Czy ja się starzeję? Czyli smęcenie smętnego człowieka

BLOG
530V
Czy ja się starzeję? Czyli smęcenie smętnego człowieka
SulidSanke | 24.05.2020, 17:35
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.
Temat wałkowany przez wszystkich na wszystkie możliwe sposoby. Ale co mi tam, inni mogą sobie pomarudzić to ja też. To co, zaczynamy?

 

Jakiś czas temu zauważyłem jedną zadziwiającą mnie rzecz – znaczna część nowych gier mnie nie bawi lub robi to w dość umiarkowany sposób. Weźmy na przykład taki Doom Eternal – tytuł na który ostrzyłem sobie zęby od momentu pierwszych zapowiedzi. W pamięci miałem świetny reboot (?) z 2016. Trzaskałem w niego jak wściekły, będąc w pracy tylko odliczałem czas do końca aby znów móc ćwiartować i wybebeszać kolejne hordy demonów. Czułem znów tą dziecięcą radość z grania.  Byłem oczarowany.

Nadszedł w końcu ten czas – premiera kolejnej części przygód Doom Slayera. Sypiące się zewsząd pozytywne opinie, ba, wręcz peany wygłaszane przez kolejnych graczy, youtuberów czy recenzentów skutecznie napompowały (i tak już cholernie duży) hype.

Odpaliłem, chwilę pograłem i rzuciłem grę w kąt. Chyba nie miałem jakoś zbytniego nastroju na tego typu rzeczy. Chwyciłem za coś innego – Blair Witch, które bardzo szybko przeszedłem (bodajże w dwa wieczory – ale o tym napiszę może innym razem). Następnie postanowiłem dać Slayerowi drugą szansę. No i ok, nie mogę powiedzieć, nawet się wciągnąłem.  Strzelanie nadal dostarczało tyle samo frajdy co wcześniej, miło było popatrzeć jak wszędzie fruwają odrywane kolejne kawałki mięsa przy pomocy strzelby. Mimo wszystko to już nie było to samo, całe to napięcie spowodowane kampanią reklamową czy opiniami skutecznie ze mnie uleciało – niczym powietrze z balonika. I tak sobie grałem bo grałem, bez jakiegoś większego przekonania, ot, bardziej dla zabicia czasu niż z realnej chęci przejścia. W międzyczasie wyszło jeszcze Daymare: 1998 przy którym, o ile czytaliście wcześniejszy wpis (a jeśli nie to zachęcam), bawiłem się po prostu rewelacyjnie. Może dlatego, że jest to survival horror, który uwielbiam? Czy może zadziałała magia klimatu jaki stworzyli Panowie z Invader Studios? A może dobrze znane i praktycznie niezmienne od lat mechaniki rozgrywki? Chyba wszystko na raz. Bo widzicie, pisząc ten tekst, uświadomiłem sobie, że nowy Doom jest trochę dla mnie przekombinowany. Sposób pozyskiwania życia, pancerza czy amunicji trochę mnie męczy, całe te elementy platformowe, które są mimo wszystko zrealizowane całkiem dobrze, na dłużą metę bywają upierdliwe. I żeby nie było – to nie jest zła gra. Ba, pokuszę się o stwierdzenie, że jest bardzo dobra. Może po prostu nie jest to tytuł dla mnie? Albo po prostu wbiła się w niewłaściwy moment w moim życiu? Czas pokaże.

Ostatnio dałem szansę na nowo Wasteland 2 Driector’s Cut. O matko, chyba trzy podejścia zaliczyłem, za każdym razem kończąc tak samo – usuwając grę z dysku. Trochę mnie to dziwiło, w końcu byłem i nadal jestem ogromnym fanem Fallouta 2, którego kończyłem z dobre siedem razy, jak nie więcej. Jednak po latach pogodziliśmy się ze sobą. I wiecie co? Wpadłem po uszy. Pustkowia zwiedzam z ogromną przyjemnością, klimat postapokaliptycznych Stanów pochłaniam wręcz chochlami (jak pomidorową mojej mamy) i tylko czekam aż dzieciak pójdzie spać, abym znów mógł wyruszyć wraz moją dzielną drużyną Strażników na poszukiwanie kolejnych przygód. I kto wie, może przemawia przeze mnie swego rodzaju nostalgia? Bo przecież nie ma co ukrywać, że Wasteland 2 to tytuł ze wszech miar archaiczny, głównie pod kątem mechanik, które u młodszych wywołają tylko pianotok, ale też ściany tekstu mogą skutecznie zniechęcić do zabawy. W sumie Wasteland 2 jest trochę jak Krzysztof Ibisz – niby z wierzchu młody i ładny ale w przy bliższym obcowaniu wychodzi na jaw wiek. W tym przypadku wiek odbiorcy docelowego.

Co chcę przez to wszystko powiedzieć? Ano to, że o wiele chętniej wracam ostatnio do starych gier niż ogrywam nowe tytuły. Zapewne znajdą się teraz czepliwi co powiedzą „ej ej, ale Wasteland 2 to nie taki staroć, toć to wyszło w 2014! A Daymare, które tak wychwalasz? W zeszłym roku na kompy, a w tym na konsole”. I tak, to się zgadza. Tylko widzicie – mimo bardziej przystępnej dla niedzielnego gracza oprawy graficznej, te gry nadal tkwią mechanicznie w latach 90-tych. I pewnie dlatego mi się tak podobały.

Ot, przykład z życia wzięty. Posiadam swoją kupkę wstydu, jak zapewne większość z Was. A to zalegają mi jakieś gry z PS3, które zacząłem i nie skończyłem, albo w ogóle nie ruszyłem. Podobnie jest z PS4, gdzie głownie dochodzą kolejne tytuły, a nawet ich nie wsadzam do konsoli. Nie przeszkadza mi to jednak w kupieniu kolejnego carta z grą na moje stareńkie już Nintendo 64. I tutaj kolejna mała dygresja – Nine kupiłem za hajs z komunii. Tak, byłem jednym z tych nielicznych dzieciaków, które kasę nie tylko widziały ale też mogły przewalić ją na głupoty. I tutaj należą się też ukłony dla mojego ojca, ponieważ chciałem PS1, ten zaś skutecznie namówił mnie na konsolę od Wielkiego N, czego osobiście nie żałuję.

Wracając jednak do tematu. Ostatnim zakupem był cart ze Star Wars: Shadow of the Empire. Pamiętam jak się zagrywałem w to za gówniarza, stawiając co rusz to nowe wyzwania przed sobą: a to przejść poziom bez utraty życia, przelecieć przez Tatooine bez walnięcia w ścianę, zebrać wszystkie challenge points czy rozwalić bossa tylko przy pomocy blastera. Mając w pamięci te wspomnienia, szybko nabyłem drogą kupna – sprzedaży swój egzemplarz. I ku mojemu zaskoczeniu, nie odbiłem się od tej gry. Ba, była nadal tak samo dobra jak ją zapamiętałem. Do tego stopnia, że ukończyłem ją jeszcze tego samego dnia.

Podobnie było gdy od mojej Samicy Naczelnej otrzymałem Batman The Video Game na dziadka NES’a. Wsiąkłem. Świat mógł się walić, dziecko ryczeć nad uchem, kot zarzygać pół mieszkania. Nieważne! Ważne było uratowanie Gotham przed Jokerem. „I am vengeance! I am the night! I am Batman!” – mruczałem sobie pod nosem bijąc kolejnych oprychów po mordach, zaś Naczelna zerkała na mnie z lekkim uśmieszkiem politowania (tak, mój szósty zmysł to wyczuł). Zacząłem jakoś o 9 rano a skończyłem o 16. Co prawda moja misja się nie powiodła do końca, bo ostatni etap w wieży zegarowej projektował chyba jakiś chory zwyrol, ale nie zmienia to faktu, że bawiłem się przednio. O wiele lepiej, niż przy wspomnianym na początku Doom Eternal.  

Wypadałoby jakoś podsumować ten mój smętny bełkot. Tutaj jednak nic konkretnego nie przychodzi mi do głowy, no poza samymi pytaniami.

Czy zamieniam się w retro dziada? Czy siła nostalgii namieszała mi w głowie? Czy kiedyś to było a teraz już nie ma? Czy kiedyś jeszcze zacznę czerpać przyjemność z nowszych gier? Czy nauczę się pisać z sensem?

No i najważniejsze: czy Krzysztof Ibisz jest jak Benjamin Button?

Z dennym zakończeniem dzikiego potoku myśli zostawiam Was ja, czyli SulidSanke. Do następnego!

 

PS. Wiecie, że nieśmiertelny Krzysztof ma już 55 lat? Sam byłem w ciężkim szoku.

PPS. Pad do Nintendo 64 jest jednym z najwygodniejszych padów ever – change my mind.

PPPS. A Doom Eternal jest przereklamowany

 

Oceń bloga:
19

Komentarze (40)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper