nocną” w 2004 roku. Całkiem oryginalna wizja, którą obraz zawdzięcza literackiemu pierwowzorowi, spotkała się ze sporym zainteresowaniem, także poza Rosją, a dla reżysera Timura Bekmambetova była przepustką do stosunkowo udanej kariery na Zachodzie, której kontynuacja stoi jednak pod dużym znakiem zapytania po kasowej porażce “Ben Hura” z 2016 roku.

Wspomniane dwa filmy można jeszcze od biedy potraktować jako oryginalne wizje, w wielu aspektach różniące się od typowych amerykańskich widowisk fantastycznych. Ostatnie dokonania rosyjskich twórców właściwie nie odchodzą już od typowych schematów produkcji z USA, bronią się jednak dzięki znakomitej realizacji i lokalnemu kolorytowi. Tak jest przede wszystkim w cenionym “Sputniku” z 2020 roku, który naturalnie mocno czerpie z “Obcego”, z drugiej strony jednak całkiem ciekawie nawiązuje do rosyjsko-amerykańskiej rywalizacji w kosmosie. Film jest interesujący również za sprawą wcale nienachalnie prezentowanych wątków propagandowych; końcówka bowiem sugeruje, że wszystko co w Rosji złe jest dziełem ludzi działających poza systemem, a państwo wkracza do akcji błyskawicznie po otrzymaniu sygnału, że dzieje się coś niedobrego.

Na uwagę zasługuje również świetna “Koma” Nikity Argunova z 2019 roku, której twórcom udało się wykreować niezwykle sugestywny świat przyszłości, będący przykładem całkiem udanego recyklingu idei pojawiających się w zachodnim kinie. Produkcji patronuje przede wszystkim “Matrix” i kino Christophera Nolana, ze szczególnym wyróżnieniem “Incepcji”. Akcja od pierwszych minut pędzi jednak tak szybko, że narzekania na odtwórczość giną gdzieś pomiędzy przeskakiwaniem od jednej lokacji do drugiej, a obraz wygląda naprawdę znakomicie. Na pochwałę zasługuje również fakt, że udało się nadać uniwersalny wymiar prezentowanej w filmie historii, co pokazuje, że w tym wypadku popracowano także nad interesującą fabułą. 

Twórcy ostatnich rosyjskich widowisk science-fiction zdają się jednak przedkładać wartką akcję i efektowność ponad sprawny scenariusz, o czym przekonuje choćby “Ostatni Posterunek” Jegora Baranowa (znany również pod tytułami “Avanpost” lub “The Blackout”). Czego tam nie ma? Ultra-nowoczesna Moskwa rodem z najśmielszych snów twórców filmowych z końcówki poprzedniego wieku, z wszechobecnymi latającymi samochodami. Śmiertelne zagrożenie z kosmosu, któremu może zapobiec tylko grupa dzielnych wojaków z Rosji. Sugerowanie, że stanem naturalnym ludzkości jest wojna, czemu oczywiście zaprzeczy postawa głównego bohatera. Dodajmy do tego fakt, iż najeżdżający Ziemię obcy mocno przypominają pewnego negatywnego bohatera znanego cyklu fantasy, którego imienia nie można wypowiadać. Pomimo oczywistych problemów i kłujących w oczy zapożyczeń, film ogląda się zaskakująco dobrze, przede wszystkim dzięki wartkiej akcji i znakomitej oprawie audio-wizualnej.

Bardzo podobnym przypadkiem jest cykl rozpoczęty filmem “Przyciąganie” z 2017 roku, w którym punktem wyjścia jest upadek niezidentyfikowanego obiektu latającego, skutkujący śmiercią kilkuset ludzi i rosnącą frustracją lokalnych mieszkańców, chcących zrobić z obcymi porządek. Twórcy pożenili typowy schemat, rodem z inwazyjnego sci-fi, z wątkiem romansowym i rozwijają go także w drugiej części, która wydaje się jeszcze efektowniejsza od pierwowzoru. Twórca obu filmów, Fiedor Bondarczuk dekadę wcześniej zrealizował zresztą inne, wystawne dzieło: “Przenicowany świat” (znane też jako “Dark Planet” lub “The Inhabited Island”), wykorzystujące materiał powieściowy, wspomnianych już wcześniej, braci Strugackich. Film okazał się znów niezwykle efektowny, ale jego scenariusz był mocno bałaganiarski, a twórcy na potrzeby widowiska zupełnie spłycili antyutopijny charakter dzieła literackiego

„Mamo, mamo: możemy mieć Marvela w domu?”

Wielka popularność kina superbohaterskiego naturalnie musiała dotrzeć również do Rosji, gdzie w ostatnim czasie realizuje się całkiem sporo marvelo-podobnych produkcji. Trudno się temu dziwić skoro podobne widowiska (zazwyczaj wykorzystujące jednak bohaterów rodzimych komiksów)  powstają nawet w Indonezji, by wspomnieć tylko znany obraz w reżyserii Joko Anwara “Gundala”. Swoistą wariacją na temat Spidermana jest z kolei obecna w bibliotece Netflixa  “Czarna Błyskawica”, którego bohaterem jest ktoś kogo moglibyśmy nazwać rosyjską wersją Petera Parkera. Zdolny i całkiem sympatyczny, choć lekko zahukany młody człowiek, nie otrzymuje jednak od losu nadnaturalnych zdolności, a raczej niezwykły przedmiot w postaci latającej, czarnej Wołgi. Dostaje ją zresztą w podarunku od ojca, który samochód chwali tym, że bardzo podobnym modelem jeździ sam Władimir Władimirowicz Putin! Z pomocą nietypowego automobilu Dima Majkow zostanie lokalnym herosem i powalczy o serce swej koleżanki Nastii, którą interesuje się oczywiście dużo bardziej majętny kolega Maksym. Przede wszystkim jednak sam dojrzeje jako odpowiedzialny, dorosły człowiek, pamiętający o tym, że ponad własny interes zawsze należy przedkładać pomoc innym ludziom!

O ile w przypadku poprzedniego filmu możemy jeszcze mówić o kilku oryginalnych pomysłach, choćby użycia w nim legendy czarnej Wołgi, o tyle film “Guardians: Misja Superbohaterów” z 2017 roku już tylko wyłącznie przetwarza idee pojawiające się w zachodnim kinie rozrywkowym. Do walki ze swym stwórcą, wyglądającym trochę jak biedniejsza wersja Bane’a, staje czwórka bohaterów, znalezionych w najdalszych zakątkach Rosji. Film został zrealizowany sprawnie i jeśli nastawić się wyłącznie na akcję ogląda się go całkiem nieźle. Atutem okazuje się także jego długość, bo Rosjanie zdołali skondensować historię do mniej niż półtorej godziny. Z drugiej jednak strony brak jakichkolwiek elementów odróżniających tę produkcję od setek innych sprawia, że i w tym czasie można kilka razy przysnąć.  

Jak w domu poczuć się mogą również widzowie “Cosmoballa” z 2020 roku, który co prawda fabularnie wyraźnie nawiązuje do serialu “Galactic Football”, ale wizualnie można tu odnaleźć kilka podobieństw do filmów Marvela. Są to przede wszystkim “Strażnicy Galaktyki”, a także “Thor: Ragnarok”, gdzieniegdzie mignie jakaś postać jakby żywcem wyjęta z gier z serii “Mass Effect”. Podobieństwo rosyjskiej produkcji akurat do tych dwóch obrazów MCU niestety nie działa na jej korzyść, głównie ze względu na brak dość istotnego akurat dla nich, mocno specyficznego humoru. Ponownie jednak należy pochwalić oprawę audio-wizualną i efekty specjalne, które w niczym nie ustępują produkcjom amerykańskim. Oby jednak w kolejnych latach rosyjskie widowiska fantastyczne potrafiły się wyróżniać nie tylko tym.
 

Dawid Ilnicki Strona autora
Z uwagi na zainteresowanie kinem i jego historią nie ma wiele czasu na grę, a mimo to szuka okazji, by kolejny raz przejść trylogię Mass Effect czy też kilka kolejnych tur w Disciples II. Filmowo-serialowo fan produkcji HBO, science fiction, thrillerów i horrorów.
cropper