Dota: Dragon's Blood (2021) – recenzja serialu [Netflix]. Czuć Castlevanię

Dota: Dragon's Blood (2021) – recenzja serialu [Netflix]. Czuć Castlevanię

Piotrek Kamiński | 27.03.2021, 21:00

Smoczy rycerz Davion otrzymuje wspaniałą i jednocześnie bardzo niebezpieczną moc po wejściu w kontakt ze smokiem. Przyda mu się ona w trakcie podróży z księżniczką Miraną, która próbuje odzyskać siedem skradzionych kwiatów lotosu - klucza do przywołania bogini jej ludu. W międzyczasie trwa też wojna, a stary elf knuje plan zemsty za dawne krzywdy. Dużo jak na 8 odcinków.

Za dzisiejszym serialem stoi całkiem ciekawy kawałek historii. Serial powstał w oparciu o lore niesamowicie popularnej gry Dota 2 od Valve. Jej poprzedniczka, czyli Defence of the Ancients to nic innego, a najbardziej popularny mod do Warcrafta 3 - na tyle popularny, że był w pewnym momencie ozdobą właściwie wszystkich turniejów W3 i pewnie nadal by nią był, gdyby nie premiera dwójki. Sam Warcraft z początku miał być natomiast grą ze świata Warhammera, lecz Games Workshop nie zgodziło się na udostępnienie praw do swojego systemu. Twórcy postanowili nie spuszczać przygotowanego do tej pory kodu w kiblu i po zmienieniu paru rzeczy wydali ukończony produkt pod lekko nawiązującym do Warhammera tytułem. Jak na ironię większość przypadkowych osób dzisiaj najpewniej prędzej skojarzy właśnie "kopię". Tak więc dzięki, GW. Nie dość, że swoją upartością przyczyniliście się do powstania jednej z najbardziej utytułowanych serii gier, to jeszcze tego wcale niezłego serialu.

Dalsza część tekstu pod wideo

Dota: Dragon's Blood (2021) – recenzja serialu [Netflix]. Czuć Castlevanię

Dota: Dragon's Blood (2021) – recenzja serialu [Netflix]. Tytuł zobowiązuje

W tym serialu jest za dużo bohaterów. Zwyczajnie. Pierwszy sezon to jedynie osiem odcinków i z grubsza tyle samo postaci, których imiona wypadałoby zapamiętać. W efekcie ciężko jest przyzwyczaić się do kogoś poza Davionem i Miraną na tyle żeby zacząć z tym kimś sympatyzować. Bohaterowie często stoją po przeciwnych stronach barykady, więc kiedy pod koniec sezonu walczą ze sobą dwie z nazwanych postaci, trudno jest cieszyć się z powodu zwycięstwa, czy porażki którejkolwiek z nich. Nie tak buduje się dramaturgię. Co innego Davion (w tej roli znany ze Spider-Mana na PS4 Yuri Lowenthal) i po części Mirana (Lara Pulver). Od samego początku widać, że to on jest głównym bohaterem tej opowieści i postacią, z którą ma identyfikować się widz. Pod pewnymi względami przypomina Trevora z netflixowej Castlevanii - jest kozakiem nie z tej ziemi, ale i jemu zdarza się dostać srogi łomot - chociaż jest nieskończenie bardziej sympatyczny. Jego los krzyżuje się z drogą Mirany tuż po tym jak starożytny smok podstępem zajmuje fotel pasażera w jego ciele. Nie jest to jednak do końca minus, jako że w sytuacjach kryzysowych Davion może teraz przybrać formę czegoś na wzór krzyżówki człowieka i smoka (choć im dalej w las, tym bardziej smoczo wygląda) i w pojedynkę rozgramiać całe bataliony zastępów wroga. Lecz jego historia w gruncie rzeczy gra tu raczej drugie skrzypce.

Mirana jest księżniczką ludzi wielbiących boginię księżyca, Selemene. Jej celem jest przywołanie bogini do tego świata, w czym pomoże jej siedem kwiatów lotosu, skradzionych niedawno przez pewną elfkę, która chciała dostać się w łaski pewnego starego elfa. Próbując odnaleźć zaginione kwiaty, księżniczka wplątuje siebie oraz swoich towarzyszy w intrygę stworzeń znacznie starszych i potężniejszych niż ona sama. Nie wie jeszcze, że jest jedynie pionkiem w partii szachów rozgrywanej przez bezwzględnych bogów dawnych czasów.

Fabuła przedstawiona w pierwszym sezonie opowieści nie należy do przesadnie skomplikowanych, ani  - niestety - odkrywczych, lecz w pierwszej chwili można mieć problem z połapaniem się kto jest kim i z którym obozem sympatyzuje. Ostatecznie jednak wszystkie nitki spotykają się w jednym miejscu i po przegrupowaniu... gotowe są na kolejny sezon. Dzisiejsi scenarzyści w ogromnej większości nie potrafią napisać story arca, który zamykałby się w jednym sezonie. Nie chodzi o to żeby nic nie zostawiać na potencjalną kontynuację, ale żeby po prostu mieć jakiś punkt, do którego zmierza dany wątek i faktycznie dojść tam jeszcze w tym samym sezonie. W finale "Dota" dzieje się jedna potencjalnie istotna rzecz, lecz brak skupienia, jakim wykazują się scenarzyści nie pozwala tego momentu ani docenić, ani nawet należycie poczuć.

Dota: Dragon's Blood (2021) – recenzja serialu [Netflix].Krew cacy, nagość be

Za animację odpowiada koreańskie Studio Mir, które dało światu uwielbianego przez wielu "Avatar: Legenda Kory". Fani tamtego serialu doskonale wiedzą czego mogą spodziewać się i tym razem. Animacja jest szybka i czytelna. Miejscami ma się wrażenie, że szybko poruszający się bohaterowie składają się z samych key frame'ów, lecz nie wygląda to wcale źle. Projekty postaci to raczej standard i nie ma tu mowy o unikatowych bohaterach, którzy na dłuższą metę przebiją się do szerszej świadomości i zostaną z widzami na dłużej. Ot, porządna, rzemieślnicza robota i nic więcej. Jeśli chodzi o akcję, to raz jeszcze można pokusić się o porównanie z Castlevanią. Jest krwawo i brutalnie, choć o przesadnym gore można zapomnieć. Kamera nie boi się pokazać bohatera przebitego na wylot mieczem, strzały przeszywającej skroń, czy ostrza idącego wzdłuż skóry smoka, albo innego potwora, ale graficznego rozpłatania skóry raczej się nie uświadczy. Walki nie nudzą się i choć, raz jeszcze, nie można mówić o niczym nowatorskim, potrafią utrzymać uwagę widza pomiędzy kolejnymi wymianami zdań.

Co innego jeśli chodzi o pokazanie odrobiny ciała. W tym wypadku "Dota" hołduje odwiecznej zasadzie, że dowolna ilość przemocy jest jak najbardziej w porządku, ale cokolwiek ponad gołą, męską klatkę piersiową byłoby już nie do przyjęcia. Nie byłoby w tym absolutnie niczego wartego potępiania, gdyby nie fakt, że twórcy kilkakrotnie pokazują nieodpowiednie dla młodego oka sytuacje, zawsze jednak pamiętając aby każdą faktyczną nagość zasłonić a to meblem, a to czyimś ciałem. W bodajże drugim odcinku widz ogląda orgię, czyli rzecz mocno sugestywną i przeznaczoną dla dojrzałego odbiorcy, a twórcy upierają się żeby całość była możliwa do obejrzenia dla dziecka w szkole podstawowej. Minus krew.

"Dota: Dragon's Blood" nie zachwyca. Scenariuszowi brakuje skupienia, postaci na ekranie jest zwyczajnie za dużo, a finał pozostawia spory niedosyt. Nie jest to jednak zła produkcja. To w zasadzie genialny pomysł żeby wziąć grę, w której cała fabuła to jedynie szczątki informacji o bohaterach, którymi można grać i zbudować z niej serial. Można pokusić się o napisanie właściwie czegokolwiek. Na razie jest dosyć generycznie, ale zobaczymy. Znowu - tak jak w Castlevanii. Ten starszy serial podobał mi się trochę bardziej niż dzisiejsza produkcja, ale podejrzewam, że ma to związek z ogromnym ładunkiem nostalgii względem gier o walce Belmontów z Draculą, którego w przypadku Doty zwyczajnie nie posiadam. Lecz nawet będąc tak uprzedzonym doceniam fakt, że "Dragon's Blood" jest zwyczajnie lepiej animowane i jeśli twórcy dobrze pociągną temat w drugim sezonie, to może być z tego kawał naprawdę wartej uwagi animacji.

Atuty

  • Dobra animacja od znanego studia;
  • Brutalnie, jak na walkę z potworami przystało;
  • Davion jest dobrze zarysowanym, sympatycznym bohaterem;
  • Solidnie dobrane głosy

Wady

  • Fabule brakuje skupienia;
  • Te pierwsze 8 odcinków to ledwie wstęp;
  • Mało angażujący;
  • Ciut generyczne fantasy

Daję autorom "Doty" kredyt zaufania. Na razie historia ta nie zasługuje prawdopodobnie aż na 7, lecz potencjał jest na tyle duży, że chcę wierzyć, że ostatecznie będzie nawet lepiej. Warto sprawdzić.

7,0
Piotrek Kamiński Strona autora
Z wykształcenia filolog, z zamiłowania gracz i kinoman pochłaniający popkulturę od przeszło 30 lat. O filmach na PPE pisze od 2019. Zarówno w grach, jak i filmach najbardziej ceni sobie dobrą fabułę. W wolnych chwilach lubi poczytać, pójść na koncert albo rodzinny spacer z psem.
cropper