Tomassowa Kronika Biegowa #44_2019/12

BLOG
499V
Tomassowa Kronika Biegowa #44_2019/12
Tomasso_34 | 06.06.2019, 07:05
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

Dzisiaj mam dla Was niespodziankę. Relację z biegu napisała dla Was moja Elżbieta! Zrobiła to z przyjemnością z własnej i nieprzymuszonej woli. Oddajmy zatem głos Elce.

Dziś o trochę innym biegu, z trochę innej perspektywy. Dziś trochę inaczej napisze dla Was Elżbieta. A więc od początku…

Pierwszego maja miał się odbyć w Opalenicy drugi Bieg Maryi. Jest to bieg charytatywny, gdzie część opłaty za pakiet startowy przeznaczona jest na Caritas, a że szeroko pojęte tematy religijne nie są mu obce, Tomasz nie mógł odmówić sobie wzięcia  udziału w tym przedsięwzięciu. 

Osoby samej Maryi - zwanej również Matką Boską, Bożą Rodzicielką, czy Królową Nieba i Ziemi – nikomu przedstawiać nie trzeba, więc to sobie podaruję. O organizacji Caritas, Drodzy Czytelnicy, zapewne też coś wiecie. Dlatego krótko wyjaśnię tylko, że bieg, o którym mowa miał odbyć się w maju, a miesiąc ten, podobnie jak październik, w Kościele katolickim, jest miesiącem poświęconym właśnie Maryi.

Kiedy mój rozbiegany Tomasz poinformował mnie o tym, że zamierza wystartować, jako była wieloletnia chórzystka uznałam, że nie może mnie tam zabraknąć. Co jak co, ale „łąki umajone” zaintonować potrafię jak mało kto :-)

A biorąc pod uwagę że pierwszy dzień maja, to również pierwszy dzień ogólnopolskiej wielkiej majówki, postanowiłam, zabrać też moje jedyne i niepowtarzalne oczko w głowie, mam na myśli mojego syna – Daniela. Więc we troje urządziliśmy sobie fajną wycieczkę fajnym pociągiem do fajnej Opalenicy. A że rzadko w życiu jest tak fajnie jak byśmy chcieli, muszę przyznać, że Opalenica nie zachwyca… Dworzec – Boże, miej w opiece tych, którzy muszą tamtędy chadzać wieczorami! Na szczęście im dalej, tym lepiej. Ładniej, spokojniej, ciszej, coraz mniej psich kup… Ten spokój i cisza da się naszej trójce jeszcze we znaki, ale o tym później. 

Wielkim uśmiechem przywitał Tomasz fakt chyba jedynej tego dnia otwartej apteki. Pytacie pewnie po co nam apteka? Już śpieszę z wyjaśnieniem. Tomasz, od rana narzekał, że źle spał i cierpi katusze z powoli obolałej szyi. Zakup odpowiednich specyfików do łykania i smarowania przyniósł mu długo oczekiwaną ulgę. 

Następnie udaliśmy się wspólnie po odbiór „tomaszowego” pakietu startowego. Chyba był skromny, bo kompletnie nie pamiętam czy było w nim coś innego, poza numerem i agrafkami. A wierzcie mi na słowo, że gdyby były w nim jakieś batoniki, to nie umknęło by to mojej uwadze. 

Na ślicznym, kwietnym ryneczku znaleźliśmy sobie wolną ławkę, w pobliżu której Tomasz postanowił, że się przygotuje do biegu – porusza się, porozciąga, zmieni koszulkę, przymocuje numer startowy i takie tam… A mój Tomasz na oczach zgromadzonych wokół pożądliwych harpii opuszcza spodnie w dół! I ku mojemu przerażeniu oczom wszystkich ukazuje się tyłek Tomasza w czerwonych gaciach!!! Na szczęście nie musiałam zbierać roztrzaskanej o płytę chodnikową szczęki, bo Tomuś pośpiesznie wyjaśnił mi, że w biegowym środowisku publiczne obnażanie się to dziwaczna, ale jednak, norma. Uff… 

Zapytacie co w tym czasie robił mój jedenastoletni pierworodny? Daniel grzecznie siedział ze słuchawkami w uszach i słuchał kawałków młodego rapera - Otsochodzi (też nie wiedziałam o co chodzi, ale po wysłuchaniu paru kawałków stwierdzam, że to nieszkodliwy nałóg). 

Zbliżała się godzina 13:00, a więc pora startu. Duuuuży buziak od mojego chłopaka (lubię tak o nim mówić – raz, że czuję się młodo, a dwa, że „konkubent” na ogół negatywnie się kojarzy) i poszedł!!! Poszedł, ale rozgrzewkę poprowadzić musiał sobie sam, bo nikogo odpowiedzialnego za to nie było. Miejscowy wikary próbował zachęcić kogoś z biegających do wyjścia przed szereg i zajęcie się rozgrzewką, ale chętnych nie było. Widocznie on i jego mikrofon to był słaby argument. Dwuznaczność ostatniego zdania nie jest zamierzona, ale musicie przyznać, Drodzy Czytelnicy, że Tomasz - bloger byłby ze mnie dumny :-) 

Przygotowałam sobie w domu okolicznościową tabliczkę z napisem „Boski Kwiatkowski” i z moim parciem na szkło, próbowałam się dostać przed innych kibiców, aby wymierzył we mnie swój obiektyw któryś z obecnych paparazzi. Ale widocznie farbowana blondyna z dużym cycem jest poza kręgiem ich zainteresowań. A może po prostu powyższa postać wraz ze swymi widocznymi walorami nie pasuje na okładkę „Przewodnika Katolickiego”, czy „Gościa Niedzielnego”. Dlatego wróciłam potulnie na ławeczkę do Daniela. Otworzyłam tabliczkę białej czekolady, wzięłam od Daniela jedną słuchawkę, wsadziłam w ucho i tak spędziliśmy oboje czas, potrząsając rytmicznie głowami. 

W którymś momencie stwierdziłam, że warto by było skorzystać z tego, że nie ma kolejki i udać się do toalety. Wy też macie w ToiToi-ach głupie myśli typu „A co, jeśli zarwie się teraz podłoga?”. Ja mam zawsze…Ale wróciłam! I niedługo po mnie wrócił mój bohater! Zlany potem, ale szczęśliwy. Z maleńkim medalem i okruszkami drożdżówki na brodzie. Szczęśliwy, bo na 5 km zrobił życiówkę. Brawo, kochanie! 

Tomuś ma jedną bardzo istotną zaletę – tak szybko jak się rozbiera, tak szybko potrafi się ubrać. Więc ogarnął się mój książę szybciutko i poszliśmy we trójkę w miasto. Po ciekawe zdjęcia i na smaczny obiad. 

Co do zdjęć – nie było problemu – świetne motocykle i kwitnące w otwartych parasolkach bratki to niepowtarzalna ozdoba Opalenicy. Z obiadem było, niestety, gorzej. O ile rozumiem ideę wolnej niedzieli, o tyle zamknięcie dosłownie wszystkiego w mieście (prócz lodziarni i wspomnianej wcześniej apteki) wydaje mi się totalnie poronionym pomysłem! 

Chodziliśmy i pytaliśmy, szukaliśmy i znów pytaliśmy miejscowych gdzie można coś zjeść. Nikt nic nie wiedział, albo wiedział, że chyba powinno... Daniel to nasze błądzenie od drzwi do drzwi porównał do błąkającej się Świętej Rodziny, która szukała jakiegoś kąta, „gdyż nie było dla nich miejsca w gospodzie”. Ma młody łeb po mamusi – nie ma co! 

W końcu jedna uprzejma pani wysłała nas do restauracji „Fragola”. I to było cudne miejsce! Kelner niesamowicie znający się na swojej robocie – strasznie miły, potrafił świetnie doradzić co do posiłków i drinków, nie tylko nam. Oj, miałby chłopak robotę u Gesslerowej. A ich hamburgery smakowały jak milion dolarów! Były przepyszne!

Po posiłku i popitku (do pitku zimne piwko było, młody z racji wieku dostał colę) udaliśmy się na dworzec , bo już trzeba było do domu wracać. Dobrze, że Tomasz pomyślał, żeby zostawić sobie więcej czasu na zwiedzanie, bo ten czas spożytkowaliśmy wcześniej na szukanie miejsca, gdzie możemy zjeść. Wcześniej wspominałam o ciszy i spokoju w Opalenicy. Właśnie podczas poszukiwań jadłodajni ta cisza i spokój odbiły nam się czkawką.

Droga do Poznania i z Poznania do Środy przebiegła w miłej atmosferze. Mam nadzieję, że Tomasz nas jeszcze kiedyś na wycieczkę zabierze :-) Tomuś za przyczynę sukcesu, znaczy swojej nowej życiówki, uznał palec boży patronki biegu, a ja myślę, że to jego ambicja, żeby wyprzedzić miejscowego grubasa, którego imię – Piotrek – skandowali kibice na trasie… Tak, czy inaczej, słonko, dla mnie i tak zawsze jesteś najlepszy!

Jeśli chodzi o blog  to będą tu tylko dwa moje wpisy – pierwszy i ostatni, czyli właściwie ten jeden, ale za to długi. Spokojnie, skarbie, to były tylko gościnne występy, bo wolę stać w cieniu prawdziwej gwiazdy :-) Dziękuję Wam, Drodzy Czytelnicy, że wytrwaliście do końca.

Nie myślcie sobie, że jestem leniwy i nie chciało mi się napisać relacji z zawodów w Opalenicy. Moja relacja pojawi się w dniu jutrzejszym. Będziecie mieli świetną okazję, aby ocenić kto wypadł lepiej - ja, czy moja Elcia.

Oceń bloga:
17

Komentarze (29)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper