Szkoła przetrwania w salonach gier

BLOG
1429V
Szkoła przetrwania w salonach gier
Moonloop | 09.04.2018, 01:10
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

Salony gier w złotych czasach były trochę jak Dziki Zachód. Nigdy nie było pewności ile się ugra i czy przy okazji nie zarobi w czapę.

Salony gier w latach 90-tych, to nie była tylko zabawa. Często dochodziło do awantur, bójek i kradzieży, a przyswajanie szkoły przetrwania było bolesne dla młodszych, lub ‘nowych’ graczy. Same salony nie wyglądały zresztą jak sale zabaw dla dzieci. Były ciemne, śmierdzące i brudne. Od dymu papierosów nie szło czasami dojrzeć automatów. Miało się wrażenie jakby się wchodziło do rynsztoku i często tak się tam ludzie zachowywali. Nie wszędzie tak było, ale niektóre salony miały twarde zasady narzucone przez lokalsów (a główną był 'brak zasad').
Oczywiście, można było przyjść z tatą, ale to jednak była siara. Honor był ważniejszy i przychodziło się samemu, nie bacząc na czyhające niebezpieczeństwa. Ewentualnie zbierało się w większą paczkę kumpli i wtedy było pozornie bezpieczniej, ale większa ilość osób, to też większy pretekst do zbiorowej bitki z innymi grupami. Salony były nieraz jak ulica. Każdy powód był dobry. Piszę tu oczywiście o tych starszych salonach, nie tych ładnych, gdzie można było nawet pograć na konsoli. O konsole to się właściciele trzęśli, a „niezniszczalne„ automaty były pokopane od góry do dołu.

Ja sam nigdy nie byłem lokalsem, bo na moim osiedlu i w pobliżu nie było żadnego salonu. Trzeba było jechać kawałek dalej. Dreszczyk zawsze był kiedy wchodziło się do „wozu” i z miejsca padały krzywe spojrzenia. Z tego powodu, częściej bywałem w bardziej cywilizowanych salonach w centrum Łodzi, ale tam nie było wszystkich gier, na które miałem ochotę.

Kiedy wyjeżdżało się nad morze, to tam salonów było więcej, a przyjezdni liczniejsi. Lokalsi oczywiście byli, ale burd było mniej, bo właścicielom bardziej zależało żeby nie odstraszać klientów. Nie jest jednak prawdą, że tam twarde zasady salonów kompletnie przestawały istnieć. Zwłaszcza po zmroku.

To, o czym tu przeczytacie, to coś czego młodsi gracze już raczej nigdy nie doświadczą, a co dla nas, graczy z 30+ na karku, którzy lubili pograć „w plenerze”, było codziennością.

Dorwanie się do automatu

Generalnie, kiedy wchodziło się do jednej z tych zadymionych, smutnych bud, w dobrym tonie było oglądanie grających, ale nie przepychanie się do samego automatu. W bardziej przyjaznych salonach, można było dogadać się o miejsce w kolejce. W tych bardziej „tradycyjnych”, było raczej ciężko. Jeśli już, to obowiązywała kolejność według okolicznego szacunu. Warto było urwać się trochę wcześniej ze szkoły, to wtedy była szansa, że automat będzie wolny.

Największe wzięcie miały oczywiście takie klasyki, jak "Mortal Kombat" i "Street Fighter II", a w drugiej połowie lat 90-tych - "Tekken". Oblegane były głównie klasyczne mordobicia, ale scrollowane bijatyki też były popularne. Inne automaty stały zazwyczaj wolne, więc nie było problemu żeby zagrać w Pac-mana, Star Wars Arcade (wspaniała gra!), Mario, Outruna, itd.
Ja, byłem już wtedy fanatykiem Mortal Kombat, więc głównie gry z tej serii mnie interesowały. Czasami udawało mi się zagrać, ale tylko dlatego, że byłem dobry i znałem ciosy oraz fatality. Znajomością i „sprzedażą” ciosów, kupowałem sobie miejsce przy automacie (raz na godzinę). Kiedy wyjeżdżałem z rodzicami nad morze, to był raj. Było o wiele łatwiej zagrać.

Przejść ci go?

Powiedzmy, że dopchaliśmy się już do automatu. Rzadko się zdarzało, że przy popularnych grach nie miało się publiczności za plecami. Kiedy zbierali się lokalni, starsi masterzy i widzieli, że idzie nam dosyć słabo, padało słynne „przejść ci go?”.
W zależności od mastera, pytajnik był bardziej lub mniej zaakcentowany. Czasami szło po prostu „przejdę ci to” i gra się kończyła. Ja na szczęście trafiałem na w miarę „kulturalnych” ludzi, którzy swoich usług nie wmuszali.

Bywało, że w grę faktycznie nie szło, a chciało się zobaczyć, co będzie dalej, jakie będzie zakończenie. Miałem tak ze „Street Fighterem II”. W połowie rozgrywki poziom był już dosyć wysoki, a ja nie byłem zbytnio ograny w tę grę, bo nie posiadałem jej w domu. Pojawiło się kilku typów, w tym starszy master. Patrzyli przez jakiś czas i w końcu padło „przejść ci go?”.
Trzeba tutaj zaznaczyć, że samo „przejść ci go?” miało wymowę symboliczną, bo oddanie miejsca wiązało się z tym, że master przechodził nie tylko „go”, ale jechał do końca gry.
Zazwyczaj jednak masterzy mieli swój honor i nie wpychali się jeśli nie byli pewni, że przejdą grę.

Wiedziałem o tym, więc wpuściłem gościa, a on ładnie rozpykał "Street Fightera" do końca, dzięki czemu pierwszy raz mogłem zobaczyć jakieś zakończenie (Honda, wpieprzanie ryżu). Master przez cały czas komentował grę. Mówił, jak przejść konkretne postacie, jakie są dobre ciosy i jak je wykonać. Nie każdy miał takie szczęście, wiadomo – im mniejszym się było, tym większe było ryzyko, że ktoś to wykorzysta i po prostu wykopie cię spod automatu.

Wciskanie player 2

Grając w niektóre gry, np.. "Mortal Kombat 2", gdzie akcja toczyła się błyskawicznie, często wrzucało się więcej żetonów na zapas, żeby w razie skuchy szybko wcisnąć kontynuację. To niestety był błąd. Popularną praktyką wśród cwaniaczków, było podbieganie do automatu i wciskanie 'start' drugiego playera. Wtedy automatycznie przechodziło się do trybu versus. To było rzucenie wyzwania, sprawa honorowa. Jeżeli się cwaniaczka pokonało, to grało się dalej. Jeżeli się przegrało, to typ grał dalej za twoją kasę. Można było konflikt przenieść na real i często tłukliśmy się pod automatami, aż ktoś nie zareagował, ale jednak rzadko się to zdarzało. Trzeba było jakoś porażkę przełknąć. Jak zwykle, takie sytuacje spotykały głównie samotnych graczy. Większe grupy budziły jednak większy strach.

Mordobicie

Zdarzało się, że prędzej, czy później komuś puszczały nerwy, lub ktoś komuś podpadł, a wtedy mordobicie przenosiło się poza ekrany. Obserwując czyjąś grę, trzeba było uważać, co i do kogo się mówi. Dissy latały często. Czasami było to wręcz zachowaniem na miejscu, żeby zmotywować gracza do lepszej gry. Jeżeli jednak trafiło się na kogoś zbyt wrażliwego (lub będąc randem, wrzucało się na lokalsa), a do tego będącego w grupie kumpli, to mogło to się skończyć różnie. Sam kiedyś za komentarze na temat czyjeś gry w „Tekkena 2”, dostałem po wyjściu z salonu łomot od okolicznej bandy. Gość mnie potem przeprosił i przybiliśmy pionę, ale nie zawsze kończyło się tak kolorowo. Niedomówienia często kończyły się za „wozem Drzymały”, a powody były różne, w tym wspomniane dissy, ból dupy za przegraną walkę, czy eskalujące kłótnie, w których słowa przestawały wystarczać. Niektórzy musieli uciekać przed samym właścicielem, kiedy przyłapał kogoś na wrzucaniu żetonów na sznurku. Salon był szalonym miejscem i nieraz można było tam zobaczyć lepsze akcje niż w grach.

Szacun

Szacun zdobywało się w różny sposób. Najczęściej skillem. Jeżeli umiało się dobrze w daną grę grać, to reszta ci nie przerywała, nikt nie wpychał na chama, nie było szarpaniny pod automatem.

Wszyscy grzecznie patrzyli i chłonęli umiejętności, uczyli się ciosów i taktyk żeby potem samemu grę rozgromić. Pisałem już, że często udawało mi się dostać do automatu z "Mortalem" dzięki solidnej znajomości „szkoły przetrwania im. Gulasha”. Pamiętam kiedy w drugiej połowie lat 90-tych kupiłem swojego pierwszego PSX Extreme, gdzie były ciosy do "Mortal Kombat 4". Akurat byłem nad morzem, akurat obok był salon z tą grą. Ludzie klękali przed szmatławcem. Musiałem się pilnować, bo każdy chciał mi tę gazetę wyrwać. „Wydzielałem” ciosy każdemu kto akurat był przy automacie. Dostałem szacun za posiadanie PSXE. Kiedy odchodziłem, to oczywiście wszyscy tam lamentowali i błagali żebym im pismo zostawił, ale nie upadłem na głowę.

Szkołą przetrwania w salonach gier było samo życie. Trzeba było się przekonać na własnej skórze, często w hardcorowych okolicznościach. Sam, nigdy pierwszy nie pchałem się do bijatyki, bo byłem dosyć cherlawym astmatykiem (i raczej spokojnym dzieciakiem), ale kiedy było trzeba się bronić i postawić, to nie uciekałem. Trzeba było dbać o dobre imię. Przedstawiłem to w dosyć przerażający sposób, ale nie zawsze i nie wszędzie było tak srogo. Inna sprawa, że naprawdę szło do tego przywyknąć. W salonach atmosfera bywała gęsta, ale to nadal był przybytek dla prawdziwych pasjonatów. Czasami nie pchałem się nawet sam do grania, bo wystarczyło pooglądanie innych graczy, którzy wykręcali niesamowite wyniki w najlepszych grach. To nie były czasy YouTuba. Ludzie umawiali się na konkretną godzinę, na odblokowywanie walki z Reptilem w pierwszym „Mortal Kombat” i zbierały się tłumy żeby tylko to zobaczyć. Takich rzeczy nie można było „kupić” w formie DLC, czy dodatków. Tego typu wydarzenia były efektem czyjegoś skilla i aż miło było popatrzeć. Jeżeli samemu było się dobrym, oklaski i pochwały od lokalsów za dobrą partię w Mortala były lepsze niż milion łapek na YT. A, że czasami było gorąco, to inna sprawa. Chcieliśmy być wszyscy, jak bohaterowie naszych ulubionych gier i nie wymiękaliśmy, jak cienkie faje.

Oceń bloga:
57

Czy dostałeś kiedyś po mordzie w salonie gier?

Tak
270%
Nie
270%
Prawdziwy facet się nie chwali
270%
Pokaż wyniki Głosów: 270

Komentarze (67)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper