Nie patrz w górę (2021) - recenzja filmu [Netflix]. Koniec świata

Recenzja
10109V
Nie patrz w górę (2021) - recenzja filmu [Netflix]. Koniec świata
Piotrek Kamiński | 24.12.2021, 16:00

Dwójka naukowców odkrywa ogromną asteroidę, która leci prosto na nas i za sześć miesięcy zniszczy całą naszą cywilizację, jeśli czegoś z nią nie zrobimy. Muszą teraz przekonać resztę świata o powadze sytuacji zanim będzie za późno. Jak jednak zwrócić uwagę ludzi, których bardziej interesują kolejne nowości z życia celebrytów, niż potencjalny koniec świata?

Zabrzmi to jak absolutny banał, ale oto film, który podzieli publiczność, który nie jest dla każdego i albo będzie się go uwielbiać, albo nienawidzić. Andy McKay po raz kolejny bierze się za bary z mocno polityczną, wielowątkową historią rozpisaną na multum postaci, podobnie jak w swoim poprzednim filmie, "Vice", czy wcześniejszym "Big short". Tym razem jednak nie patrzy w przeszłość, a przyszłość i jego wizja, jego opinia o nas jago gatunku nie jest zbyt pozytywna. To mroczna i zależnie od punktu widzenia (i najpewniej prywatnych poglądów) przezabawna satyra tego gdzie znajdujemy się obecnie jako rodzaj ludzki i dokąd zmierzamy. Bardziej idealistyczna cząstka mnie ma nadzieję, że znajdą się ludzie, którzy wyciągną z tej komedii jakieś pozytywne wnioski, ale mieszkający w tej samej głowie realista nie liczy na zbyt wiele.

Dalsza część tekstu pod wideo

Nie patrz w górę (2021) - recenzja filmu [Netflix]. Same gwiazdy, tak na niebie, jak i ekranie

Nie patrz w górę (2021) - recenzja filmu [Netflix]. Koniec świata

O Netflixie można powiedzieć wiele negatywnych rzeczy - że pchają do wszystkich produkcji te same światopoglądowe wątki, że wypychają na rynek kolejne niejakie scenariusze w zastraszająco szybkim tempie, że marnują dobrych aktorów, że zabijają swoje seriale zanim te zdążą rozwinąć skrzydła. Pewnie można by tak jeszcze chwilę wymieniać. Lecz w okolicach Bożego Narodzenia nawet bezduszna korporacja może udowodnić, że ma serce. Dwa lata temu dali nam "Klausa", świąteczną animację tak doskonałą, że dla mnie natychmiast stała się gwiazdkowym klasykiem. W tym roku natomiast, w samą wigilię, proponują nam wypchaną po brzegi gwiazdami, absolutnie zabawną komedię o końcu świata. Przyznam, że nie spodziewałem się, że wyjdzie aż tak dobrze.

Dr Mindy (Leo diCaprio) jest profesorem astronomii na uniwersytecie Michigan. Jedna z jego studentek, doktorantka Kate Dibiaski (Jennifer Lawrence) odkrywa zupełnie nową asteroidę, która zostaje oczywiście nazwana jej imieniem. Jednak radość szybko zamienia się w przerażenie, kiedy podczas obliczania trajektorii jej lotu okazuje się, że ten "kamień" o średnicy od pięciu do dziesięciu kilometrów leci prosto na nas. Jeśli natychmiast czegoś nie zrobimy, za pół roku świat który znamy się skończy. Naukowcy udają się więc do prezydent Stanów Zjednoczonych (Meryl Streep) i jej nieznośnego doradcy, Jasona (Jonah Hill), który zupełnie przypadkiem jest jednocześnie jej synem i na pewno dostał tę pracę ze względu na swoje wybitne kwalifikacje i nic innego. Pojawia się problem - ani prezydent, ani media, ani reszta święta nie biorą sytuacji na poważnie. Rząd zastanawia się jak wpłynie to na ich wyniki w zbliżających się wyborach, dziennikarze (Tyler Perry i Cate Blanchett) nie są zainteresowani przekazywaniem negatywnych wiadomości, a szary Kowalski bardziej interesuje się tym, czy gwiazdeczka pop, Riley Bina (Ariana Grande) zejdzie się ze swoim byłym chłopakiem, DJ Chello (Kid Cudi). Napięcie rośnie odwrotnie proporcjonalnie do ilości czasu, który pozostał nam na działanie.

Z tak absurdalnie utalentowaną obsadą - a nie wymieniłem nawet wszystkich największych nazwisk - ten film nie mógł się nie udać. Mógł nie być dobrze napisany, ale już same występy ciągnęłyby go w górę. Niemożliwie zabawne, ale w bardzo gorzki, przystawiający lustro do twarzy widza sposób, sytuacje mieszają się z żywymi emocjami, bezsilnością, wściekłością, rezygnacją, płynącymi od głównych bohaterów. DiCaprio gra cichego, lekko nieporadnego, kiepsko przystosowanego naukowca, który z czasem staje się bardziej otwarty, a gotująca się w nim powoli złość tylko czeka aby wreszcie wykipieć. Moment, kiedy to w końcu następuje jest prawdopodobnie jednym z mocniejszych popisów w karierze aktora. Z drugiej strony spektrum mamy Lawrence, doktorantkę od początku nie potrafiącą zrozumieć i zaakceptować nieskończonych pokładów głupoty otaczającego ją świata, który woli udawać, że problem nie istnieje zamiast desperacko starać się coś z nim zrobić. Każda z postaci jest piekielnie wyrazista, nawet jeśli ich występy są miejscami krótkie. Nie dało się tego jednak uniknąć ponieważ film i tak jest raczej długawy jak na komedię. Dwie godziny i piętnaście minut rzadko kiedy sprawdza się w przypadku tego gatunku i "Nie patrz w górę" również zwalnia wyraźnie w paru miejscach, a kilka postaci można by prawdopodobnie spokojnie wyciąć bez wielkiej straty dla reszty filmu, jak sympatyczne by nie były.

Nie patrz w górę (2021) - recenzja filmu [Netflix]. Dystans zalecany

Nie patrz w górę (2021) - recenzja filmu [Netflix]. Koniec świata

Nie trzeba być przesadnie lotnym żeby zauważyć, że fikcyjne postacie i wydarzenia w filmie parodiują nasz prawdziwy świat. Prezydent Orlean, jej parcie na szkło i synalek na ciepłej posadce doradcy to wyraźnie paralela Donalda Trumpa, a jakby ktoś miał wątpliwości, to bliżej końca filmu jej zwolennicy noszą czerwone czapki z daszkiem. Mark Rylance gra właściciela wielkiej, multimedialnej korporacji, przed kamerami pozującego na przyjaciela ludzi, w rzeczywistości martwiąc się tylko słupkami sprzedaży i mnożeniem zysków. Widać w nim echa Zuckerberga, Bezosa, czy Jobsa. Natomiast cała sytuacja z niedowierzaniem w istnienie lecącej w naszą stronę asteroidy, kiedy można ją zobaczyć przez teleskop, wystarczy okazać minimalne zainteresowanie, to jasny komentarz i wyraz oburzenia reżysera na sytuację z pandemią. Nie jest jednak tak, że film atakuje w jakiś konkretny sposób, skupia się na tych odniesieniach. Jasne, są tam, ale głównie jako narzędzia służące opowiadaniu historii. Niemniej są tam, więc część publiczności skreśli film na starcie za sam ten fakt, lecz wydaje mi się, że podchodząc do produkcji z odpowiednim dystansem można spędzić miło dwie godziny niezależnie od prywatnych poglądów.

Nie wiem po co McKay przecina co jakiś czas fabułę ujęciami zwierząt, roślin, dzieci, ogólnie świata. To znaczy wiem - żeby pokazać piękno ziemi, którą zaraz zniszczymy przez własną głupotę. Ale nie kupuję tego. Rozumiem powagę i jednocześnie niedorzeczność sytuacji i bez tych wcinek, odnoszę za to wrażenie, że reżyser bije mnie swoim przesłaniem po głowie. Film i tak jest już ciut za długi, wiec wypychanie go takimi zbędnymi dodatkami w niczym mu nie pomaga. Jest to o tyle trudne do zrozumienia, że na przestrzeni całego filmu McKay raz za razem buduje emocjonalne, rezonujące z widzem sceny i robi to subtelnie, ze smakiem.

Piękny prezent na święta nam zrobił Netflix. "Nie patrz w górę" z miejsca stał się jedną z moich ulubionych komedii tego roku. Świetna obsada, dobrze przygotowane, często bardzo długofalowe żarty (są dwie sceny po napisach), zajmująca, nieoczywista fabuła i serce z jakim Adam McKay podszedł do projektu sprawiają, że jest to film, który po prostu wypada sprawdzić. Nie mogę obiecać, że Ci się spodoba, ponieważ ze względu na swój polityczny charakter, część widowni raczej się od niego odbije, ale o tym nie przekonasz się, dopóki nie dasz mu szansy. Wielu użytkowników pisze pod moimi recenzjami, że i tak wolą sami sprawdzić jakiś film, niezależnie od tego, jaka ocena widnieje w podsumowaniu. W tym konkretnym przypadku, jak najbardziej zachęcam do tego samego.

No i skoro już zwracam się do Ciebie bezpośrednio, to chciałbym powiedzieć jeszcze jedno. Życzę Ci wesołych świąt. Żeby były przyjemne, pełne śmiechu, prezentów i dobrego jedzenia. Do zobaczenia za 5 kilo!
 

Źródło: własne

Komentarze (49)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper