Tomassowa Kronika Biegowa #54_2019/21

BLOG
435V
Tomassowa Kronika Biegowa #54_2019/21
Tomasso_34 | 05.11.2019, 10:10
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

Było już całkiem ciemno na dworze, gdy wsiadałem do swego dyliżansu. Trzasnąłem mocno drzwiczkami. Cholerne drzwiczki czasami się nie domykają! Nie chciałem ryzykować, że otworzą się w czasie jazdy i cały mój ekwipunek wyląduje na asfaltowych pniewskich drogach.

Siłę napędową mego dyliżansu jak zawsze stanowić miał mój niezawodny rumak zwany przez mieszkańców Środy Wielkopolskiej z szacunku do jego umiejętności i dokonań – Średzkim Ogierem. Tak naprawdę miał na imię Tomasso. Był w prostej linii potomkiem słynnego Włoskiego Ogiera z Filadelfii. Pewnie kojarzycie tą postać. Piękny, umięśniony i charyzmatyczny ogier. Kobiety mdlały z zachwytu na jego widok. Mężczyźni zazdrościli mu powodzenia u płci pięknej. Tomasso był taki sam. Śliczny jak jutrzenka, mądry jak sówka. Dodatkowo był szybki jak gepard. Wygrywał wszystkie gonitwy bez problemów. Nie było na niego mocnych. A wspominałem już, że był nieziemsko przystojny? W filmowej adaptacji animacji "Mustang z Dzikiej Doliny" miał zagrać tytułową postać mustanga. Niestety cały projekt nie wypalił, a aktorska kariera Tomasso zakończyła się, zanim się w ogóle jeszcze rozpoczęła.

Na zegarze wybiła 22.00. Starter głośnym wystrzałem z pistoletu dał sygnał do startu półmaratonu w Pniewach o nazwie I Nocny Dyliżans. Delikatnie smagnąłem szpicrutą mojego ogiera, dając mu tym samym sygnał do biegu. Już po upływie paru sekund mój dyliżans o majestatycznej nazwie „Smułka” ruszył ostro do przodu. Byłem dumny z tego cudu techniki. Był szybki, lekki i zwinny, a zakręty pokonywał z taką łatwością jak niemowlak robi kupę. Stąd wzięła się jego delikatnie zmodyfikowana nazwa, która nawiązuje do pierwszego w życiu noworodka stolca.  Musiałem hamować Tomasso, aby nie szarżował od początku wyścigu jak to miał w swoim zwyczaju. Jego kopyta zawsze rwały się do przodu, przez co nie raz zdarzało mu się zbyt mocno dyszeć pod koniec wyścigu.

Los przydzielił nam numer 111. Uznałem to za dobry omen i zapowiedz cudownego tryumfu w zawodach. W końcu było nas trzech. Po jedynce dla każdego. Ja, ogier i dyliżans. W każdym z nas była inna krew. Ja mam grupę 0, a Tomasso AB. "Smułka" zaś była unorana krwią z mojego krwistego burgera, którym posiliłem się przed biegiem. Jeździec pierwsza klasa, rumak number one i dyliżans prima sort. Co może pójść nie tak? Okazuje się, że całkiem sporo.

Tomasso to istna maszyna wyścigowa, ale ma jedną wadę. Ino jedną, wśród wielu zalet. Jego piętą Achillesową są wrażliwe jelitka. Biedak cierpi na to już od dawien dawna. Każde dłuższe wybieganie kończy się nagłym i niespodziewanym rozstrojem żołądka. Tu z pomocą przychodzą mu dobrodziejstwa nowoczesnej farmacji. W Pniewach probiotyk Enterol i aktywny węgiel lecznicy znowu zdały egzamin. Żadna niezbyt miło pachnąco substancja nie wydostała się w sposób niekontrolowany z jego wnętrza. Czego nie można było powiedzieć w odniesieniu do innych koni wyścigowych, których strawione posiłki leżały w kilku miejscach na trasie. Tylko dzięki mojemu refleksowi i dobremu powożeniu dyliżansem, Tomasso nie pobrudził sobie kopytek. 

Trasa wyścigu była dość nietypowa. Liczyła sobie 6 pętli, po 3,5 km każda. Obawiałem się, że mojemu ogierowi zakręci się we łbie od takiej ilości pętli, które w dodatku były bardzo kręte i wąskie. Tomasso nie należy do małych rumaków. Jest potężnie zbudowaną maszynową wyścigową, którą nie łatwo przewrócić. Wąskie uliczki nie są mi strasznie, gdy Tomasso ciągnie mój dyliżans. Nie obawiałem się, że ktoś przewróci mój pojazd. Bałem się za to innej rzeczy…Bałem się progów zwalniających, których było na trasie od groma i trochę. Zastanawiam się po dziś dzień, po co lokalne władze zamontowały je w takiej ilości. Byłem pełen obaw, że Tomasso potknie się o niego i legnie jak długi przy okazji się uszkadzając sowicie. Na szczęście moje czarne myśli nie stały się rzeczywistością. Ogier wierzgał wysoko girkami i ani razu się nie potknął nawet.

Nawrotki na pętlach oznaczone były niebieskimi beczkami na wodę. Beczki były niestety puste. Łatwo było je przewrócić przy szybkim pokonywaniu nawrotu. Tak też zrobił mój wierny i niezastąpiony ogier. Na zakręcie nie zapanowałem nad jego pędem i ten kopytem trącił pustą plastikową beczkę koloru niebieskiego. Poturlała się ona z górki po trasie biegu. Na szczęście innych uczestników biegu, którzy mogliby się lekko zdziwić, gdyby uderzyła w nich pędząca beczka, obsługa techniczna szybko ją dogoniła i usunęła z trasy pniewskiego wyścigu. Trzeba przyznać Tomasso, że niesforny z niego ogier. Pełen siły, mocy i potęgi. Nie łatwo go okiełznać.

Po dwóch pętlach zauważyłem u mego rumaka nagły spadek sił. Na początku byłem zdziwiony, że taki jurny i hardy w boju wyścigowym ogier, osłabł już zaledwie po 7 kilometrach! Po chwili logicznego myślenia odkryłem powód zmęczenia Tomasso. To była moja wina! Zajechałem biedaka. Czuł jeszcze zapewne w kopytach zmęczenie po Półmaratonie Jagiełły, który ukończyliśmy razem w Pobiedziskach zaledwie 6 dni temu. A nie był to łatwy wyczyn! Oj nie był. Po za tym mój ogier dzień przed zawodami miał wychodne i z tego co się orientuje spędzał stosunkowo udany wieczór, noc i poranek z pewną śliczną loszką w jej chlewiku. Powtarzałem mu wielokrotnie, że dzień przed zawodami abstynencja od wszelkich uciech cielesnych tego świata jest niezbędna, aby osiągnąć dobre wyniki w zawodach. Mówić do niego, to jak rzucać grochem o ścianę. Nie słucha ten mój młodzieniaszek. Tak mu w głowie ta wieprzowinka zakręciła. Nie dziwię mu się. Młodość ma swoje prawa. A i ta loszka to podobno niezły towar. Wszystkie knury z okolicznych chlewików na nią lecą. 

Posiliłem mojego rumaka jego ulubionym żelem o smaku coli. Nie zareagował na niego. Nie przyśpieszył ani trochę. Odniosłem nawet wrażenie, że zwolnił. Dwa soczyste uderzenia batem po tyłku wprowadziły go we właściwy pęd. Nie gnał tak jak zwykle, ale udawało mu się utrzymać prędkość, która pozwoliłaby nam ukończyć zawody w czasie poniżej dwóch godzin.

Na czwartej pętli Tomasso był już cieniem samego siebie. Kopyta nie rwały się do galopu. Nóżki nie ciągnęły żywo do mety. Mój szybki i zwrotny jak samolot F-16 dyliżans poruszał się w tempie starego drewnianego wozu wypchanego słomą, takiego jaki miał Boryna w Reymontowkich „Chłopach”. Chciałem zachęcić mojego ogiera do większego wysiłku kilkoma motywującymi smagnięciami batem. Zlitowałem się jednak nad jego tyłkiem, gdyż bicie go nie miało najmniejszego sensu. Tomasso opadł zupełnie z sił. Do mety mieliśmy jakieś 5 kilometrów. Postanowiłem zwolnić, aby Średzki Ogier ustabilizował oddech. Każdy kolejny krok był dla niego walką o życie. Każdy pokonany metr przybliżał go do upragnionej mety. I chyba ta myśl o mecie niosła go jedynie do przodu. Trzeba przyznać, że Tomasso ma serce do walki i łatwo się nie poddaje.

Miałem sporo czasu do przemyśleń, gdy Tomasso niczym ociężały żółw ciągnął mój dyliżans „Smułka” do mety. Analizowałem przyczyny niedyspozycji mojego rumaka w tą lipcową noc. Uświadomiłem sobie, że mój kompan wyścigowy najlepiej prezentuje się na zawodach rozgrywanych w porze dziennej. Ciemność i sztuczne światło lamp wpływają widocznie negatywnie na jego osiągi. Muszę wyciągnąć wnioski na przyszłość i skupić się na startach o poranku, a nocne wyścigi ignorować i nie mieć głupich pomysłów, aby w nich startować.

Średzki Ogier dociągnął nas do mety w czasie 2h06m49s. Widziałem na jego pysku zawód z uzyskanego wyniku. Bardziej rzucało się jednak w oczy zmęczenie, którego nie był w żaden sposób w stanie ukryć. Pocieszyłem go. Każdemu przecież zdarzają się słabsze wyniki. Napoiłem go wodą z miejskiego źródła i podzieliłem się z nim swoją porcją mięsnej zupy oraz plackiem drożdżowym. Od razu ogierkowi się humor poprawił. Teraz muszę mu dać czas na odpoczynek i wyruszamy w góry. Karkonosze czekają.

Oceń bloga:
10

Komentarze (13)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper