Ulica Strachu – część 3: 1666 (2021) - recenzja filmu [Netflix]. To już jest koniec

Ulica Strachu – część 3: 1666 (2021) - recenzja filmu [Netflix]. To już jest koniec

Piotrek Kamiński | 17.07.2021, 20:00

Właściwie tytuł powinien brzmieć "Ulica Strachu - część 3: 1666 i 1994 część 2", ale ktoś chyba stwierdził, że wystarczy już tych cyferek. Deena i Josh  dowiadują się prawdy o klątwie wiedźmy Fier.

Zwieńczenie historii z tajemnicą w tle to zawsze wielkie wydarzenie. Jakość finałowego zwrotu akcji może dosłownie stworzyć, lub doszczętnie zniszczyć cały film - lub, jak w tym przypadku, trylogię. Z jednej strony spektrum mamy dziwactwa w stylu "Przynęty" z Matthew McConaugheyem, w których finałowy zwrot akcji kompletnie wywala fabułę do góry nogami i bierze się w sumie znikąd. Drugie ekstremum to filmy nieznośnie nijakie, ciągnięte w górę tylko przez sprytnie pomyślany zwrot akcji. Ta druga kategoria jest znacznie trudniejsza do zapełnienia. Tak jak zgodzić się z większością ludzi, że dany film jest kiepski jest raczej łatwo, tak już stwierdzenie, że finałowy plot twist był na tyle satysfakcjonujący, że ostatecznie usprawiedliwia obejrzenie całości, jest już kwestią bardzo indywidualną. Powiedziałbym, że dobrym przykładem tego typu produkcji jest "Piła 2" - film co najwyżej znośny, zwłaszcza w porównaniu z nieporównywalnie ciekawszą jedynką, który byłby wręcz marny, gdyby nie szczwany, dobrze ukryty i jednocześnie uczciwy finał. Gdzie na tej skali mieści się "Ulica Strachu"? Jako całość powiedziałbym, że mniej więcej po środku, przechylając się w stronę tego bardziej satysfakcjonującego końca.

Dalsza część tekstu pod wideo

Ulica Strachu – część 3: 1666 (2021) - recenzja filmu [Netflix]. To już jest koniec

Ulica Strachu – część 3: 1666 (2021) - recenzja filmu [Netflix]. Atak klonów

Kolejna osoba nakapała na zwłoki Sarah Fier (Elizabeth Scopel). Myślałby kto, że to taka częsta rzecz. Lecz tym razem sytuacja wygląda trochę inaczej, ponieważ w finale poprzedniego filmu w końcu udało się połączyć dłoń z resztą ciała wiedźmy. Tym sposobem Deena (Kiana Madeira) mentalnie przenosi się do ciała czarownicy i jej oczami ogląda ostatnie dwie doby jej życia. Ponad 300 lat wcześniej Shadyside i Sunnyvale jeszcze nie istniały. Było tylko Union - niewielka osada, w której każdy znał każdego i każdy miał do odegrania konkretną rolę w społeczeństwie. Kiedy po nocy młodzieńczych zabaw w świetle księżyca na wioskę spada klątwa, zabobonni i zazdrośni osadnicy szybko zrzucają winę za swoje nieszczęścia na Sarę i jej przyjaciółkę/kochankę Hannę (Olivia Scott Welch), które noc wcześniej oddawały się zabronionym, cielesnym uciechom. Kiedy natura klątwy wyjdzie w końcu na jaw, Deena, jej brat Josh (Benjamin Flores Jr.) oraz ocalała z 1978 Ziggy (Gillian Jacobs) będą musiały wspólnymi siłami spróbować przeciwstawić się złu i odpowiedzialnym za nie ludziom.

Ostatnia część trylogii składa się zasadniczo z dwóch części. Przez pierwszą godzinę obserwujemy co wydarzyło się w 1666, po czym na resztę filmu wracamy do 1994, na wielki finał. Prawdziwa natura klątwy bardzo szybko staje się raczej oczywista i uczucie to wzrasta tylko z każdą kolejną minutą, aż do odsłonięcia kart, lecz jednocześnie ma bardzo dużo sensu i nadaje nowy kontekst wydarzeniom z poprzednich dwóch filmów. Nie oznacza to, że stają się one nagle lepszymi horrorami, ale należy przyznać, że cała intryga w ostatecznym rozrachunku trzyma się kupy całkiem nieźle. To, co w 1666 roku irytuje najbardziej, jest powtórne wykorzystanie tych samych aktorów, co w pierwszych dwóch filmach. Rozumiem, że obsada projektu już i tak była spora, ale proszenie widza, aby przymknął oko na fakt, że ci nowi bohaterowie wyglądają (i miejscami nawet zachowują się) dokładnie tak samo jak ludzie żyjący 300 lat później (a pamiętajmy, że część z nich zemrze zanim zdąży puścić swój materiał genetyczny dalej), to trochę za dużo. Zwłaszcza, że na przestrzeni całej serii i tak widz ma problem z sympatyzowaniem z którymkolwiek z bohaterów, ponieważ są oni tak mało charakterystyczni. 

Ulica Strachu – część 3: 1666 (2021) - recenzja filmu [Netflix]. Zamierzony infantylizm

Sporym problemem ostatniego aktu, tego raz jeszcze rozgrywającego się w 1994, jest jego długość. Do tej pory widz dowiedział się już wszystkiego na temat klątwy, więc pozostaje doprowadzić do ostatecznej konfrontacji, w której dobro będzie mogło zatriumfować. Bo, że tak właśnie będzie, można być pewnym od samego początku. Pamiętajmy, że to horror dla nastolatek na podstawie książek autora "Gęsiej Skórki". Dlaczego więc ten finał jest tak niemożliwie nudny i rozwleczony? Deena i reszta ponownie zachowują się jak kretyni, najpierw jasno komunikując siłom zła, że wiedzą już co i jak, później pozwalając im uciec. I co to za mania rozcinania sobie wewnętrznej części dłoni, kiedy potrzebnych jest kilka kropli krwi?! Bardziej bolesne byłoby chyba tylko ciąć między palcami. Wielki finał (ze wskazaniem na "wielki") trwa prawie godzinę. W trakcie tej godziny wszystkie karty leżą już na stole, więc widz tylko czeka, aż w końcu pojawią się napisy końcowe.

Rozprawianie nad warstwą audiowizualną nie ma za bardzo sensu. To po prostu więcej tego samego, do czego przyzwyczaiły nas poprzednie dwa filmy. Wyjątkiem jest ścieżka dźwiękowa podczas scen rozgrywających się w przeszłości. Biorąc pod uwagę fakt, że do tej pory dobór utworów pasował do epoki, w której rozgrywał się dany film, łatwo domyślić się, że "1666" będzie pod tym względem znacznie cichszą produkcją. A jak, poza tym, twórcom wyszło przedstawienie epoki? Nienajlepiej.  Tak jak stroje i budynki robią solidne wrażenie, a bardziej naturalne oświetlenie potęguje klimat odległej przeszłości, tak już zachowania postaci oraz ich język raz jeszcze zostały bardzo mocno uwspółcześnione. Afroamerykanie mieszkający na równych prawach z białymi purytanami. Samodzielne, niedające sobie w kaszę dmuchać kobiety potrafiące nawet uderzyć chamsko się zachowującego mężczyznę. Nie jestem fanem tego typu zabiegów. Uważam, że powinno się mówić głośno o tym jak źle miały te grupy społeczne w przeszłości, zamiast zamiatać niewygodne tematy pod dywan i "wybielać" historię, więc twórcy w tym wypadku wyświadczyli im raczej niedźwiedzią przysługę.

Trzecia część "Ulicy Strachu" raz jeszcze jest filmem co najwyżej znośnym, lecz skoro dostaliśmy już całą trylogię, warto ocenić ją jako jedną całość. Patrząc na filmy Leigh Janiak w ten sposób, okazuje się, że dostaliśmy trzy różne stylistyki, oparte na latach, w których dzieją się filmy i całkiem zgrabnie ukutą intrygę, ciągniętą w dół przez detale, takie jak słabe aktorstwo (lub po prostu źle napisane postacie, ciężko stwierdzić), czy raczej kiepskie wyczucie w temacie horroru. Najlepszym tego przykładem jest właśnie omawiana dzisiaj część trzecia, w której nijakie postacie stają się jeszcze bardziej nijakie, a grozy starczyło na dosłownie jedną, ale za to całkiem mocną scenę. Pod spodem znajduje się ocena samej tylko trzeciej części, lecz szerszej, rozpisanej na trzy filmy intrydze dałbym spokojnie nawet i 6/10.

Atuty

  • Sensowny zwrot akcji, kładący poprzednie dwa filmy w nowy kontekst;
  • Dobry klimat scen dziejących się w 1666;
  • Akcja w kościele.

Wady

  • Ostatni akt zdecydowanie za długi;
  • Recykling aktorów sprawia, że postacie są jeszcze mniej wyraziste;
  • To chyba miał być horror;
  • Kiepsko oddane realia XVII-wiecznej Ameryki.

Zwieńczenie trylogii "Ulicy Strachu" oferuje ciekawy zwrot akcji i jedną mocną scenę grozy. Szkoda, że w przeszłości jesteśmy tylko przez pół filmu.

4,5
Piotrek Kamiński Strona autora
Z wykształcenia filolog, z zamiłowania gracz i kinoman pochłaniający popkulturę od przeszło 30 lat. O filmach na PPE pisze od 2019. Zarówno w grach, jak i filmach najbardziej ceni sobie dobrą fabułę. W wolnych chwilach lubi poczytać, pójść na koncert albo rodzinny spacer z psem.
cropper