Valiant Hearts - recenzja. Valeczne serca

BLOG
385V
Valiant Hearts - recenzja. Valeczne serca
May__Day | 31.03.2021, 16:21
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

Wyjątkowo ciężko mi żartować z tego tematu.

Valiant Hearts to przygodówka od Ubisoft Montpellier, odpowiedzialnego między innymi za Rayman Origins i Legends.
Gra zabiera nas w realia I Wojny Światowej, „wojny, która zakończy wszystkie wojny”. Tam pokierujemy losami czterech postaci – poczciwego dziadka Émile’a, jego zięcia Karla, amerykańskiego żołnierza Freddiego, oraz sanitariuszki, której imienia nie pamiętam.
Valiant to gra wojenna inna niż wszystkie – ani razu nie wystrzelimy tutaj z karabinu. Raz na czas przyjdzie nam za to strzelić z działa, a nawet przejechać się Mark I – wyjątkowo topornym czołgiem.
 Na pierwszy rzut oka gra wyróżnia się piękną, arcyklimatyczną stylistyką, w której tylko dzieci mają namalowane oczy, a która mocno kontrastuje z powagą wydarzeń dziejących się na ekranie. Podkreśla jednak te radośniejsze i spokojniejsze.
Oprawę wizualną dopełnia różnorodna muzyka. Usłyszymy tu zarówno tony „epickie”, jak bardziej kameralny fortepian (utwór w menu głównym!). Nie brakuje tu też utworów towarzyszących zabawie, które brzmią jak ukradzione z Radio Silesia.
 Muzyka zresztą spisuje się fenomenalnie jako element rozgrywki – mamy kilka etapów pościgowych, które mocno przypominają poziomy muzyczne z Rayman Legends. Bomby i przeszkody na drodze pojawiają się w rytm grającej muzyki klasycznej.
Na papierze może nie brzmi to jak coś wyjątkowego, ale jazda pierwszowojennym samochodem w rytm kankana to czysta poezja.
Te etapy są jednak w zdecydowanej mniejszości. Najczęściej rozwiązujemy zagadki i zagadeczki, z przewagą tych drugich, gdyż większość jest rzeczywiście bardzo prosta. Przeważnie działają one na zasadzie: przynieś mi X, a dam ci Y, przez co odblokujesz Z… I tak dalej.
Z tego co wiem, sporo osób narzekało na to, że zagadki są zbyt proste. Mnie to nie przeszkadzało, bo nie gram w przygodówki. Na legendarne Monkey Island nigdy nawet nie spojrzałem.
Jeśli w Valiant Hearts miałem jakieś przestoje, to niezbyt długie (5-8 minut maksimum), a kiedy w końcu wpadłem na rozwiązanie, waliłem się w czoło z siłą rozpędzonego Mark I, bo było ono tak oczywiste.
Kiedy ojciec opowiada, jak chodził do szkoły ^ Kiedy ojciec opowiada, jak chodził do szkoły…
Gra posiada również dobrze rozwinięty walor edukacyjny. Niemal każdy poziom opatrzony jest krótką notatką i zdjęciami/obrazami obejmującymi dany temat. Na przykład podczas bitwy nad Sommą mamy notatki o bitwie nad Sommą, okopach i wszechobecnym błocie.
Ponadto możemy zbierać wszelakie historyczne znajdźki, którym również towarzyszy krótki opis. Zbieramy choćby nieśmiertelniki, łuski po pociskach, złamane bagnety i listy z frontu.
Z tym że ciekaw jestem, czy listy te są autentyczne, ale wierzę, że są. Sama fabuła w Valiancie jest inspirowana listami właśnie.
Dodam tylko, że znajdźki te są wyjątkowo nieinwazyjne, a bardzo przyjemnie się je zbiera. Ciężko mi sobie wyobrazić kogoś, kto podczas grania nie byłby zainteresowany tym okresem historycznym.
Tylko klimatyczne menu niepotrzebnie straszy napisem: W Valiant Hearts jest ponad 100 znajdziek! Znajdziesz je wszystkie?. Gdyby zmienić nazwę gry na „Super Mario” (i liczbę znajdziek na „1000”…), może by pasowało, ale w grze wojennej…?
Łatwo jednak wybaczyć to drobne zaniedbanie, kiedy już jest się w grze. Jeśli miałbym porównać wrażenia z Valiant Hearts z jakimkolwiek dziełem kultury, byłoby to pogranicze Czterech pancernych i Szeregowca Ryana.
Ponownie – nie oddamy nawet jednego strzału z karabinu. Za to podczas etapów skradankowych będziemy mili okazję zdzielić wrogiego Niemca chochlą w łeb. W trakcie zabawy zrealizujemy umiarkowanie dużo akcji dywersyjnych.
Chcieliśmy sapera, mamy saperkę ^ Chcieliśmy sapera, mamy saperkę.
Tu trzeba coś wysadzić, tam naprawić naszego papamobile, a jeszcze gdzieś indziej ustawić artylerię. Dzięki prostym zagadkom są to łatwe zadania – przez większość czasu rozgrywka przypomina raczej zabawę w wojnę, jaką znamy z Pancernych.
Tylko nawet w Pancernych zdarzyły się poważne chwile. Valiant Hearts nieustannie przypomina nam, w jak beznadziejnej sytuacji się znajdujemy i że nic nie jest pewne. Z czasem przestajemy robić sobie nadzieję, że wszystko skończy się dobrze.
Dość powiedzieć, że na jednej z grafik widnieją cztery krzyże. Zgadnijcie, ilu mamy grywalnych bohaterów…
A są oni bardzo sympatyczni. Chyba największym zwycięstwem Valiant Hearts jest wzbudzenie naszej sympatii dla bohaterów za pomocą minimalnej ilości słów – nie ma tutaj dialogów jako takich.
Poziomy poprzetykane są jedynie monologami narratora, w których wyjaśnia on sytuację wojenną na bieżąco. Raz na ruski miesiąc zdarzy się też monolog Émile’a, ale poza tym historię opowiadają same wydarzenia i gesty, nie słowa.
Za to każda z grywalnych postaci prowadzi dziennik, który „pisze się” w trakcie rozgrywki, ale nie dowiemy się z nich wiele więcej niż z samego grania.
Czyli co, wojna, a nikt nie mówi ani słowa? Niezupełnie – postacie „porozumiewają się” niewiadomową podobną do tej z Raymana. Da się z niej jednak wyłuskać pojedyncze zwroty, na przykład merci, mon ami albo vorwärts Marsch.
Mam przekonanie graniczące z pewnością, że naszych grywalnych bohaterów po prostu nie da się nie lubić. Będziemy z ich pomocą wyczyniać na wojnie takie rzeczy, że reakcja pod tytułem: noo, mój człowiek! jest nieunikniona.
Za to z początku możemy być zażenowani naszym „głównym przeciwnikiem” – baronem Von Dorfem, który jest z gatunku tych cholerycznych wąsatych generałów, co to rechoczą wniebogłosy, kiedy tylko wymyślą Nowy Wspaniały Plan.
Tyle że potem podobnego choleryka mamy po stronie ententy i widzimy, jakiego spustoszenia potrafi dokonać nie tyle wśród sił wroga, co wśród swoich własnych żołnierzy.
Mimo kreskówkowej stylistyki w Valiancie znajdują się też obrazy cokolwiek makabryczne, zwłaszcza pod koniec, kiedy już nie „bawimy się” w wojnę, a robi się sporo poważniej.
Bój to będzie ich ostatni ^ Bój to będzie ich ostatni.
Niech mnie drzwi ścisną, jeśli jakikolwiek mainstreamowy wojenny shooter jest równie dojrzały, jak Valiant Hearts. Nie żebym znał wszystkie gry, ale ta, ze swoją niby infantylną stylistyką, zawiera przekaz dużo odważniejszy, niż jakiekolwiek „poważne” Callofieldy!
(z wyjątkiem Spec Ops: The Line, ale nie jest on tak mainstreamowy)
(i może jeszcze This War Of Mine, bo w niego nie grałem)
A przesłanie to można zawrzeć w… Cytacie z Wiedźmina 2. Mądrych wojen nie ma, Triss.
Valiant Hearts, choć i tak umiarkowanie odważne, mogło pójść o krok dalej w stronę antywojennego manifestu, bo obecnie – moim zdaniem – nim nie jest. Mimo mocnego zakończenia, w którym pojawiają się prawdziwe słowa i emocje jak te, które wiążą i gardło, i serce™.
Warto zagrać choćby dlatego, że nijak nie gloryfikuje wojny i stara się oddać jej ponury klimat, co wychodzi jej lepiej niż przepełnione akcją i skryptami Call of Duty.
Ode mnie osobiście ma też duży plus, bo nie jest przesadnie rozciągnięta – front zachodni zwiedziłem w jakieś sześć-siedem godzin i tyle czasu zupełnie grze wystarczy.
Valiant Hearts jest trochę jak animacje Pixara, które pod płaszczykiem fantastycznych światów i postaci kryją prawdziwe, życiowe przesłania.
A poza tym podczas zabawy towarzyszy nam pies. Jeśli on was nie przekona, to już nie wiem.

A tak na marginesie, życzę Wam wesołych i zdrowych Świąt. :D

Oceń bloga:
10

Komentarze (6)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper