Tomassowa Kronika Biegowa #15

BLOG
332V
Tomassowa Kronika Biegowa #15
Tomasso_34 | 17.07.2018, 06:55
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

Cel do osiągnięcia podczas XXXVII Biegu o Złoty Kłos w Kołaczkowie był jeden: ukończyć bieg w czasie poniżej 52 minut, aby przedłużyć dobrą serię moich występów. Ostatnie dwa biegi na dystansie 10 km udało mi się zaliczyć właśnie w tym czasie. Seria nie mogła zostać przerwana. Nie mogłem na to pozwolić. Miałem ochotę kontynuować ją tak długo, jak się da.

Po udanych występach w Poznaniu i Nekli miałem ochotę na kolejny szybki bieg. Ukończenie dwóch zawodów pod rząd z czasem zbliżonym do życiówki uznaję za dobry prognostyk. Oznacza to, że nie jest z moją formą najgorzej. Cieszy mnie fakt, że w dwóch kolejnych biegach zszedłem poniżej 52 minut. Za wszelką cenę chciałem powalczyć o kolejny bieg w podobnym czasie. O wyniku poniżej 50 minut mogłem raczej pomarzyć, bo mimo tego, że należę do osób, które lubią bujać w obłokach, to potrafię, gdy trzeba, zejść na ziemię. Brakuje mi szybkości i zdaję sobie z tego sprawę.

Zanim przejdę do opisu zdarzeń związanych z zawodami ponarzekam trochę na organizatorów. Żyjemy w czasach wysoce rozwiniętych w dziedzinie płatności elektronicznych, dlatego ciężko mi jest zrozumieć, dlaczego organizator nie umożliwia zapłaty opłaty startowej poprzez jakąkolwiek platformę płatniczą, a biegacze muszą dokonywać wpłat w formie tradycyjnych przelewów lub wpłat gotówkowych. I nie chodzi mi tutaj o wygodę i oszczędność czasu, bo mogę sobie zrobić przelew. To trwa tylko chwilę, ale księgowanie takiej wpłaty już chwilą nie jest. Dzięki wykorzystaniu platformy płatniczej wpłata znajduje się na koncie po kilku minutach, a biegacz widzi, że opłacił start. Oczekiwanie kilkudniowe na zaksięgowanie wpłaty, zwłaszcza gdy kończy się termin zapisów, może być irytujące, bo nie wiemy czy wszytko poszło w porządku i czy będziemy mogli wziąć udział w zawodach. W przypadku Biegu Kosyniera we Wrześni miałem takie same pretensje do organizatora z tą różnicą, że tam procedura księgowania opłat startowych przebiegała bardzo sprawnie. Nie tak, jak w Kołaczkowie.

XXXVII Bieg o Złoty Kłos w Kołaczkowie jest trzecim biegiem zaliczanym do Grand Prix Powiatu Wrzesińskiego. Biegów w całym cyklu jest 5, ale, aby być odnotowanym w klasyfikacji generalnej cyklu, trzeba ukończyć 4 z 5 biegów. W następnym biegu, który odbędzie się w Pyzdrach 26 sierpnia niestety nie będę mógł wziąć udziału z powodu innych planów startowych. Jeśli jakieś licho się do mnie nie przyczepi, to we wrześniu wystartuję w Miłosławiu i spełnię wymóg organizatora, aby być ujętym w klasyfikacji generalnej Grand Prix Powiatu Wrzesińskiego.

Na bieg do Kołaczkowa wyruszyliśmy po godzinie 8.00 rano wesołą gromadą: Sylwester, Aneta, Aśka i Amelia. Na miejscu czekała już pozostała grupa biegaczy z Polonii Środa. Łącznie było nas siedem osób. Reprezentacja była zatem liczna. Tradycyjnie przed biegiem zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie, aby prasa miała co opublikować. Co oni bez nas by zrobili?

Biuro zawodów mieściło się w Pałacu Władysława Stanisława Reymonta. Nabył on go w 1920 roku. Pałac ówcześnie był w opłakanym stanie. Reymont dzięki swojemu uporowi oraz dzięki sporym tantiemom za wydanie powieści "Chłopi" w Ameryce przywrócił pałacowi należyty stan. Przebywając w nim dowiedział się, że otrzymał literacką nagrodę Nobla. Reymont gościł u siebie wielu znamienitych gości należących do elity II RP takich, jak: Maciej Rataj, Roman Dmowski, Kornel Makuszyński, Wincenty Witos czy minister Grabski. Władysław Reymont chciał, aby po jego śmierci pałac pełnił funkcję domu spokojnej starości dla pisarzy. Inną wizję miała jego żona Aurelia, która po śmierci męża niezwłocznie sprzedała pałac i wyjechała na Mazowsze. Zginęła w 1944 roku podczas bombardowania Warszawy. Dobrze jej tak. Męża trzeba słuchać. Żony zresztą też. Powinno to działać w obie strony jak poczta. Obecnie w pałacu mieści się izba pamięci poświęcona pisarzowi, biblioteka oraz działają kluby zainteresowań i organizacje pozarządowe.

W biegu wziąć miało udział ok. 200 biegaczy. Skromna liczba, dlatego też odbiór pakietów przebiegał bardzo sprawnie. Jego cena wynosiła zaledwie 40 zł, a oferowała dość bogatą zawartość. W skład pakietu, oprócz takiej oczywistej rzeczy jak numer startowy, wchodziły: piwo (znowu bezalkoholowe - chyba zalega w magazynach), napój izotoniczny w postaci musujących tabletek, pocztówka oraz magnes na lodówkę z Kołaczkowa. Kto na swojej lodówce ma magnes z Kołaczkowa niech podniesie rękę. Wiedziałem, że nikt z Was nie ma. Będzie to jeden z moich najcenniejszych okazów. Podczas pobytu w Kielcach byłem bardzo zdziwiony, że nie można tam nigdzie kupić pamiątek z tego miasta i dopiero ostatniego dnia udało mi się nabyć magnes w miejscowym antykwariacie. Jednak nigdy bym nie wpadł na pomysł, że będę kiedykolwiek posiadaczem pamiątki z Kołaczkowa. Gdy zobaczyłem ten mały magnes byłem szczerze w szoku. Będę długo wspominał tę sytuację. Zabawnie było ujrzeć magnes w pakiecie startowym z wizerunkiem pałacu z małej wsi. Widać, że władze miasta są dumne z ich historycznego zabytku. I chwała im za to, bo swoją historię należy pielęgnować.

Po rozgrzewce i obowiązkowej wizycie w toalecie przyszedł czas na ustawienie się na linii startu. Było gorąco, więc postanowiłem się schłodzić wodą z butelki. Mała Amelia śmiała się ze mnie, że myję włosy. Powiedziała, że następnym razem weźmie mi szampon, bo mycie samą wodą to kiepski pomysł. Gdy zacząłem się tłumaczyć, że nie myję włosów tylko jedynie próbuję się schłodzić, dostałem solidny orymus, czyli ochrzan, że ściemniam. Kazała mi następnym razem umyć włosy w domu przed biegiem, a nie już na samych zawodach pod pretekstem schłodzenia organizmu. Dziecko ma poczucie humoru i za to ją lubię.

Bieg wystartował punktualnie o godzinie 10.00. Trasa liczyła dwie pętle. Jedna bardzo krótka (ok. 1 km), a druga dłuższa. Od początku noga podawała szybko. Miałem siły, więc postanowiłem biec tak szybko, jak potrafię, aby uzyskać wynik poniżej 52 minut. Na drugim kilometrze podbiegł do mnie biegacz z Wrześni i zaczął rozmowę. Poinformował mnie, że biegnie świeżo po infekcji gardła, dlatego będzie się oszczędzał. Gdy po krótkiej rozmowie dowiedział się ile wynosi mój rekord życiowy, zaproponował, że pomoże mi go poprawić, jeśli tylko chcę. Zgodziłem się, bo wyciągniętej pomocnej dłoni nie należy odrzucać. Nie czułem się na siłach, aby walczyć o nową życiówkę, ale postanowiłem spróbować. Pierwsze 4 km przebiegliśmy w dobrym czasie. Każdy kilometr zaliczyliśmy poniżej 5 minut. Gdy choć na chwilę zwalniałem kolega biegacz upominał mnie i kazał biec szybciej. Takie wsparcie pomaga. Daje siły do biegu. Następne dwa kilometry przebiegliśmy trochę wolniej, ale średnia na kilometr wynosiła 5m02s. Jak dla mnie to bardzo dobry czas. Mój motywator miał jednak jedną wadę. Był sporym gadułą. Buzia podczas biegu mu się w ogóle nie zamykała. Na początku podobało mi się to, bo nie lubię ciszy podczas biegu. Na dłuższą metę takie gadanie zaczęło mnie mocno wkurzać. Zwłaszcza, że ów biegacz ciągle zadawał mi pytania, na które nie miałem chęci odpowiadać. Wolałem tak deficytowy towar podczas biegu, jakim jest tlen w płucach wykorzystać do szybkiego biegania, a nie do udzielania odpowiedzi na dziwne pytania.

Wszystko szło w miarę dobrze do 7 kilometra. Czas był dobry. Miałem spore szanse na dobiegnięcie do mety z czasem grubo poniżej 52 minut, a i poprawa życiówki o parę sekund wchodziła jeszcze realnie w rachubę. Można powiedzieć, że już witałem się z gąską i myślałem jak będę świętować nowy rekord. Jednak dźwięk tryumfalnych fanfar, które słyszałem w mojej głowie musiałem zmienić na utwór Adrea Bocelli'ego "Time to say goodbye". Pożegnałem się z nową życiówką za sprawą piaszczystego i kamienistego odcinka trasy, który liczył prawie 3 km. Nie byłem w stanie biec szybko po takiej nawierzchni. Na mecie sporo o wiele lepszych ode mnie biegaczy narzekało na ten etap trasy. Kolega motywator mnie opuścił i pobiegł  do mety. Pozostałem na polu walki o jak najlepszy czas sam ze swoimi słabościami, które starałem się przezwyciężyć. Trasa nie dosyć, że była nierówna i piaszczysta, to jeszcze przebiegała pod górkę, co jeszcze bardziej utrudniało mi bieg.

Zegarek zasygnalizował, że jestem w czarnej dupie, gdyż biegnę za wolno, aby ukończyć bieg w czasie poniżej 52 minut. Zerwałem się kilka razy. Chciałem ruszyć ostro z kopyta, ale nie byłem w stanie. Gdy nagle zobaczyłem, że piaszczysty etap a la Dakar dobiega końca, a przede mną biegnie piękna asfaltowa droga, poczułem wielką radość. Prawie taką, jak czuje osoba zbłąkana na pustyni, która po wielu godzinach wędrówki natrafia na oazę pełną zimnej wody i cienia. Do mety pozostało mi 700 m. Na asfalcie nagle wróciły mi siły. Byłem w stanie biec z prędkością powyżej 11km/h. Miałem jeszcze nikłe szanse na ukończenie biegu poniżej 52 minut. Postawiłem wszystko na jedną kartę i biegłem ile sił w nogach. Na ostatniej prostej głośny doping klubowego kolegi Błażeja dał mi jeszcze więcej sił. Przyśpieszyłem. Od szybkiego biegu przeszedłem momentalnie do sprintu. Rozpędzony wpadłem na linię mety.

Zegarek pokazał mi czas 52m06s. Na początku poczułem wielki żal, że nie udało mi się zejść poniżej 52 minut. Postanowiłem jednak poczekać na oficjalny czas, który przyjdzie sms-em. Jeszcze nigdy z taką nerwowością nie oczekiwałem na swój oficjalny wynik. Zanim przyszła wiadomość zdążyłem się napić wody i odświeżyć. Gdy usłyszałem dźwięk sms-a rzuciłem się po telefon niczym dzik na żołędzie. Oficjalny wynik był lepszy od tego, który wskazał mi zegarek. Był lepszy, ale zaledwie o 6 sekund! Wynik 52m00s na dystansie 10 km to dla mnie dobry czas, ale chciałem zejść poniżej 52 minut. Zabrakło mi jednej sekundy. Jednej skubanej sekundy. To tyle, co nic. Jedna sekunda mniej mogła dać mi mnóstwo szczęścia, a tak czułem niedosyt. Wiem, że  ciężko jest uzyskać tak równy czas. Pierwszy raz mi się to udało w mojej krótkiej amatorskiej karierze. Nie zdarza się to często. Tylko ta myśl powstrzymywała mnie od złości. Z drugiej strony osiągnięcie takiego czasu w upalną pogodę i na trudnej trasie napawa mnie optymizmem przed kolejnymi startami. Trochę odpocznę i we wrześniu, jak będzie mniej upalna pogoda, powalczę o poprawę życiówki. Trzy ostatnie biegi miałem bardzo szybkie. Teraz tylko muszę dobrze przepracować lato. Nabrać większej szybkości i jesień będzie moja.

Pani Wójt Kołaczkowa powinna zainwestować w budowę dróg w swojej gminie. Na jej miejscu wstydziłbym się przyjąć gości mając taką kiepską drogę dojazdową. Nie chciałbym jej pokazać, a co dopiero organizować na niej zawody. Droga przebiegała między polami, co tłumaczyć mogło brak asfaltu, ale na tych polach zaczęło się budować coraz więcej osób. Powstało kilka domów. Trochę żal mi tych ludzi, którzy codziennie muszą pokonywać piaszczystą i kamienistą drogę, aby dostać się do domu. Z pewnością lokalny przedsiębiorca świadczący usługi mycia aut zaciera ręce. Pani Teresko. Niech Pani buduje drogę, bo inaczej moja stopa na tych kołaczkowskich wertepach więcej nie postanie.

Mój problem z ukończeniem biegu o jedną sekundę za późno jest niczym w porównaniu z problemem, jaki dotknął dwóch miejscowych żuli. Na potrzeby tekstu nazwijmy ich kołaczkowskimi skoroświtami (skoro świt nastanie już ich widać, stąd to określenie). Panowie od rana kręcili się w Parku Reymonta w jednym i konkretnym celu. Chcieli zdobyć drobne na piwo. Widać było po ich facjatach, że piwo to ich paliwo. Bez niego ani rusz. Skoroświty miały spore doświadczenie w swoim fachu, gdyż zebranie drobnych na piwo poszło im w miarę szybko. Ale, jak się okazało, najtrudniejsze było dopiero przed nimi. Panowie raczej nie zagłosują już nigdy na PiS z prostej przyczyny - zakaz handlu w niedzielę. Ów zakaz uderzył w nich bezlitośnie z wielką siłą. Kołaczkowskie skoroświty wykazały się nie lada przedsiębiorczością. Zdobyły gotówkę na alkohol, ale nie mieli gdzie go kupić. We wsi były dwa sklepy, ale w związku z niedzielnym zakazem handlu jeden z nich był zamknięty, a w drugim skończyło się piwo. Widać ludzie wykupili na zapas, żeby na niedzielny relaks nie zabrakło przypadkiem trunków. Doszły mnie słuchy, że na najbliższej stacji także skończyło się piwo, gdyż ostatnie sztuki wykupili biegacze po zawodach o Złoty Kłos. Skoroświty nie poddały się jednak. Postanowili wyruszyć w kierunku Miłosławia na kolejną stację benzynową w nadziei, że tam zakupią tak potrzebne im do życia trunki. Musiało ich mocno suszyć ponieważ do Miłosławia było około 15 km.

Patrząc na tę sprawę z innej strony zakaz handlu uchwalony przez miłościwie nam panującą partię miał przyczynić się do wspólnego spędzania niedziel przez rodziny. Faktyczny skutek jest jednak inny od zamierzonego. Zakaz handlu w przypadku skoroświtów z Kołaczkowa nie przyczynił się do silniejszego rozwoju więzi rodzinnych, gdyż panowie żule nie mogli łatwo kupić piwa, aby je w gronie rodzinnym spokojnie spożyć. Zostali zmuszeni do odbycia dalekiej podróży w poszukiwaniu alkoholu. Tym sposobem zamiast spędzać czas z rodziną marnowali go na zbędne piesze wycieczki. Na zakazie handlu w niedzielę zyskać miała rodzina, a zyskała jedynie kultura fizyczna skoroświtów, gdyż taka długa wędrówka na pewno wzmocniła ich mięśnie. Tak sobie myślę, że może taki właśnie był ukryty cel ustawodawcy, aby ludzie w poszukiwaniu alkoholu pokonywali duże odległości. Wysiłek fizyczny poprawia nasz stan zdrowia, dzięki czemu nie potrzebujemy chodzić do lekarza i tym samym zmniejszą się kolejki do specjalistów. Podczas takich długich wędrówek co słabsze organizmy wyzioną ducha i tym samym zwolnią miejsca w kolejce do lekarzy dla innych osób. Może to jakiś plan cichej eksterminacji? Takie ostateczne rozwiązanie kwestii żulowskiej? Moi drodzy! Nie dajcie się zatem nabrać na to, co mówi partia rządząca. Oni mówią jedno, a robią drugie. Dziękuję Panom żulom za to, że na ich przykładzie mogłem uświadomić ludziom jacy oszuści nami rządzą. Panowie skoroświty z Kołaczkowa, przyczyniliście się do poprawy świadomości polskiego społeczeństwa. Naród Wam tego nigdy nie zapomni.

W ostatnim wpisie obiecałem Wam, że jeśli nic nie będzie się działo podczas biegu, to opowiem Wam jakąś bajkę, abyście mieli co poczytać. W Kołaczkowie działo się wiele. Miałem sporo rzeczy do opisania. Nie musiałem zatem tworzyć naprędce żadnej bajeczki. Chciałbym Wam jednak przedstawić pomysł na bajkę na jaki wpadła moja Elżbieta po tym, jak zobaczyła mnie uśmiechniętego na zdjęciu z dwoma koleżankami klubowymi. Zaproponowała mi, abym napisał bajkę o ptaszku, który wypadł z gniazda po tym, jak dostał w dziób za oglądanie się za innymi ptaszynami. Przyznam, że ciekawy pomysł miała na bajkę ta moja mała zazdrośnica.

Już za tydzień relacja z imprezy docelowej tego sezonu - Poznańska Piwna Mila. Ostatnio dużo biegałem i jeszcze więcej piłem piwa. Czuję się dobrze przygotowany do startu. Postaram się nie zawieść swoich kibiców. 

Oceń bloga:
14

Komentarze (22)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper