Tomassowa Kronika Biegowa #13

BLOG
292V
Tomassowa Kronika Biegowa #13
Tomasso_34 | 03.07.2018, 07:28
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

W niedzielę  odbył się pierwszy bieg mający na celu upamiętnienie ofiar poznańskiego czerwca 1956 r. Był to pierwszy bunt zniewolonego przez komunistów polskiego społeczeństwa. Pierwszy kamień, który przyczynił się do powstania lawiny, która ostatecznie w 1989 r. dała nam  niezależność od sowieckiego towarzysza. Była to pierwsza iskierka, która zapaliła w nas ogień wolności. Pierwsza gwiazdka na ciemnym niebie, która dawała nadzieję na lepsze jutro.

Mimo tego, że chciałem być kiedyś historykiem, to nie pokuszę się o przedstawienie rysu historycznego wydarzeń czerwcowych. Posłużę się natomiast informacją zamieszczoną na stronie organizatora biegu. Jest ona krótka i zarazem treściwa:

Wszystko rozpoczęło się 28 czerwca 1956 roku o godzinie 6:30 nad ranem.

Wówczas to w Zakładach Przemysłu Metalowego Hipolita Cegielskiego w Poznaniu (wtedy Zakłady im. Józefa Stalina Poznań) uruchomiona została główna syrena, która była sygnałem dla pracujących wówczas w fabryce robotników. Sygnałem do zjednoczenia się przeciwko ignorowaniu ich interesów oraz sukcesywnie pogarszającej się sytuacji w pracy (zmniejszanie płacy, likwidacja premii, niesłusznie pobierane podatki itd.). Chcąc wyraźnie zademonstrować swoje niezadowolenie, robotnicy wyszli z fabryki i rozpocząwszy manifestację wspólnie podążali w kierunku miejsc, gdzie zlokalizowana była ówczesna władza.

Wbrew pozorom, mimo atmosfery buntu i gniewu, manifestacja początkowo była bardzo spokojna – ludzie szli w milczeniu. Wraz z pokonywaniem kolejnych dziesiątek metrów, protestujący zaczęli wznosić okrzyki przeciw władzy, jak choćby „Chcemy wolnej Polski” czy „Precz z bolszewizmem”. Atmosfera gęstniała tym mocniej, im bliżej demonstranci byli swojego celu. Kiedy dotarli do Zamku Cesarskiego (przy obecnej ulicy św. Marcin), gdzie mieściła się siedziba rządzących, próbowali w pokojowych nastrojach doprowadzić do zmiany niezadowalających postanowień władzy. Gdy próby te spełzły na niczym, sytuacja stawała się coraz bardziej napięta. Część protestujących wdarła się do więzienia przy ulicy Młyńskiej, aby uwolnić delegatów demonstracji, którzy rzekomo zostali wcześniej aresztowani. Jednocześnie łupem buntowników padła broń i amunicja znajdująca się w więzieniu. To w bardzo krótkim czasie spowodowało uliczną strzelaninę między robotnikami a interweniującymi funkcjonariuszami. Starcia zakończyły się dopiero wieczorem. Panujące władze zdecydowały, żeby do poskromienia manifestantów zaangażować wojsko. W tym celu do Poznania wezwano około 10 tysięcy żołnierzy przy użyciu niemal 400 czołgów! Do akcji użyto również działa przeciwlotnicze i pancerne auta. Były to dywizje piechoty i dywizje pancerne.

W celu zapobiegnięcia kolejnych buntów społecznych, ówczesny premier Józef Cyrankiewicz w swoim przemówieniu wypowiedział następujące słowa: „Każdy prowokator czy szaleniec, który odważy się podnieść rękę przeciw władzy ludowej, niech będzie pewny, że mu tę rękę władza ludowa odrąbie”.

Nieznana jest konkretna liczba ofiar czerwcowych wydarzeń. Różne źródła podają liczbę zbliżoną do 70. Najmłodszym z poległych był zaledwie trzynastoletni Roman Strzałkowski, którego osoba została przez to swoistym symbolem wydarzeń z 1956 roku. Oprócz kilkudziesięciu zabitych, rannych zostało ponad 600 kolejnych osób.

Po zakończeniu buntu rozpoczęły się, zakrojone na szeroką skalę, aresztowania osób związanych z manifestacją. Zatrzymano około 250 osób, z czego znaczną większość stanowili robotnicy. Większość była torturowana w celu wyjawienia zeznań. Szykany spotkały również broniącego oskarżone osoby mecenasa Stanisława Hejmowskiego, który został w późniejszym czasie pozbawiony praw do wykonywania swojego zawodu.

Bunt poznańskich robotników był pierwszym przeciwstawieniem się władzy w czasach Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Dzięki odwadze setek ludzi, w późniejszych latach doszło do wielu zmian w życiu społecznym. Polacy zaczęli wyrażać swoje zdanie, choć większość czyniła to wciąż anonimowo – w obawie przed gniewem władzy. Ponadto większość listów pisanych przez miejscową ludność była przechwytywana przez specjalne aparaty władzy.

Wydarzenia z czerwca 1956 roku w Poznaniu przez wielu uznawane są za czynnik przyspieszający nadejście demokracji w Polsce.

To dziwne jak los kieruje naszymi poczynaniami. W moim przypadku wielokrotnie zwracał on moją uwagę na zdarzenia z czerwca 1956 roku. Pytanie o to ważne wydarzenie z naszej historii pojawiło się na pisemnym egzaminie maturalnym z wiedzy o społeczeństwie. Podczas rozmowy kwalifikacyjnej, która miała sprawdzić moje predyspozycje do studiowania na kierunku politologia, wylosowałem pytanie dotyczące przebiegu zdarzeń poznańskiego czerwca. Poległem na nim i studentem politologii nie zostałem. Udało mi się po wielu trudach dostać na studia administracyjne. Większość zajęć odbywała się przy budynku położonym przy ulicy 28 Czerwca 1956 r. w sąsiedztwie zakładu Hipolita Cegielskiego.  Wiele lat później podczas studyjnego wyjazdu do Parlamentu Europejskiego w Strasburgu organizowanego przez posłankę PO dr Agnieszkę Kozłowską - Rajewicz, było mi dane poznać i zamienić kilka zdań z uczestniczką wydarzeń czerwcowych - Aleksandrą Banasiak, prezes stowarzyszenia Poznański Czerwiec 56. Wstyd się przyznać, ale to dopiero od niej dowiedziałem się, że podczas starć robotników z funkcjonariuszami Urzędu Bezpieczeństwa zginął jeden Średzianin - Michał Dąbrowicz. Był on jedną z ostatnich ofiar zajść tego tragicznego dnia. Jego śmierć jest zagadkowa, gdyż postrzelono go w miejscu oddalonym od głównej areny walk. Wiemy to z informacji od szpitala, do którego przyjechał już martwy z raną postrzałową głowy. Pani Aleksandra opowiedziała mi, że krąży hipoteza, że Michał Dąbrowicz tego czerwcowego dnia wybrał się do Poznania po pierścionek zaręczony dla swojej ukochanej - Emilii Kihl. Była ona również mieszkanką Środy Wielkopolskiej, a w przyszłości wybitnym archeologiem. Inna hipoteza mówi, że Dąbrowicz zginął, gdy udawał się do miejsca zamieszkania swojej ukochanej, która podobnie jak on w tym czasie studiowała w Poznaniu. 

Po tych wszystkich zdarzeniach, które nieustanie na różnych etapach mojego życia zwracały moją uwagę na zdarzenia czerwca 1956, nie wyobrażałem sobie, abym nie wziął udziału w biegu upamiętniającym tragiczne wydarzenia roku 1956.

W podróży do Poznania towarzyszyła mi moja Elżbieta i jej synek Daniel, który zgodził się jechać jedynie pod warunkiem, że po biegu odwiedzimy KFC. Nie protestowałem zbytnio na wizytę w fast foodzie, bo wizja posilenia się po wysiłku soczystą kurą była kusząca. Bez przygód, problemów i żadnych perturbacji dotarliśmy do biura zawodów, które zlokalizowane było w budynku naprzeciw zakładów Cegielskiego. Było ono sprawnie zorganizowane, dzięki czemu udało się uniknąć kolejek przy odbiorze pakietów biegowych. Skład ich był bogaty. Każdy zawierał pamiątkową koszulkę, żel energetyczny, baton od Ani Lewandowskiej, biało - czerwoną opaskę na ramię, płytę De Press z utworami patriotycznymi. Całość zapakowana była w worek z logo biegu, który można założyć na plecy i nosić jak plecak. Taki sposób jego noszenia kategorycznie odradzam mężczyznom, gdyż jak już kiedyś pisałem, wygląda się wtedy zniewieściale  na maksa. Baton od Lewandowskiej był o smaku baobaba z jabłkiem. Smakował bardzo dobrze. Dał mi dużo sił. Szkoda, że Ania nie poczęstowała nim swojego męża i jego kumpli z kadry przed meczami z Senegalem i Kolumbią. Może chłopaki mieliby więcej siły do biegania.

Trzydzieści minut przed biegiem rozpadał się mocno deszcz. Ludzie zaczęli się denerwować, a niektórzy wręcz panikować. Ja byłem spokojny. Wierzyłem w swoje szczęście i dobrą passę, gdyż jeszcze nigdy nie startowałem w deszczu. Wiele razy zdarzało się, że przed biegiem padał rzęsisty deszcz lub była nawet ulewa, lecz gdy stawałem na starcie zawodów nagle się wypogadzało i przestawało padać. I tym razem było podobnie. Dwie minuty przed startem deszcz ustąpił. Zwykłem sobie żartować, że tam gdzie ja biegnę, to nie pada deszcz podczas zawodów, bo ja jestem biegaczem wybranym przez Boga. Taki biblijny Noe. Tylko z tą różnicą, że ja nie muszę przetrwać powodzi na arce z wesołą gromadką zwierząt. Ja muszę jedynie dotrzeć do mety. I tak, jak Noe muszę zaufać wyższej istocie, że nic mi się nie stanie, a deszcz to jedynie próba charakteru, a nie kara za złe występki. Nie ma co bać się rzeczy, na które nie ma się wpływu. Trzeba je zaakceptować. Bo czy mamy wpływ na padający deszcz? Nie mamy! Dlatego nie powinniśmy się nim martwić, bo do niczego nas to nie zaprowadzi. Nie można rezygnować, gdy na starcie pojawiają się przeciwności. Trzeba im stawić czoła. Kto uciekał przed burzą, nigdy nie ujrzał tęczy. 

Nie miałem ze sobą innych rzeczy oprócz krótkich. Ubrałem się jakby na dworze była upalna pogoda. Dzięki folii termicznej, którą zawsze przezornie wożę na zawody, nie zmarzłem w oczekiwaniu na start. Aby chronić gardło założyłem chustkę na szyję. Wyglądało to trochę komicznie w zestawieniu z koszulką na naramakach i krótkimi spodenkami. Ważne jednak, że działało. Mama zawsze mi powtarzała, że jak jest zimno to trzeba zakładać szalik. Nie mówiła jednak, że podczas chłodu mam nie zakładać krótkich spodenek. Będę z Wami szczery. Tę piękną anegdotkę usłyszałem od innego biegacza w grudniu ubiegłego roku podczas Biegu Powstania Wielkopolskiego i długo nie mogłem się doczekać, aż ją wykorzystam w jakimś swoim tekście. Jak widać cierpliwość popłaca.

Na starcie ustawiłem się w pierwszej części stawki, aby powalczyć o dobry wynik. Jakie było moje zdziwienie, gdy po mojej prawicy ujrzałem biegacza w koszulce z nadrukiem indiańskiego wigwamu, który w ręku dzierżył długi kij, do którego przymocowane były pióra orła lub innego dużego ptaka oraz kilka kolorowych wstążek. Pomyślałem sobie, że to jakiś szaman, który w ręku dzierży potężny amulet. Przez moment chciałem nawet zagadać. Poprosić szamana o wsparcie na biegu. Lepsze wyniki nie przychodzą, treningi nie pomagają. Może pora odwołać się do magicznych rytuałów. Ostatecznie postanowiłem nie kusić losu, bo zamiast wsparcia podczas biegu, ów szaman mógłby rzucić na mnie klątwę, która naraziłaby mnie na bolesne wzwody lub zapach siarki spod pach. Z takimi typkami nic nie wiadomo.

Bieg wystartował punktualnie o godzinie 11.00. Zawody odbywały się na dystansie 10 km indywidualnie, a dla tych, co nie czuli się na siłach, aby przebiec taki dystans, organizator zapewnił bieg sztafetowy 5x2 km. Pogoda była idealna na bieganie. Nie było słońca, nie było upału, a w powietrzu było mnóstwo tlenu po niedawnym deszczu. Od początku biegło mi się bardzo dobrze. Nie przeszkadzała mi nawet trasa, która na początku przebiegała torowiskiem tramwajowym. Trzeba było uważać, aby nie poślizgnąć się na śliskiej szynie.

Pierwsze dwa kilometry przebiegłem w czasie poniżej 10 minut. Szedłem na życiówkę. Nie pozwoliłem sobie jednak na zbyt duże podniecenie z uwagi na dobry początek. Wiedziałem, że przede mną jeszcze 8 km. Zdawałem sobie sprawę, że początek trasy był z górki, a dalsze odcinki będą płaskie, a ostatnie kilometry to już delikatne podbiegi. Dlatego nie przyśpieszyłem, aby potem nie opaść zupełnie z sił. Starałem się trzymać tempo 5 min/km. Udawało mi się to do 5 kilometra dzięki pomocy Starszego Pana. Trzymałem się za nim 2 kilometry. Dyktował dobre tempo, dzięki czemu nie musiałem co chwila nerwowo spoglądać na zegarek, czy przypadkiem nie biegnę za wolno. Na 6 kilometrze Starszy Pan trochę zwolnił. Wyprzedziłem go. Nie byłem jednak w stanie utrzymać tempa, które poprawiłoby mój  życiowy wynik na tym dystansie wynoszący 50 min. 43 s. Postanowiłem walczyć jednak o jak najlepszy wynik, bo brać udział w zawodach i nie dać z siebie wszystkich sił to nie w moim stylu. Zawsze trzeba walczyć.

Jak już wspominałem, końcówka trasy przebiegała pod górkę, co nie ułatwiło mi biegu. Gdybym był kozłem górskim, to byłoby mi łatwo, ale ja jestem tylko i aż przystojnym urzędnikiem - biegaczem, który w wolnych chwilach od ściągania podatków para się pisaniem bloga. Jestem zajebisty, ale tak, jak każdy superbohater mam swoją słabość - bieganie pod górkę. Nie lubię, nie cierpię, ale jak jest górka to się nie poddaję. Na szczęście ostatnia prosta na metę była na płaskim terenie, dzięki czemu mogłem majestatycznie wbiec na metę powodując u okolicznych kobiet drganie w miejscu intymnym. U niektórych facetów pewnie też. Znam swój urok. Wiem jak działa na mnie. A co dopiero na innych.

Na mecie zameldowałem się z wynikiem 51 min. 55 s. Był to mój najszybszy bieg w tym roku na tym dystansie i drugi najlepszy wynik w karierze. Można zatem powiedzieć, że dałem z siebie wszystko. Byłem zadowolony z osiągniętego rezultatu. Nie było życiówki, ale był mocny bieg, podczas którego się nie oszczędzałem. Na mecie dostałem piękny pamiątkowy medal. W mojej osobistej klasyfikacji medali w kategorii "urodziwe trofea" plasuje się on na podium. Jest bardzo ładny. Będzie cudowną ozdobą mojej kolekcji.

Na koniec dwie kwestie. Ważna - za tydzień startuję w Nekli i ważniejsza - kura w KFC była pyszna!

Oceń bloga:
13

Komentarze (33)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper