Każdy ma swoje 4 przyłożenia

BLOG
1248V
Każdy ma swoje 4 przyłożenia
Tomasso_34 | 08.02.2017, 07:08
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

Pamiętacie moi mili czytelnicy kultowy serial emitowany na antenie telewizji Polsat pt. „Świat według Bundych”? Pewnie tak. Serial był tak popularny, że nie dało się o nim nie słyszeć. Można go kochać lub nienawidzić, ale nie wchodzi w rachubę żeby go nie znać. Ja byłem w nim wręcz zakochany.

 Namiętnie oglądałem każdy odcinek. Nie przegapiłem też okazji do obejrzenia powtórki. Wychodziłem z założenia, że śmiechu nigdy za wiele. Po latach, gdy Polsat już dawno przestał emitować serial o przygodach zwariowanej rodziny z przedmieść Chicago, tygodnik "TV Okey" zaczął dołączać do każdego numeru płyty z odcinkami Bundych - 3 na jedno wydanie. Była to okazja do ponownego obejrzenia przygód rodziny Ala oraz możliwość skompletowania wszystkich sezonów mojego ulubionego serialu. Kolekcję „Świata według Bundych” do dziś dumnie prezentuję na swojej półce z filmami.

Szukając pomysłu na kolejny wpis ujrzałem przed oczyma postać Ala Bundy mówiącego z dumą, że w szkole zaliczył cztery przyłożenia w jednym meczu. Zainspirowało mnie to do stworzenia niniejszego tekstu. Tym, którzy nie kojarzą wybitnego osiągnięcia Ala polecam poniższy film.

Futbol amerykański nie jest w Polsce zbyt popularną dyscypliną sportu. Pewnie niewiele osób zna podstawowe zasady gry. Dla tych, którzy ich nie kojarzą wyjaśnię, że przyłożenie to sposób zdobywania punktów polegający na umieszczeniu piłki za linią punktową na połowie naszego rywala. Musimy wbiec razem z piłką, nie wystarczy jej wrzucić za wyznaczoną linię. Nie jest to taka łatwa sprawa, gdyż drużyna przeciwna za wszelką cenę broni swojej linii punktowej. Zawodnik otrzymujący podanie od rozgrywającego stara się unikać obrońców drużyny przeciwnej. Jego celem jest linia punktowa. Jeśli przekroczy ją wraz z piłką zdobywa dla swojej drużyny 6 pkt. Rozgrywający może też podać do zawodnika, który znajduje się w przestrzeni pomiędzy linią punktową a linią końcową. Jeśli złapie piłkę – drużyna zdobywa punkty. Za linią punktową znajduje się charakterystyczna bramka. Za celne kopnięcia na bramkę także zdobywa się punkty. To tak w wielkim skrócie. Lubię od czasu do czasu obejrzeć meczyk futbolu wprost z Ameryki, ale ostatnio robię to bardzo rzadko. Z reguły kończy się na obejrzeniu Super Bowl. W europejskich realiach to i tak dużo. Nie jestem specem od tej dyscypliny, nie wszystkie zasady znam i rozumiem, ale lubię oglądać ten sport. Na PS2 zagrywałem się zaciekle w Madden NFL 2009. Nie miałem jednak z kim grać, bo żaden z kolegów nie podzielał mojego entuzjazmu dla tej dyscypliny.

Po tym lekko przydługawym wstępie widzimy, że wyczyn Ala nie należał do najłatwiejszych, dlatego miał prawo być dumny ze swojego dokonania. Dlaczego o tym piszę? Uświadomiłem sobie nie tak dawno, że każdy z nas ma w swoim życiu takie osiągnięcie, które napawa go dumą. Osiągnięcie, które wspomina ciągle, w kółko przy najróżniejszych okazjach. Każdy z grona naszych najbliższych zna je dobrze, ale my je im wciąż przypominamy i mówimy o nim jakby miało miejsce wczoraj. Z reguły jest to odległe wydarzenie z naszego życia, które stanowi swoisty „wehikuł czasu” do lat minionych. Dzięki niemu przypominany sobie stare dzieje. Czasami żałujemy, że już nie wrócą, a innym razem, dzięki takim wspomnieniom, mamy siłę do walki z dniem codziennym. Przecież kiedyś zdobyliśmy te cztery przyłożenia w jednym meczu, to teraz nie mamy dać sobie rady? Każdy z nas ma swoje cztery przyłożenia. Ja też.

W liceum graliśmy z kumplami w amatorskiej lidze koszykówki, która była w naszym mieście bardzo popularna. Co niedzielę rozgrywane były trzy mecze gromadzące pełną publikę. Byliśmy najmłodszą drużyną złożoną z przeciętnych graczy. Mieliśmy po 17 lat, a w większości drużyn grali zawodnicy po trzydziestce. Załatwiliśmy sobie sponsora, który ufundował nam stroje i opłacał hale na treningi. Wiedzieliśmy, że nie mamy szansy na wygrywanie meczy, ale radość z gry była dla nas najważniejsza. W naszym zasięgu były tylko dwie drużyny, ale jak się później okazało grubo się myliliśmy. W pierwszym sezonie przegraliśmy wszystkie mecze. Przegraliśmy to chyba za słabe określenie – zostaliśmy zmiażdżeni. Udało nam się ustanowić kilka niechlubnych rekordów, a kilka innych wyrównać. Byliśmy pierwszą drużyną, która straciła 150 pkt. w meczu. Dobrze, że odpierając ataki rywali straciliśmy zaledwie te 150 pkt. ponieważ protokół zawodów nie przewidywał wyższego wyniku i mógł się pojawić problem natury technicznej. Byliśmy też zespołem, który w pierwszej kwarcie pierwszego meczu nie zdobył ani jednego punktu. Na szczęście zerowy wynik w kwarcie ustanowiła również inna drużyna grająca bezpośrednio przed nami. Nie byliśmy więc jedyni najgorsi. 

Pierwszy sezon był druzgocący, więc aż dziw, że udało mi się zebrać ekipę do drugiego sezonu, który w naszym wykonaniu był na stabilnie niskim poziomie jednakże nie było gorzej niż w pierwszym sezonie, co uważam za sukces. Na horyzoncie widać było progres. Niewielki, ale zawsze postęp. 

Zarówno podczas pierwszego, jak i drugiego sezonu moje wyniki strzeleckie nie były imponujące. Nasza drużyna zdobywała ok. 20 pkt. na mecz, a ja przeciętnie co drugi mecz rzucałem 2 pkt. Nigdy nie zdobyłem więcej oczek. Aż nadszedł ostatni mecz sezonu….

W szatni przed meczem zawsze zajmowałem to samo miejsce. Tak też było przed ostatnim meczem sezonu. Jednak niespodziewanie kolega chciał zamienić się na miejsca. Twierdził, że zawsze przebiera się na tej samej ławce, więc ten ostatni raz musi być inaczej. Jak chciał tak zrobiliśmy.

Powoli i nieubłaganie nadchodzi ten moment kiedy w końcu zdradzę swoje cztery przyłożenia.

Moim osiągnięciem, którym często się chwalę, jest zdobycie 16 pkt. w jednym meczu. Może nie jest to wynik imponujący, ale dla gracza, który zdobywał 2 pkt. co drugi mecz 16 pkt. to nie lada gratka. Dodam jeszcze, że cała drużyna zdobyła 31 pkt., więc sam oddałem więcej celnych rzutów niż cała reszta drużyny! Udało mi się w tym meczu rzucić dwie trójki, cztery punkty zdobyłem spod kosza, a 6 z mojego ukochanego półdystansu. Mimo, że nigdy nie należałem do grona wybitnych graczy tego dnia na parkiecie byłem pewien swoich umiejętności. Pierwszy celny rzut spod kosza dał mi wiarę w siebie. Wiedziałem, że tamta niedziela będzie moim dniem. Pomimo wagi sięgającej blisko 120 kg czułem się tego dnia lekki jak piórko. Bieganie od kosza do kosza przychodziło mi z łatwością. Uświadomiłem sobie wtedy, że te wszystkie godziny spędzone na osiedlowym boisku miały sens. Ciągła praca nad swoją grą w końcu zaowocowała. Nie urodziłem się z talentem do koszykówki. Wszystko co umiałem było okupione wysiłkiem i wolą walki. Wiele zagrań wynosiłem z obserwacji lepszych graczy.

Cudowne było uczucie, gdy zbierałem gratulacje po meczu od zawodników przeciwnej drużyny. Jak zwykle przegraliśmy, ale to nie miało dla mnie znaczenia. Przez ten jeden moment byłem gwiazdą drużyny. Cała uwaga skupiona była na mnie przez tę jedną krótką chwilę. Była to najpiękniejsza chwila w moim życiu. Nawet przebiegnięcie pierwszego w życiu półmaratonu nie może się równać z tamtym momentem osobistej chwały. Był to triumf ducha nad ciałem. Wola i serce do walki zrekompensowały ułomności mojego ciała. Otyły nastolatek zostaje bohaterem meczu. Historia rodem z amerykańskiego filmu, a jednak zdarzyła się naprawdę. W całym meczu chybiłem tylko dwa rzuty, wiec procent celnych rzutów również był fenomenalny. Pamiętam opis meczu w lokalnej gazecie, gdzie redaktor napisał, że na tle reszty drużyny wypadłem rewelacyjnie. Nigdy więcej nie było mi dane zagrać w tej lidze. Odszedłem w blasku osobistej glorii. Miałem swoje 16 punktów. Tylko to się liczyło. Do dzisiaj na wspomnienie tego wydarzenia przechodzą mnie dreszcze.

Jako ciekawostkę dodam, że w tym meczu krył mnie mój obecny szef – Burmistrz Miasta Środa Wielkopolska - Wojciech Ziętkowski. Pamiętam, jak w pewnym momencie meczu zdyszany podbiegł do mnie i zwrócił się takimi słowami: „Młody, nie biegaj tyle, bo mnie wykończysz.” Podziałało to na mnie bardzo motywująco. Mimo, że już prawie opadłem z sił, to nagle udało mi się wykrzesać z siebie dodatkowe pokłady energii, aby z pełną werwą biegać do końcu meczu.

Al Bundy miał swoje 4 przyłożenia, a Tomasz miał 16 punktów w jednym meczu.

W świecie wirtualnym nie mam takiego osiągnięcia, które w kółko do znudzenia bym przypominał. Może jedynie doprowadzenie kierowcy B-Spec na szczyt kariery w Gran Turismo 5 uważam za sukces, gdyż wymagało to poświecenia dużo czasu, systematyki i wytrwałości, ale w porównaniu do zdobyczy 16 pkt w jednym meczu to mała błahostka (trofeum The Air of Experience / Aura doświadczenia). Zdobycie platynowego trofeum w Yakuza 5 byłoby osiągnięciem, którym chwaliłbym się na każdym forum o grach, ale to mi na razie nie grozi :-)

Oceń bloga:
11

Komentarze (8)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper